Życie to preludium - ebook
ŻYCIE TO PRELUDIUM to książka o świecie, który pomylił rozwój z konsumpcją, a postęp z iluzją. Za pomocą krótkich historii przedstawia spojrzenie na współczesny świat i ludzki byt, jego umysłu i egzystencję. Ukazuje jak nasza cywilizacja zatraciła swoje wewnętrzne Ja, kalecząc przy tym swoją osobowość, a techniczne osiągnięcia usunęły z nauki wiedzę humanistyczną i filozofię życia, oraz jak materia, stworzona przez nas, zaczyna nad nami panować.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Wiara i religia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-283-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— _Pamięci moim kochanym RODZICOM I DZIADKOM._
— _Wujkowi LEONOWI IWANOWICZ, za wpojenie mi, że całe szczęście człowieka polega na wyobraźni._
_NINIEJSZYM CHCIAŁABYM PODZIĘKOWAĆ:_
— _MAIK ROETHIG, istota kochająca szczerze, prawdziwie i na wieczność. Dziekuję za upragnioną stabilizację i totalną swobodę bycia sobą. Za uzmysłowienie mi, że słowami też można dotykać. Nawet czulej niż dłońmi._
— _TOMASZOWI SIDOROWI (NAUCZYCIEL), za uświadomienie mi, że jedyną bezpieczną rzeczą na świecie jest myśl._
— _MOIM WIECZNYM I WIERNYM PRZYJACIOŁOM JUSTYNIE KLEPUSZEWSKIEJ, AGNIESZCE LISOWSKIEJ__,_ _MARKOWI MARECKIEMU, ŁUKASZOWI BENEDYKCIUKOWI I JACKOWI KOWALSKIEMU __za malutkie sprawy, wielką radość. Takich autorytetów jak wy nie spotyka się codziennie._WSTĘP
Życie to paradoks. Z jednej strony podlega twardym regułom fizyki i biologii, z drugiej wymyka się wszelkim schematom, pozostając jednocześnie wielką zagadką i grą pozorów. To, co wydaje się oczywiste, często jest jedynie iluzją. To, co uchodzi za pewnik, bywa produktem manipulacji, kulturowych norm lub zwykłego przypadku. W świecie pełnym sprzeczności i absurdów każdy z nas staje przed wyborem. Albo bezrefleksyjnie podążać za tym, co uznane za „normalne”, albo zatrzymać się na chwilę i spojrzeć na rzeczywistość inaczej.
Ta książka jest właśnie próbą takiego spojrzenia krytycznego, prowokacyjnego, czasem nieco ironicznego, ale zawsze szczerego. To podróż przez tematy, które stanowią fundament naszej codzienności, a które zbyt rzadko poddajemy głębszej refleksji. Skąd bierze się potrzeba samorealizacji i dlaczego często jesteśmy największą przeszkodą na własnej drodze? Czy świat jest rzeczywiście taki, jakim go widzimy, czy może to tylko złudzenie, starannie podtrzymywane przez schematy i przyzwyczajenia? Jak to możliwe, że społeczeństwo daje się uwieść marketingowym iluzjom, ślepo podąża za modami, wierzy w „medyczne musisz” i żyje na kredyt, jakby dług był nieodłącznym elementem egzystencji?
W tej książce czytelnik odkryje instrukcję obsługi obywatela, w której przewodnikiem po zawiłościach życia codziennego będzie nieco przewrotny humor i szczere spojrzenie na świat.
Dotknę też tematów, które wielu woli omijać. Czy religia jest drogą do prawdy, czy tylko placebo dla mas? Dlaczego tak chętnie wierzymy, że segregowanie śmieci czyni nas lepszymi ludźmi, ignorując hipokryzję globalnych korporacji? Czy kurtuazja, którą stosujemy na co dzień, jest wyrazem uprzejmości, czy może raczej sztuczną grą pozorów? I wreszcie, czy łatwy sukces to rzeczywiście kwestia talentu i ciężkiej pracy, czy może po prostu kolejna krucha iluzja, którą sprzedaje nam świat?
Nie znajdziecie tu gotowych odpowiedzi, ale być może znajdziecie pytania, które warto sobie zadać. Bo w świecie, w którym nic nie jest takim, jakim się wydaje, jedyną pewną rzeczą jest to, co sami zdecydujemy odkryć.
