- W empik go
Życie to iluzja - ebook
Życie to iluzja - ebook
„Życie to iluzja” opowiada o człowieku, który poszukuje sensu własnego życia. Natchnienia, które pozwoli mu cieszyć się szczęściem i miłością. Wciąż jednak coś lub ktoś staje mu na drodze do osiągnięcia zamierzonego celu.
Powieść jest obrazem wewnętrznych przeżyć i alteracji rozdartego wewnętrznie bohatera. Autor kreśli psychologiczny portret człowieka zagubionego w świecie rzeczywistym, którego nie przyjmuje, uciekając w świat marzeń i snów. Żyje złudzeniem i mirażami dnia codziennego. W pewnym momencie dochodzi do tego, że całe jego życie wydaje się być tylko i wyłącznie ulotnym złudzeniem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-051-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie to niewypowiedziane słowa;
Obrazy przelatujące nam przed oczami.
Gdy w momencie naszego wspomnienia,
Powiem, że to było tak dawno.
Ty mi nie uwierzysz.
Będziesz chciała wierzyć w to,
Że to było jakby przed chwilą.
Jakby było tuż obok nas.
Ulatujące słowa, ulatujące myśli.
Opisujące miliony zdarzeń,
Naszych minionych istnień.
Poleciały gdzieś, przepadły, na zawsze.
Nie odzyskasz już ich.
Choćbyś bardzo chciał,
To i tak nie powrócą…
Nigdy.Rozdział I
W bezwzględnej przestrzeni ulatuje dusza moja, goni przeszłość, która uleciała w gwiazdy minione. Leci hen, daleko, gdzie wzrok nie sięga, gdzie przepadło, w nicość myśli moich.
Próbuję sobie przypomnieć, jak to było w poprzednich czasach, gdy ulatywałem nad powierzchnią rzeczywistości niczym lunatyk w bezgwiezdną noc. Nad powierzchnią tak cienką, jak kra lodowa zimą. Kiedyś pamiętałem, jak to było, lecz teraz zapomniałem. Możliwe, iż ta myśl mi najzwyczajniej uleciała, jakby na wietrze. Pofrunęła w nieznane obszary mej pamięci, jak to się czasami zdarza w takich przypadkach. Jednak udało mi się uchwycić jedno wspomnienie, jeden obraz, niby marna migawka spośród wielu, które przepadły w przepaść mej pamięci.
Bezkresna noc oświetlona milionami gwiazd, bez żadnego obłoczka na niebie, który tylko przesłaniałby piękno tamtej chwili. Pośród traw rosły tam całe królestwa roślinności, multum przepięknych kwiatów, które dodawały piękna tej krainie. Nieopodal rosły wysokie drzewa, które górowały nad tym wszystkim.
Pamiętam to wszystko – chociaż minęło od tamtych dni tyle czasu, to ten obraz wciąż tkwi w mojej pamięci.
Stałem wtenczas na tej polanie, wśród niezliczonych kwiatów. Mój wzrok był utkwiony w odległej krainie, w której się urodziłem, dorastałem i żyłem. Kraina była tak odległa, iż wydawało mi się niemożliwe dotarcie tam. Tamte wzgórza, ich historie już zapomniane, przepadły na zawsze. Coraz bardziej się ode mnie oddalały. Horyzont zdawał się odleglejszy. Im bardziej uciekałem myślami od tych miejsc, i spędzonych w nich moich młodzieńczych lat, tym bardziej jeszcze były one dla mnie nieosiągalne. Przepadły do końca.
Patrzyłem na mą ojczystą krainę ostatni raz, z myślą, że już do tych miejsce nie wrócę. Nie próbowałem jej zapamiętać jak jakiegoś obrazka, starałem się raczej wyrzucić ją z mej pamięci. Tak po prostu, jakby nie istniały, jakby ich w ogóle nie było, chciałem o tym zapomnieć.
To była jedna chwila, którą zdołałem teraz wyłowić w morzu mych wspomnień. Chociaż nie bardzo się starałem, aby sobie przypomnieć tamten dzień. Tak nagle, bez żadnego powodu przyszły mi one do głowy i równie szybko te wspomnienia się ulotniły. Była to jedna z moich licznych sentymentalnych chwil, z moich zapomnianych wspomnień.
Niemało przeszedłem od tamtego czasu. Niekończąca się ucieczka od tamtych wydarzeń, które chciałem zapomnieć, wyczerpywała mnie do kresu wytrzymałości. Tylko jedna myśl, jeden instynkt pozwalały mi brnąć dalej przez te zgliszcza mojej własnej duszy. Postanowienie przetrwania w tych męczarniach powodowało, że się nie poddawałem. Nadal stałem na nogach, mogłem jeszcze dokonać wielkich wyczynów, które pozwoliłyby mi przeciwstawić się wszystkim przeciwnościom losu.
Moja dusza wędrowała w tamtych chwilach swoimi ścieżkami. Któż by mógłby je ogarnąć, skoro sam nie mogłem ich pojąć swoim umysłem. Choć coraz bardziej zatracałem się w samym sobie i cierpiałem przez to, fizycznie nic mi nie dolegało, nie było widać, że cierpię. Na zewnątrz byłem jak twarda skorupa, trudno było ją zranić, nic jej nie ruszało, nic nie wskazywało na to, co się kryje we wnętrzu. W środku mojej świadomości, mojego istnienia, aż wrzało od tego całego bólu i cierpienia. Byłem jak wulkan, na zewnątrz wiele lat ciszy i spokoju, a w środku gorąca lawa, która w pewnej chwili może wybuchnąć.