Zapraszam do wspólnej podróży. Nie obiecuję, że będzie łatwa, ale na pewno będzie intrygująca.III. Człowiek jest i w niczym siĘ od nas nie różni
To, co bierzemy za prawdę, często okazuje się interpretacją, a to, co wydaje się nam obce, w rzeczywistości jest nam bliższe, niż sądziliśmy. Bo nic nie jest takim, jakim się wydaje. Ani świat, ani ludzie, ani my sami. A już szczególnie, gdy człowiek opuszcza swoje bezpieczne miejsce i rusza w nieznane. Emigracja często wydaje się czymś, co zmienia ludzi, oddziela ich od „nas” i przenosi do innego świata. Ale w gruncie rzeczy, czy naprawdę coś się zmienia? Gdziekolwiek się znajdzie, człowiek pozostaje człowiekiem z tymi samymi lękami, pragnieniami i nadziejami. Niezależnie od tego, czy budzi się w Nowym Jorku, Berlinie czy Warszawie, nadal zastanawia się, co zjeść na śniadanie, jak ułożyć sobie życie i dlaczego poniedziałki muszą być takie trudne. Emigracja to nie magiczna transformacja, po której stajemy się kimś zupełnie innym. To po prostu nowa sceneria dla tej samej sztuki, w której wszyscy gramy główne role. I w tym tkwi piękno. Że gdziekolwiek jesteśmy, kimkolwiek jesteśmy, ostatecznie wszyscy jesteśmy tym samym tworem. I w niczym się od siebie nie różnimy.
Wyjechałam na Majorkę, bo chciałam, bo miałam dość tego smutnego kraju, bo nie jestem wedle światła innych patriotką. Szczerze przyznam, że jeśli próbowano by odebrać moje prawa do poczucia tożsamości obelgami, to i tak kupiłabym ponownie ten bilet w jedną stronę właśnie jak to uczyniłam kilkanaście lat temu. I chociaż miałam dom, miałam pracę, miałam co jeść, miałam w co się ubrać, byłam przedsiębiorcza i spełniona, to jednak brakowało mi w tym kraju choć grama szacunku do mnie samej. Nie neguję jednak tego ponurego kraju, który miał tak trudną historię. Kraju, w którym zawsze trzeba było być gotowym aby stanąć do walki z przeciwnościami losu. Kraju, gdzie rzadko było miejsce na szczęście i spełnienie. A jeśli było, to zapewniam, że nie na długo. Myślałam, że człowiek wyjeżdża za granicę po to żeby życie smakowało lepiej. Myślałam także, że na emigracji wzrośnie we mnie specyficzne poczucie dumy skąd pochodzę. A tymczasem mimo, iż nie da się odebrać nam tego gdzie się urodziliśmy, ani tego gdzie mamy korzenie, to emigracja odebrała mi pozostałości wiary które jeszcze chowałam głęboko w sercu związane z moim krajem. Poznałam na obczyźnie ludzi dzielących się na tych naprawdę świetnie sobie radzących, którzy wiedzieli, że jak ci Polak nie zaszkodził, to znaczy, że już ci pomógł. Inna grupa to mniej radząca cygańska komuna na kredytach, którzy jeśli nie ukradną okradając siebie nawzajem z człowieczeństwa to znacjonalizują. Oraz trzecia grupa, która jako bydło z polski wyjechała i zamiast stać się bardziej cywilizowanymi obywatelami Europy stali się bezwartościowym motłochem. Tak właśnie wygląda rzeczywistość polska za granicą. Postrzeganie nas nie tylko poza granicami państwa, nie zależy od tego jakiej jesteśmy nacji, tylko co sobą reprezentujemy. Właśnie. Co reprezentujemy? Potrafimy czasami zapukać nawet w dno. Prawdopodobnie to właśnie reprezentujemy. Zniszczyliśmy własny kraj a teraz sramy w innych. Co gorsze, mamy problem z wyznaczeniem linii demarkacyjnej oddzielającej to, co uznawane jest za rasizm, antysemityzm, islamofobię. Bo czy to biały, czy to czarny niewolnik, czy pod przemocą niesprawiedliwego prawa, czy pod łańcuchami jęczy, człowiek jest i w niczym się od nas nie różni. Mogę być Polką z gorszego sortu, ale nie mentalnym „zacofem”. I to jest chyba najważniejsze. Bo mentalność to coś, czego nie da się wyemigrować ani wyeksportować. A na emigracji to szczególnie widać. To jakbyśmy byli polskimi uchodźcami na wojnie, gdzie nie chodzi o to, jak wyglądamy, ale o to, jak działamy i jak trzymamy się swoich