Tak podróżowałem z moją świadomością lunatyka i mą wewnętrzną katorgą, z dala od tych wszystkich krain już zapomnianych i niechcianych. Zmierzałem wciąż przed siebie, przez te wszystkie miejsca, nieświadom, co mnie czeka. Przemieszczałem się z jednego miejsca w drugie. Przyłączałem się do podróżujących kupców i do karawan, aby nie podróżować samemu przez te miejsca mi nieznane. Miałem nadzieję, że kogoś spotkam – kogoś, kto by odmienił moje życie. Marzyłem o tym skrycie, ale niestety nikogo takiego nie odnalazłem w swej wiecznej wędrówce. Czekałem na to, co miało mnie spotkać, na coś, co miało wydarzyć się w moim życiu. Nie wiedziałem, co to będzie i kiedy to się stanie, ale czekałem cierpliwie.
Trudno było mi się przełamać i nawiązać jakiś bliższy kontakt z tymi licznymi ludźmi, z którymi przemierzałem liczne miasta i krainy mi nieznane. Wciąż tkwiłem w swoim wyimaginowanym świecie, dlatego nigdy nie mogłem zostać z żadną z tych grup na dłużej. Coraz częściej podróżowałem samotnie. Zostając sam na sam ze swoim ciężkim stanem ducha. Nie wiem, czego szukałem i nie wiem sam, dokąd zmierzałem.
Błądziłem w moim żywocie w swej zagubionej duszy, aż nieoczekiwanie i niespodziewanie w swej krótkiej historii napotkałem w jednej z przydrożnych karczem pewną tajemniczą grupę. Było ich kilkunastu, wszyscy tak jak ja byli wyrzutkami, zapomnianymi przez świat, w którym nie mogli znaleźć swojego miejsca. Przy kilku kuflach złocistego napoju nawiązałem z nimi rozmowę. Po kilku następnych głębszych rozmawialiśmy już jak starzy znajomi, jak byśmy się znali od wielu lat. Zaproponowali mi żebym się przyłączył do nich, a ja, nie mając żadnego innego wyboru, zdecydowałem się skorzystać z ich propozycji i ruszyć z nimi w podróż w nieznane.
Okazali się oni później bandą rabusiów, byli wyrzutkami społecznymi. Aby przeżyć i coś zarobić napadali na samotnych kupców i karawany kupieckie. Jeszcze nie doznali swego szczęścia w swym losie i jeszcze się nie wzbogacili w tych rabunkach. Każdy z nich był inną osobowością, ale wszyscy byli autsajderami, którzy nie mają swojego miejsca na ziemi i nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić. To jedno nas łączyło.
Na początku naszej podróży trzymałem się od nich trochę na uboczu, ale już po pewnym czasie zaprzyjaźniłem się z nimi, już pewniej się przy nich czułem. Zaczęli mnie traktować jak swego. Może spowodowane było to tym, że byli oni w pewnym sensie tacy jak ja? Każdy z nich był banitą, każdy z nich borykał się z czymś bardzo trudnym, przez co musiał poukładać sobie życie od nowa.
Nowa sytuacja, nowe towarzystwo, nowe znajomości, które zawarłem, wciąż nie zmieniły mojego stanu ducha. Wciąż czułem się zagubiony, bezradny wobec otaczającego mnie świata. Ciągle ta pustka, która we mnie tkwiła, nadal czegoś mi brakowało. Nawet niewielka dawka adrenaliny, spowodowana napadem na kupca, nie zmieniła tego. Napad, potem ucieczka, szukanie schronienia, to tylko na moment pozwalało mi zapomnieć ten ból, który przeszywa mą duszę, jak jakiś cios zadany w plecy. Mą duszą targały demony. Niepokój, bezwład i jeszcze ta wielka pustka powodowały, że nie mogłem spokojnie spać. Czułem smutek, nie jakiś konkretny z jakiegoś wiadomego powodu, ale spowodowany brakiem sensu w życiu. Mogłem tylko spokojnie, w samotności, żeby nikt nie widział, uronić łezkę albo dwie. To wszystko powodowało, że czułem się nieswój, nawet wśród takich samych wyrzutków jak ja.
I wciąż tak bez końca: następne dni, kolejne plany i kolejne przygotowania na to, co miało nas spotkać. Plan wciąż był taki sam, jak przy poprzednich próbach napadu, wciąż ten sam schemat: ukrycie się, wyskok i atak, a na koniec ucieczka. I tak bez końca, a nuż może się trafić ktoś, kto dostarczy nam trochę więcej pieniędzy na złagodzenie naszego nędznego losu.
I tak mijały dni powoli, a my czekaliśmy aż coś się wydarzy.
Następnego dnia znowu postanowiliśmy spróbować szczęścia. Założyliśmy zasadzkę na jednej z tras wiodących do wschodnich krain, do jednego z miast w tym regionie. Nasz plan był dość prosty. Większość z nas, w tym i ja, była schowana w przydrożnych chaszczach i krzakach. Paru naszych ludzi, a dokładniej czterech, ukrytych było w konarach wysokich drzew – byli oni uzbrojeni w kusze i mieli widok na całą okolicę. Oprócz tego, dwójka naszych ludzi jakiś czas temu poszła na zwiady.
Po paru godzinach wszyscy zaczęliśmy się nudzić, nic się nie działo, kompletnie nic. Nikt w oddali się nie pojawiał. Niektórzy z tych nudów zaczęli grać w karty, tak dla zabicia czasu. Mimo tego oczekiwania, atmosfera w naszej grupie była wesoła, pełno było śmiechów i żartów, nikt nie przejmował się tym, co miało zdarzyć się niedługo.