zasad, bo w obcym kraju każda decyzja może okazać się kluczowa. Tam trzeba być naprawdę uważnym. Szczególnie w niektórych kwestiach tj. karta przetargowa w kretyńskich radach owych „kolegów/koleżanek”, matek polek, emigranckich psiapsiół które uśmiechając się do siebie wbijają sobie nóż w plecy, jakby od tego zależała ich karta przetargowa na rynku popularności. Czy owych chodzących encyklopedii, orłów w każdej dziedzinie, którzy wiedzą wszystko o wszystkim, chociaż ich mózg nie pracuje na optymalnych obrotach. Jakby każda rozmowa była wyścigiem, a nie wymianą myśli. Ale to nie tylko rozmowy o tematach poważnych. To tak, jakby nasz sposób patrzenia na życie nagle stał się konkurencją w tej małej emigranckiej społeczności. To właśnie na emigracji przyjaźń między kobietami oznacza spisek przeciwko trzeciej. Tu nie ma miejsca na sentymenty, a wsparcie to raczej uzależnione jest od tego, ile masz do zaoferowania w tej grze, którą większość z nas prowadzi na własnym podwórku. Taka prawda. Wciąż niezrozumiała dla mnie. Bo czy nie prawdą jest, że wspólnie moglibyśmy więcej. Emigracja to nie związek małżeński. Wspieranie się nawzajem poza granicami kraju nie zobowiązuje nas do składania przysięgi. Kwestie migracji i integracji powinny być ściśle ze sobą powiązane. A tymczasem nic, tylko nasuwa mi się tekst piosenki Czesława Mozil „(…) Trzymaj się Polaku z dala od rodaków. Za granicą nie ma zmiłuj się. Nie myśl, nie daj Boże, że Ci kto pomoże, Że Ci kto pomoże. Oby tylko nie oszukał Cię, Cię, Cię, Ciebie, Ciebie, Ciebie”.
Mam dość wyrachowane i ekstremistyczne spojrzenie na to wszystko czym otacza nas dzisiejszy świat. Przez wiele ostatnich lat więcej obserwowałam, niżeli dawałam się obserwować i wnioskuję po tych kilkuletnich obserwacjach, że największym problemem w komunikacji pomiędzy ludźmi w dzisiejszych czasach, głównie tych na emigracji, jest to, że nie słuchają, by zrozumieć. Słuchają po to, by zripostować, by zabłysnąć. Często zamiast szukać porozumienia, zrozumienia i współczucia, dochodzi do sytuacji, w której rozmowy stają się pojedynkami na słowa, a nie próbą wspólnego dojścia do sedna problemu. Powinniśmy dojrzewać rozmawiając, przeżywając, obserwując i mając czas dla samych siebie. Bez skupiania się na życiu innych. Zagłębić się właśnie w siebie i desperacko rzucić się w poszukiwania harmonii w sobie samym, a jednocześnie starać się dawać ją także najbliższym, a szczególnie rodakom na emigracji. Wskrzesihasło „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”. To doskonała okazja by wspólnie odpuścić opór przed uznaniem zmienności życia. Uznać to, że życie jest niczym płynąca rzeka, każdego dnia jest inne, zmienne, naturalnie piękne, przynosi nam okazje do rozwoju, do wzrostu. A gdy zauważycie w swoim życiu cokolwiek, od czego uzależnione, warunkowane jest wasze samopoczucie, przyglądajcie się temu. Zobaczcie swoje przywiązanie do oczekiwań, osób, wydarzeń. To doskonała okazja by nauczyć się o sobie czegoś nowego. Każdy kolejny dzień to okazja do spotkania kogoś nowego. Nigdy nie wiemy, czy będzie to osoba, która tylko na chwilę wstąpi na ścieżkę naszego życia, czy może zostanie na niej już na zawsze. Czy nie jest to piękna tajemnica?
Mimo początku pobytu na Majorce miałam nieprzyjemne spotkanie z rodakami, starając trzymać się od nich z daleka, mimo, pomimo i wbrew miałam też to szczęście, że trafiłam na takiego jednego człowieka, który nie wrzeszczy, nie tupie i nie odwraca się plecami, kiedy obdarzam go od czasu do czasu dozą zdrowej, szczerej, konstruktywnej krytyki. Z którym można pogadać o wszystkim, zapytać o radę i mimo że nie zawsze przyznam mu rację, nie wykreśla mnie od razu ze swoich ulubionych. Trudno się z nim nudzić, bo zasady na jakich się przyjaźnimy sprawiają, że możemy robić niemal wszystko.