Gdy zaczęli grać w karty, ja odszedłem trochę na bok. Zacząłem rozmyślać o tym wszystkim, co się teraz w moim życiu wyprawiało. Dlaczego ja to robię? Dlaczego się z nimi związałem? Jaki to ma sens? Te pytania zaczęły mnie męczyć. Gdy poznałem tę grupę, wydawało mi się, iż są tacy jak ja, że niczym się ode mnie nie różnią, że znalazłem się wśród swoich, ale teraz zdałem sobie sprawę, że ja jestem w ogóle inny od nich wszystkich. Oni, czekając tak beztrosko na swe przeznaczenie, na swą przyszłość, która ma przyjść, postępowali zupełnie inaczej niż ja. Twierdziłem, że zbyt lekkomyślnie zachowują się przed czymś, co ma być dla nich ważne, ma odmienić losy ich życia. Sprawiają wrażenie, jakby w ogóle nie zwracali na to uwagi. Odwracają się od prawdziwego życia. Robią dobrą minę do złej gry.
Gdy tak im się przyglądałem, zdałem sobie sprawę, że to nie jest życie, jakiego pragnę. Moja osoba zupełnie nie pasowała do oglądanego obrazka. Może traktowałem to wszystko zbyt poważnie, może za bardzo się zestresowałem przed następnym napadem… A przecież oni to rutyniarze, dla nich to nie pierwszyzna. Oni są bardziej zaprawieni w boju ode mnie – to nie ulegało wątpliwości.
W czasie moich rozmyślań, podszedł do mnie Ziutek, jeden z tych, co właśnie przestali grać w karty, bo przegrali już wszystko, co mieli.
– Trzymaj – zwrócił się do mnie i wyciągnął w moją stronę jeden ze skrętów sporządzonych własnoręcznie. – Widzę, że jesteś jakiś nieswój dzisiaj, może to cię rozluźni.
– Dzięki – odpowiedziałem i wziąłem od niego skręta, a potem on odszedł w stronę innej grupki, która stała nieopodal.
Może parę buchów z tego skręta poprawi mi samopoczucie? Odpaliłem go i zaciągnąłem się głęboko. Zastanowiłem się przez chwilę, skąd on wziął na to tytoń, ale stwierdziłem, że lepiej, bym tego nie wiedział.
Od nowa postanowiłem przemyśleć to wszystko, co robimy. Bo przecież to co robimy nie ma najmniejszego sensu. Gdzie jest jakaś wskazówka pozwalająca wkroczyć na drogę ku pełni szczęścia, bo na pewno nie w tym, co robimy? Czułem się z tym niedobrze i chciałem to zmienić. To nie jest to, czego szukałem, chociaż sam nie wiem do końca, czego chcę – wciąż byłem rozdarty wewnętrznie. Teraz wiedziałem jednak przynajmniej, że to co robię, nie jest tym, czego chciałem od życia.
Postanowiłem odejść od nich w pierwszym nadarzającym się momencie, może w tym mieście, które leży niedaleko, gdy do niego dotrzemy. Teraz pozostawało tylko czekać, aż coś się wydarzy. Może nie trafimy na żadnego kupca, nie będzie żadnego napadu i znowu wrócimy z niczym. Liczyłem na to skrycie przed wszystkimi, bo nie chciałem narażać się na niebezpieczeństwo. Nie chciałem, żeby coś mi się stało. Bałem się tego. Mimo wszystko oznajmię im wszem i wobec, że odchodzę od nich i kropka – nie powstrzymają mnie od zmiany decyzji.
Zaczęło mi się kręcić w głowie od tego dziwnego skręta. Wszystko zaczynało mi się rozjaśniać. Postanowiłem odrzucić te złe myśli, które zaprzątają mi głowę. Zacząłem się przyglądać drzewom, jak kołyszą się na wietrze. Liściom, które szeleszczą, gdy w nie wiatr zawieje. Oparłem się o konar drzewa. Byłem zauroczony pięknem tego lasu. Zrozumiałem w tej jednej chwili, że życie jest piękne, cała przyroda jest piękna, więc przynajmniej dla niej warto żyć. Żeby ją podziwiać, podziwiać jej piękno. Cieszyć się nią, póki jest.
Zrozumiałem to w momencie, gdy poszukiwałem w swoim życiu sensu, czegoś, co by wypełniło we mnie tę pustkę, która mi tak doskwiera. Brak było we mnie miłości. Wciąż marzyłem o tym, żeby kogoś spotkać. Jakąś osobę, która by odmieniła moje życie, napełniła mnie miłością, tym pięknem, które jest wokół. Wciąż podróżowałem i nadal nie mogłem odnaleźć takiej osoby, przy której byłbym szczęśliwy; ciągle poszukiwałem tej jedynej, z którą żyłbym do końca swego życia. Mimo mych licznych porażek i prób poszukiwania szczęścia wciąż zamierzam podróżować po tych krainach mi nieznanych, aż pewnego dnia odnajdę to, czego szukam albo zasnę i nigdy więcej się nie obudzę.
Gdym tak rozmyślał nad swoim życiem, podszedł do mnie Heniek, który był liderem naszej bandy. Miał on charakter przywódcy, który pozwolił mu na wybicie się przed innymi i dowodzenie w tej jakże skromnej grupie rabusiów. Był on, jak prawie wszyscy, jeśli nie w ogóle wszyscy, wyrzutkiem i banitą. Miał dość mroczną i nieciekawą przeszłość, o której sam nie chciał mówić.
– Hej, kolego! – zagadnął mnie Heniek. – Co tam, o niebieskich migdałach rozmyślacie?
– Nic takiego – odparłem – tak tylko sobie rozmyślam.
– No dobra – odparł Heniek – wiesz przynajmniej, co masz robić?
– No jasne! – odpowiedziałem energicznie. – Jak ktoś podjedzie, to wtedy znienacka ich utłuc i zabrać to, co tam mają.
– I tak trzymaj! – odparł rozbawiony Heniek – dobre podejście masz, widzę. Tylko dobrze się przygotuj, bo jak ktoś schrzani tę akcję, to oberwie ode mnie.
– Spokojnie, Heniu – wtrącił się do rozmowy Ziutek, który stał niedaleko – będzie dobrze, nie pierwszyzna to dla nas przecież. Co nie, chłopaki?!
Odpowiedział mu niemrawy pomruk dezaprobaty, nieliczni pokiwali mu głowami twierdząco, niezbyt entuzjastycznie. Nie było w nich widać tego wielkiego optymizmu, jaki prezentował Ziutek.
– Pamiętam, jak zeszłej wiosny jechała mała karawana przez te strony – zaczął swą opowieść Ziutek. – Jak wtedy na nich skoczyliśmy, to ze strachu wszystko pozostawiali i uciekli, gdzie pieprz rośnie.
– Tak, ale później okazało się, że nic cennego nie mieli – odparł z przekąsem Heniek. – Weź mi przestań opowiadać te banialuki, bo jeszcze nic takiego wielkiego nie zrobiłeś. A pamiętasz, jak w poprzednim miesiącu przyczailiśmy się w krzakach na dwóch kupców ze wschodu? I pamiętasz zapewne, co się wtedy okazało? – spytał się Ziutka, patrząc mu się drwiąco prosto w oczy. – Okazało się wtedy, że mieli ze sobą w ochronie z tuzin zbrojnych ludzi. I to ty wtedy pierwszy żeś spierniczał przed nimi.
– Też mi coś – odparł naburmuszony Ziutek, nie zważając na drwiny i chichoty innych.
– Spoko, ludziska, dzisiaj mam przeczucie, że ten stan rzeczy się zmieni, dzisiaj się nam powiedzie, mówię wam – wtrącił się do rozmowy Iwan.
Był on jednym z najsilniejszych i największym z całej naszej bandy. Pochodził z dalekich gór północnych, gdzie mroźny klimat zrobił z niego dobrego i twardego wojownika.
– Ty i te twoje przeczucia… Lepiej się z nimi schowaj – odparł ktoś z góry, jeden z tych, co siedzieli na drzewach z przygotowanymi już do akcji kuszami.
– Zobaczycie, mój nos się nie myli – odparł Iwan pewnie.
– Chyba wtedy jak wywącha łajno, w które wdepnął – powiedział z przekąsem Heniek.
Pozostali ryknęli śmiechem. Iwan, trochę zażenowany całą tą sytuacja, nie wiedząc, jaką dać Heńkowi ripostę, postanowił już dalej nie wtrącać się do rozmowy.
Po tym, jak skończyły się żarty i chichoty, wszyscy powrócili na swoje miejsca przy drodze.
W oddali pojawiły się dwie sylwetki jakichś osób. Dopiero, gdy się do nas zbliżyły, dało się określić, że to Maciek i Zdzichu, czyli ci spośród nas, którzy parę godzin wcześniej wyruszyli na zwiady.
Heniek wstał ze swojego miejsca i zwrócił oczy w ich stronę, wytężył wzrok, by dostrzec, co pokazuje ta dwójka, dawali bowiem oni jakieś znaki czy sygnały zrozumiałe tylko dla Heńka. Gdy na twarzy przywódcy naszej grupy pojawiło się zadowolenie i podniecenie, wszyscy zrozumieli, co się niebawem wydarzy.
– Dają znać, że zbliża się jeden powóz z czterema konnymi – powiedział Heniek z entuzjazmem w głosie – wszyscy na swoje stanowiska.
Wśród naszych ludzi dało się teraz wyczuć jednocześnie uczucie ulgi i napięcia. Ulżyło nam, bo już nie musieliśmy dłużej czekać bezczynnie, co było bardzo męczące. Nie wiadomo było jednak, co się za chwilę wydarzy, czy się nam powiedzie, czy nie, dlatego wszyscy byli napięci jak cięciwa od łuku, czuć było nerwową atmosferę. Adrenalina zaczęła pulsować w żyłach, w całym organizmie.
Czekaliśmy w pełnej gotowości na wcześniej wyznaczonych miejscach. Maciej i Zdzichu dołączyli do nas i ukryli się wraz z nami w krzakach.
Nastała wśród nas nieunikniona cisza, spadła na nas jak zaspa z górskiego zbocza. Można było teraz usłyszeć tylko śpiew ptaków i łomot własnego serca. W tej właśnie chwili wydało mi się to wszystko zbyt dla mnie absurdalne, ta cała sytuacja była jakaś dziwna. Chociaż już któryś raz biorę w czymś takim udział, uświadamiałem sobie to wszystko dopiero teraz. Byłem ukryty w krzakach, czekając na to, co ma się wydarzyć, przez parę długich godzin. Na dodatek jeszcze siedziałem w tych krzakach z jakąś bandą rabusiów, wyjętych spod prawa typków spod ciemnej gwiazdy. Wszystko mogło potoczyć się inaczej, moje życie mogło potoczyć się inaczej, a wylądowałem właśnie tutaj, wśród tych ludzi znanych mi, a zarazem obcych. Sam stałem się wyrzutkiem i rabusiem, spadłem na samo dno i nie mogłem się od niego odbić, nie mogłem powstać, choć upadłem, nikt nie był mi w stanie pomóc. Nie mogę sam poradzić sobie ze swoimi problemami, wciąż staczam się coraz niżej. Na dnie już jestem, zadaję się z bandytami… gdzie się jeszcze stoczę?
Te czarne myśli doprowadzały mnie do decyzji, aby ich opuścić, rozjaśniały mi ogląd sytuacji, pokazywały mi, co robię źle. Popatrzyłem po nich przez chwilę, próbowałem uchwycić to, jak każdy się zachowuje w obecnej sytuacji, chciałem zobaczyć reakcję każdego w tych stresujących momentach. Każdy zachowywał się inaczej, jedni aż trzęśli się ze zdenerwowania, stresowali się bardzo przed kolejnym starciem, inni podchodzili do tego spokojnie, jak do czegoś normalnego, niemal codziennego – ci byli rutyniarzami. Chociaż każdy reagował inaczej, w każdym było widać ten sam błysk w oczach, gdy myślał o nadchodzącym starciu, oraz także to, że adrenalina działa na wszystkich tak samo, buzuje w organizmie, aż do granic wytrzymałości. Trzeba mieć nerwy ze stali, aby nie eksplodowały w tobie te wszystkie emocje – jedni sobie z tym radzili, inni nie, ale każdy wyładowywał swe nerwy, jak umiał najlepiej.
Słychać już było w oddali tętent końskich kopyt. Wsłuchiwaliśmy się w ten odgłos, jak w jakąś straszną i wzbudzającą ekscytację muzykę. Stukot kopyt stawał się coraz donioślejszy, w tej ekscytującej ciszy dawało to wrażenie, jakby ten dźwięk wypełniał cały las. Już pierwsi jeźdźcy wyłonili się w oddali zza drzew. Skupiliśmy na nich swoją uwagę, nie odrywaliśmy od nich wzroku, byliśmy jak zahipnotyzowani tym widokiem.
Heniek spojrzał na nas, upewniając się, czy wszyscy są gotowi na tę akcję. Pokiwał tylko głową, nic nie mówiąc. Jego wyraz twarzy była mieszaniną zwątpienia, podekscytowania i wiary w swoje umiejętności.
Zaczęli się do nas zbliżać, teraz już było ich widać w całej okazałości. Widać było powóz ciągnięty przez dwa konie. Po bokach powozu jechało czterech uzbrojonych jeźdźców. Nie znałem się na barwach rodowych i herbach rodów z tej krainy, dlatego nie potrafiłem rozpoznać, czy to może jakiś szlachcic, czy jakiś bogatszy kupiec jedzie w tym powozie w naszą stronę. Natomiast tych rycerzy mógłbym rozpoznać wszędzie, nie mieli oni żadnych barw czy herbu, ale na swojej drodze można było ich spotkać zawsze i wszędzie. Byli oni płatnymi najemnikami, strażą czy mieczem do wynajęcia, za pieniądze zrobiliby wszystko i zabiliby każdego. Oznaczało to, iż trudne było nasze zadanie. Były jednak także i plusy ich obecności: jeśli przedsięwzięcie nam się uda, to dobrze się przy tym obłowimy, bo nie każdego stać na wynajęcie uzbrojonych najemników. Musi to być ktoś, kto zna smak pieniądza. I to dużego pieniądza.
Powoli zmierzali prosto w naszą pułapkę. Byliśmy uzbrojeni i gotowi. Czekaliśmy tylko, aż podjadą do nas bliżej.
W żyłach moich buzowała adrenalina, serce waliło mi jak młotem. Nadal nie czułem się dobrze w takich sytuacjach. Decyzje trzeba podejmować w ułamku sekundy, jak najszybciej, pod wpływem emocji. Jeden zły ruch i może być po tobie. Starałem się nie myśleć o tym, że coś może pójść źle, ze może się to skończyć tragicznie. Starałem się nie dopuszczać do siebie myśli, że mogę zginąć lub zostać ranny. Jednak te myśli same przychodziły mi do głowy. Próbowałem się ich pozbyć, skupić się tylko na naszym zadaniu i nie myśleć o niczym innym jak tylko o naszej akcji. Wciąż przychodziło mi to z wielkim trudem. Jakże w duchu pragnąłem, aby to się jak najszybciej skończyło, żeby było już po wszystkim. Sekundy wlekły się niesamowicie, jakby czas ich nie obchodził, jakby zapomniały, jakie mają zadanie. To czekanie, które wydawało się trwać wieczność, było nieznośne. Zniecierpliwienie i zdenerwowanie widać było po całej naszej grupie, nieważne, czy ktoś strasznie się bał, czy był już obeznany z walką, ze śmiercią i z krwią. Każdy czekał jak na skazanie.
Wreszcie byli przy nas, nieświadomi niczego jechali spokojnie, pogwizdując sobie beztrosko. Nie mieli pojęcia, że jadą prosto w naszą zasadzkę. Wysoko, na jednym z konarów drzew, na którym siedział nasz człowiek, usłyszałem dźwięk puszczanej cięciwy. Bełt przeleciał swój dystans zaskakująco szybko. Trafił jednego z konnych, który bezwładnie zsunął się z konia na ziemię – pocisk trafił go prosto w szyję, którą miał niezasłoniętą. Cały zalał się krwią i zanim padł na ziemię, już nie żył. To był znak do ataku.
Reszta rycerzy, po tym, jak padł jeden z ich towarzyszy, nawet nie miała czasu na chwilę zastanowienia. Musieli szybko przyjąć pozycje obronne. Nasz atak był dla nich całkowitym zaskoczeniem. Było nas pięć razy więcej, z tego powodu nie mieli z nami szans. Mimo to bronili się dzielnie.
W momencie, gdy usłyszałem pierwszy odgłos puszczanej cięciwy, poczułem w sobie wcześniej głęboko spychane emocje, które teraz odezwały się – były to: wściekłość, złość, chęć do walki jako takiej. Byłem jak w transie, wyskoczyłem z krzaków razem z innymi, w tym samym momencie, z mieczem w dłoni. Cała ta sytuacja wydawała się dla mnie nazbyt błyskawiczna, za szybko się to wszystko działo, nie mogłem tego ogarnąć swoim umysłem. Widziałem tylko, jak Heniek wraz z Iwanem rzucili się na jednego z tych najemników i zrzucili go z konia, po czym, gdy już leżał na ziemi, zatłukli go. Krwi nikomu nie szczędzili. Woźnicę powozu szybko dorwał Ziutek i zanim tamten zdążył zareagować, ciął go jednym uderzeniem miecza. Szybko było po nim. Dwóch pozostałych najemników stawiało większy i zacieklejszy opór. Trzeciego jeźdźca dosięgły w końcu bełty naszych ludzi, którzy schowani byli wysoko na drzewach. Czwartemu najemnikowi nikt nie mógł zadać ostatecznego ciosu. Skutecznie bronił się tarczą, dzięki której skutecznie parował ataki. Miał przewagę w tym, że był na koniu, dzięki czemu trudno go było dosięgnąć, ale nie tłumaczyło to całkowicie naszej nieskuteczności w walce z nim – przecież walczyła z nim cała hałastra. Walczył on z heroiczną wręcz zaciekłością i z dzikim oddaniem, wyglądał, jakby się odganiał przed wściekłymi psami. Zranił jednego z moich kompanów. Ranny potoczył się na bok, ale na szczęście rana nie była groźna.
Zająłem jego miejsce w walce z ostatnim rycerzem. Kiepski był ze mnie szermierz, pożytku ze mnie nie było dużego. Rzucałem się na niego bez ładu i składu, męcząc się przy tym niemiłosiernie.
Widząc całą sytuację, Heniek wściekł się, odtrącił mnie na bok i zbliżył się do jeźdźca. Nie bawiąc się z nim za bardzo, pchnął go mocno mieczem w tułów, przebijając mu skurzany pancerz i przekłuwając go na wylot.
– Dobrze się bronił, skubaniec – stwierdził Heniek zdyszany i zmęczony walką.
Gdy było już po wszystkim, skierowaliśmy się w stronę powozu. Był on jakoś niepokojąco spokojny, w środku panowała niezmącona cisza, jakby w ogóle nic się nie wydarzyło, jakby nic nie zakłóciło podróży. W jego wnętrzu dawało się wyczuć coś strasznego, coś, co wszystkim zmroziło krew w żyłach. Podeszliśmy bliżej drzwiczek pojazdu, które pozostawały zamknięte, nietknięte. Może tam nikogo nie było, stąd może taki spokój? Nie, tam na pewno ktoś był, czuło się to aż za dobrze.
Z tyłu było słychać jęki rannego, jednego z naszych, tego, który oberwał w walce, na pewno teraz Stasiek go opatrywał. Stach jako jeden z niewielu spośród nas trochę orientował się w sprawach medycznych.
Nie zważając uwagi na pojękiwania za naszymi plecami, wciąż wpatrywaliśmy się w drzwiczki powozu, jakby miało się w nich pojawić jakieś straszydło. Nikt nie śmiał podejść do nich, otworzyć ich i zajrzeć do środka. Były one jakby magiczne, jakby za nimi krył się sam diabeł, czy inne zło, może jakiś demon. Wyczuwało się coś niepokojącego. Powietrze jakby zgęstniało, dźwięk dochodził wolniej do uszu. Wszyscy spojrzeliśmy po sobie zaniepokojeni całą tą sytuacją i tym tajemniczym wozem. Nikt nie wiedział, co robić.
W końcu coś od środka poruszyło klamkę. Pośród nas dało się słyszeć nerwowy szmer. Co tam mogło być, jakie to licho jest tam w środku? Ciągle w duchu zadawaliśmy sobie te pytania, nadal była to dla nas wielka niewiadoma. Kusznicy byli jak zwykle w gotowości, wycelowali swe kusze i czekali na to, co może się wydarzyć.
Ja stałem tylko, jakby zamroczony, jakby ktoś rzucił na mnie czar, nie mogłem się w ogóle poruszyć.
Drzwiczki otwierały się powoli, ktoś chciał lub coś chciało spotęgować wrażenie tego niebezpieczeństwa, które może wychynąć ze środka. Szpara w drzwiach powiększała się. Wszystkich sparaliżował jeszcze większy strach, ci mniej odważni zaczęli cofać się powoli w stronę lasu.
W drzwiach pojawiła się wysoka postać okryta długim płaszczem. Była to z wyglądu postać dość pospolita i prosta. Mężczyzna w starszym już wieku, z siwiejącymi włosami i krótko przystrzyżoną brodą. Nikt z nas nie spodziewał się, że wyjdzie do nas ktoś taki. Mimo niepozornego wyglądu w tej tajemniczej osobie było coś niepokojącego, coś, co wzbudzało w nas uczucie niepewności i lęku, było w nim coś magicznego, jakby był kimś o nadludzkich zdolnościach.
Wyszedł powoli po stopniach i stanął pewnie na ziemi przed powozem, jakby to był jego teren – był bardzo pewny siebie. Spojrzał na nas swym groźnym i pewnym siebie wzrokiem, budząc w nas strach i niepokój.
– Kim wy jesteście, że ośmieliliście się przeszkadzać mi w podróży?! – spytał groźnie nieznajomy. Jego głos wydawał się jeszcze straszliwszy od jego spojrzenia, a to powodowało u nas jeszcze większy niepokój.
– Nie gadaj, tylko dawaj to, co tam masz – odparł Heniek hardo. Wszyscy zazdrościli mu odwagi, na którą nikt inny by się w tej sytuacji nie zdobył.
Nieznajomy tylko się roześmiał i popatrzył na niego z pogardą.
– Zabiliście moich ludzi – odparł nieznajomy – drogo to będzie was kosztować.
Jakby na to tylko czekając, dwaj kusznicy wystrzelili w niego pociskami. Tymczasem mężczyzna wyciągnął tylko ręce przed siebie w kierunku, z którego zmierzały wystrzelone w niego bełty, a te ominęły go dziwnym sposobem, jakby w ostatniej chwili zmieniły zdanie, i poleciały daleko w las. Wyglądało to tak, jakby strzały odepchnęła jakaś niewidzialna nadludzka siła. Patrzyliśmy się na to z wielkim zdziwieniem. Byliśmy kompletnie zaskoczeni, każdy stał jak zamurowany… no może oprócz Macieja, który nie czekając na dalszy obrót wypadków, rzucił się na nieznajomego z uniesionym do ciosu mieczem. Tajemniczy nieznajomy wykonał przed nim jakiś dziwny gest jedną ręką, szepcząc przy tym niezrozumiałe dla nas słowa, po czym z jego dłoni wystrzeliła błyskawica i trafiła w Maćka. Ten padł na ziemię martwy i cały usmolony od uderzenia piorunem.
Patrząc na to, co się przed chwilą wydarzyło, byliśmy w niewyobrażalnym szoku. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczył. Nigdy w życiu swym całym czegoś takiego nie widziałem. Stałem jak zamurowany. Gdyby nie to, że ktoś się o mnie potknął, to stałbym tak, sparaliżowany jak słup soli.
– To mag! – krzyknął ktoś.
Wszyscy zerwaliśmy się do ucieczki, ogarnęła nas nieopisana i szalona panika. Pobiegliśmy w stronę lasu, tratując się nawzajem, potykając się i przepychając innych. W naszej grupie wybuchło tak wielkie przerażenie, jakiego nikt nigdy nie przeżył. Uciekaliśmy jak jakieś dzikie zwierzęta przed przerażającą bestią, nie patrzyliśmy na nic, aby tylko przeżyć. Nie martwiliśmy się o rannych, ci byli już dla nas straceni, chcieliśmy tylko wydostać się cało z tej opresji i uciec stąd jak najdalej, nie wiadomo gdzie, gdziekolwiek, aby nas nie dorwał ten czarnoksiężnik.
– Uciekajcie! I tak was dopadnę, tchórze! – usłyszeliśmy za sobą przeraźliwy krzyk czarodzieja.
Nagle zrobiło się gorąco, z tyłu za mną coś wybuchło i powstał ogromny pożar. Słychać było jakieś krzyki i nawoływania. Uświadomiłem sobie, że to krzyczą moi kumple – przeraźliwe wrzaski, świadectwo okropnej męki, dochodziły do moich uszu. Wiedziałem, co się wydarzyło, nawet nie chciałem się odwracać. To ten mag wystrzelił w naszą stronę magiczne kule ognia i niektóre z nich dopadły naszych ludzi, tych, którzy zostali z tyłu. Mieli pecha i tyle. Śmiertelnie przerażeni niebezpieczeństwem czającym się z tyłu zaczęliśmy uciekać coraz szybciej. Nie zważając na zmęczenie, biegłem przed siebie za innymi, żeby się nie zgubić w tym całym nieładzie i chaosie, który powstał. Byłem w amoku. Nie docierało do mnie, co się wydarzyło, trafiliśmy najgorzej jak tylko można, trafiliśmy na czarnoksiężnika, był to ogromny pech, a przecież tak pięknie dzień się zapowiadał. Zabił kilku z naszych. Wciąż słyszałem wybuchy i wrzaski konających ludzi. Miałem dużo szczęścia, że żadna z tych ognistych kul nie trafiła we mnie. Było naprawdę bardzo gorąco, mało brakowało, a byłoby po mnie. I tyle by było z mojego nędznego żywota.
***
Biegliśmy, ile starczyło nam sił, aż wreszcie zabrakło nam tchu. Już zupełnie wyczerpani ze zmęczenia upadliśmy na ziemię. Dyszałem ciężko, byłem potwornie zmęczony, dopiero teraz zaczynałem odczuwać skutki tego długiego i szalonego biegu. Biegliśmy tak dobre półtorej godziny, nie wiedziałem nawet, ile przebiegliśmy, w przerażeniu nie zwracaliśmy na to uwagi. Wciąż w pamięci mieliśmy ten pełen grozy krzyk czarodzieja i piekielne ognie, którymi nas poczęstował i którymi chciał nas upiec jak pieczeń na rożnie. Spowodowało to wśród nas niewyobrażalną panikę, która dotknęła każdego bez wyjątku. Uciekaliśmy, byle jak najdalej od tego czarnoksiężnika. Nawet świadomość tego, że zginęło wielu z naszych towarzyszy, nie spowolniła naszej szaleńczej ucieczki, nawet o nich w tym czasie nie myśleliśmy, chcieliśmy się po prostu ratować, przetrwać, przeżyć. Chcieliśmy żyć. Zadziałał tu instynkt. Instynkt przetrwania. Musieliśmy uciec, żeby przetrwać, nikt z nas nie miałby z tym magiem szans. Nasza broń była bezużyteczna wobec sił magicznych, których nie znaliśmy i nie pojmowaliśmy.
Pierwszy raz zetknąłem się z czarodziejem, nigdy wcześniej nie widziałem czarów. Dlatego byłem tym tak przerażony. My wszyscy byliśmy tym przerażeni.
Leżałem tak na ziemi przez dłuższą chwilę, zziajany i zmęczony. Biegnąc, omal płuc nie wyplułem. Kręciło mi się w głowie. Konary drzew kręciły mi się przed oczami, robiąc różne piruety. Czułem się, jakby mi ktoś przyłożył po głowie grubym kijem.
Zauważyłem jak Miecio, który leżał niedaleko mnie, zaczął powoli wstawać. Najwyraźniej odzyskał siły szybciej ode mnie. Podniosłem głowę, zauważyłem, że także inni zaczęli dochodzić do siebie i wstawać z trudem, a paru nawet stało już na własnych nogach, chociaż nadal ciężko i głośno oddychali ze zmęczenia. Zacząłem liczyć, ilu nas zostało. Gdy okazało się, że było nas o połowę mniej, poczułem się jeszcze gorzej, pomyślałem sobie o tych, którzy nie przetrwali. Ale po chwili myślałem już: cóż, takie jest życie, trzeba jak najszybciej się z tego otrząsnąć. To takie swoiste ryzyko zawodowe. Gdy tak popatrzyłem po nas, tych którzy ocaleli, zwróciłem uwagę na to, że nikt nie został ranny, jakimś cudem udało się nam wydostać z tego piekła nie tylko żywymi, ale także nietkniętymi. Widocznie czarodziej odpuścił sobie gonitwę. Tylko… dlaczego?
– Nie wiem, co to było, ale musimy się jak najszybciej uspokoić i zastanowić, co dalej robić – przemówił Heniek, który najszybciej doszedł do siebie.
– Co z pozostałymi? Co z tymi, którzy tu nie dotarli? – spytał Heńka rozgoryczony Ziutek, gdy odzyskał panowanie nad sobą.
– Jesteś ślepy czy głupi?! Czyś nie widział, co się z nimi stało?! Co się tam wydarzyło?! – odparł mu ostro Heniek.
Wciąż był zdenerwowany tamtym wydarzeniem. Wcale mu się nie dziwię – wszyscy byliśmy.
– Dobrze wszystko widziałem i nie mogę tego wszystkiego pojąć. Nie wiem, czy moje oczy płatają mi jakiegoś figla – odparł pełen żalu Ziutek.
– Ja też wciąż nie mogę w to uwierzyć – odparł cicho Heniek.
– Oni już przepadli. Zapomnij o nich – próbowali uzmysłowić Ziutkowi inni.
– Trzeba się stąd wynosić – odparł Miecio.
I wszyscy zgodziliśmy się z nim. Pozostawanie tutaj nic nam nie dawało, a nawet narażało nas na kolejne ataki tego złego czarodzieja – mógł nas dorwać jakimiś swoimi nieczystymi magicznymi sztuczkami.
– Chyba wiem, gdzie jesteśmy – odparł Heniek. – Przebiegliśmy parę kilometrów na wschód od głównego szlaku. Powinniśmy się znajdować niedaleko tych miast przygranicznych. Pójdziemy do jednego z nich i tam się zastanowimy, co robić dalej.
– Ależ to szaleństwo! Ten czarodziej może nas w każdej chwili znaleźć, to jest bez sensu! – odparł rozgoryczony Ziutek.
Widać było po nim, że nie chciałby spotkać tego maga ponownie. Był tak przerażony tym, co zaszło, że aż cały się trząsł, z trudem zachowywał spokój. Coś musiało się z nim stać po tym nieszczęśliwym dla nas wszystkich spotkaniu. Wcześniej zawsze spokojny i opanowany, teraz był nie do poznania, spanikowany i przestraszony na śmierć. Nikogo to nie uspokajało. Wszyscy jak jeden mąż zaczęliśmy czuć niepokój, każdy rozglądał się, czy aby nie podąża za nami ten czarownik. Nikt z nas nie był już tym samym człowiekiem co przedtem. Wszyscy jakoś się zmienili. Wcześniej pewni siebie i pełni dobrego humoru, teraz pełni lęku i obawy przed tym, co może nas jeszcze spotkać. Jednego byłem pewien: spotkanie z tym złym i mrocznym magiem zmieniło nasze dotychczasowe życie i zmieni nasze postępowanie. Nie docierało to do mnie jeszcze, wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie mogłem tego wszystkiego dobrze uchwycić swoim umysłem. Napad prawie się udał, i mógł się on zakończyć wręcz doskonale, tak cudownie, jak nigdy przedtem. Tylko że spotkanie z tym kimś obróciło wszystko do góry nogami. Staliśmy się w jednym momencie bezbronni jak małe dzieci. Świadomość tego napawała nas lękiem. Byliśmy naprawdę przerażeni tym, iż ktoś mógł nas pokonać magicznymi sztuczkami, których nie pojmowaliśmy.
– Weź się w garść albo ci przywalę, ty szczurza mordo! – wygarnął Heniek Ziutkowi, próbując doprowadzić go do porządku.
Ziutek, nie wiedząc, co odpowiedzieć, tylko mu przytaknął i skrył swoją twarz w dłoniach.
Heniek, widząc, co się stało z jego kompanem, splunął na ziemię i zaklął cicho, zastanawiając się pewnie, czy się ten chłop jeszcze pozbiera. Byli oni przyjaciółmi od kilku lat, znosili lepsze i gorsze chwile, ale Heniek nie wiedział, czy przetrwają teraz tę najcięższą ze wszystkich prób.
– Dobra, chodźcie – oznajmił zrezygnowany Heniek – i tak już za długo tu zostaliśmy. Chodźcie za mną.
I tak, wszyscy poszliśmy za nim, pozostawiając za sobą lęk i rozpacz po starcie naszych kompanów. Poszliśmy za naszym przywódcą, który starał się dawać nam przykład, jak wytrwać w tej ciężkiej chwili, chociaż w głębi ducha sam bał się ogromnie tego, co nas spotkało i co jeszcze spotkać nas może.
Poszedłem i ja za nimi, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zagubiony i przestraszony. Poszedłem za nimi ze skrywaną niechęcią, ale nie miałem żadnego wyboru. Lepiej było pójść z resztą naszej grupy, niż stać tu i zostać martwym jak reszta naszych ludzi, która miała pecha.