— Siemka. Wybierasz się do nas na karaoke? Tak. Tak. To nie pomyłka...serio pytam…
— Godzinę i miejsce ustawki proszę tylko podaj i… zadzieram kiecę i lecę. Tylko czy mogę przyjść z osobą towarzyszącą?
— Jak ma aktualną kartę szczepień i opłacone podatki.
— A badania na choroby zakaźne i aktualne ubezpieczenie też?
— Choroby mogą być zakaźne, oby tylko mało swędziały…
To był niekontrolowany wypad, ale za to bardzo udany. Z reguły rzeczy, które mi szkodzą nie kuszą mnie, jednak ta pokusa miała swój zamierzony cel. Syndrom Pszczółki Mai, gdzieś jestem, lecz nie wiadomo gdzie. A jednak wiadomo u kogo. Bo tak naprawdę przygoda spotyka nas wtedy, kiedy się w nią rzucimy.
— Żyjesz?
— O dziwo. Poskładałam się trochę.
— Ty się chyba na głodniaka zaprawiłaś. Nie dali Ci nic z grila? Jak końcówki nie pamiętasz to czeka Cię powtórka. Ja nie po to czterdzieści litrów wachy spalił żeby mi goście imprezy nie pamiętali. Za tydzień powtórka!
— Masz coś z zucha.
— Tak. Krótkie spodenki i scyzoryk.
— A osełkę do scyzoryka ma?
— A na kamyczku ostrzy. Za to ma otwieracz do piwa.
Tego dnia mój mózg jeszcze się nie włączył. Jakieś kulki waty go łaskotały i ogólnie był tak bezlitosny dla mnie jak nigdy. Trzeba było się z tym przespać.
— Jak tam. Żyjesz?
— Jeszcze rano obijałam się o ściany, ale powoli dochodzę do siebie.
— Grawitacja nigdy nie zawodzi. Odpalaj szkło. I tak już masz współudział, więc gorzej nie będzie. Napijemy się online.
— A dziś to że niby za co mam współudział? Ja grzeczna dziewczynka jestem.
— No dzisiaj faktycznie biały welon Ci przysługuje. To co pijemy?
— Winko? Bo akurat mam.
— A jakie masz te winko?
— Dobre.
— Mniamnuśne znaczy. Ja tu mam wiśniową soplicę,
— Ja się do historii nie cofam. Żadne Soplicowo. Potem będę się musiała przed Panem Tadeuszem tłumaczyć.
— Ehhh… i cały misterny plan w p…
Dobrze mieć na emigracji kogoś, dzięki komu mamy powód, by uśmiechać się do monitora telefonu. Teraz funkcja wersje robocze w moim telefonie wie o mnie wszystko. Bo szczęście to stan umysłu.
Kocham moje życie tak bardzo, że nie wiem, jak ubrać to w zdania, bo wobec ogromu emocji słowa są śmiesznie małe. Po prostu nie potrzebuję wiele, żeby czuć się doskonale szczęśliwa. Ustanowiłam własne życie celem samym w sobie. I postanowiłam, że będzie ciekawie, a ja nigdy nie będę się nudzić. Nie zmieniłam świata dookoła siebie, swojego statusu, położenia w nowej przestrzeni geometrycznej. Jedynie swój sposób pojmowania. Być może jest jakaś granica, po której przekroczeniu pozostaje już tylko czuć bezwarunkową wdzięczność za to, że udało się przetrwać. Doceniam też swoją wolność i prawo do stanowienia o sobie i że w ogóle potrafię wciąż kochać i zakochuję się każdego dnia od nowa w świecie, w którym przyszło mi żyć. Bo jeśli poczucie własnej wartości jest niskie, zewnętrzne rzeczy go nie podniosą. A emigracja to walka o codzienność, o siebie, o lepszą przyszłość, a nawet o przyjaźń. Jeśli nosimy w sobie ranę i pustkę, zewnętrzne rzeczy tego nie zapełnią. Jeśli wykształciliśmy w sobie niezdrowy perfekcjonizm, nic nigdy nie przyniesie nam satysfakcji. Znacznie łatwiej jest żyć, tworzyć i działać z poziomu wdzięczności za życie, zamiast czuć wieczny niedosyt i czekać na szczęście, które nie przyjdzie dopóki tak nie zdecydujemy. Zróbmy to teraz. Poczujmy się dobrze bez stawiania sobie warunków pod tytułem „gdybym miał…, to wtedy byłbym szczęśliwy”. Jesteśmy na emigracji czy nie, mamy co jeść, mamy dach nad głową, mamy bliskich ludzi przy sobie, to mamy wspaniałe życie do przeżycia. Dajmy sobie spokój z ciągłymi oczekiwaniami. Bądźmy po prostu szczęśliwi tu gdzie jesteśmy, z tym co mamy i w tej chwili. Pamiętajmy, że szczęście nie zależy od tego, co posiadamy, ani od tego, co wydarzy się w przyszłości. Chociaż dążenie do celów może być inspirujące, warto przypomnieć sobie, że to, co jest naprawdę ważne, dzieje się teraz, w naszych drobnych codziennych momentach, w uśmiechu, w rozmowie, w prostych przyjemnościach życia. Nie musimy czekać na „idealny moment”, by poczuć się spełnionymi. Szczęście to wybór, którego dokonujemy każdego dnia, zaczynając od tego, co mamy teraz. Oczekiwania mogą nas ograniczać, zatrzymywać nas w przeszłości lub w niepewnej przyszłości, ale szczęście jest dostępne w tej chwili, w tym miejscu. Więc dajcie sobie spokój z oczekiwaniami. Bądźcie szczęśliwi tu, gdzie jesteście, z tym, co macie i w tej chwili. Bo to, co naprawdę się liczy, to to, jak żyjemy teraz, a nie to, co mogłoby się wydarzyć później.
Emigracja przez lata niejednokrotnie budziła we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony tęsknota za czymś nowym, nieznanym. Z drugiej strony lęk, bo przecież zawsze mówi się o tym, jak trudno jest odnaleźć się na obczyźnie. Jednak kiedy już postanowi się wyjechać i wkroczyć na ten „drugi świat”, okazuje się, że człowiek na emigracji jest i w niczym się od nas nie różni. I to, wbrew pozorom, nie jest wcale takie proste do ogarnięcia.
Na początku to wszystko wygląda jak wielka przygoda. Czujemy się jak bohater filmu, najlepiej z Oscarem w tle, który opuszcza rodzinne strony, by odkryć nowe lądy, smaki, ludzi i może przy okazji samego siebie. Wyjeżdżamy, myśląc: „Wow, to ja. Człowiek wyjątkowy. Niosę światło światu. Inni nie wiedzą, co tracą”. Ale nie martwcie się. Ta faza mija. Zazwyczaj szybciej niż trwa lot z przesiadką. Bo oto nadchodzi prawda i wali nas w twarz jak czynsz w euro. Po pierwsze wszyscy są tacy sami. Tak, tak, nawet jeśli noszą sandały do skarpet (inaczej niż wy), mówią dziwnie melodyjnie, jedzą śniadanie na ciepło i nie znają smaków dzieciństwa typu pasztet podlaski. W środku każdy człowiek to mieszanka. Trochę zagubienia, trochę zmęczenia, odrobina frustracji, garść marzeń i szczypta pytań egzystencjalnych, które zaczynają się od „co ja tu robię?”. I nagle zdajemy sobie sprawę, że emigracja nie zamienia nas w herosa z Netflixa. Nie robimy rewolucji w globalnej świadomości. Po prostu zmieniamy lokalizację, jak w Simsach, a potem próbujemy ogarnąć jak zapłacić za prąd, gdzie kupić ogórki kiszone i czemu w nowym kraju drukarki też nie działają, kiedy ich potrzebujemy. To jak wrzucenie nas do nowego kotła. Różni ludzie, różne języki, czasem dziwny zapach w windzie, ale zasady są te same. Trzeba pływać. Albo przynajmniej dryfować z godnością. I chociaż czasem czujemy się jak mała polska wysepka pośród obcych kontynentów, to pewnego dnia orientujemy się, że wszyscy mamy ten sam ocean. Tylko inne dmuchane kółka.
Nie ma co ukrywać, emigracja potrafi pokazać nam, jak bardzo wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Przynajmniej na początku, bo później przychodzi ten moment, gdy zaczynamy rozumieć, że codzienne życie w obcym kraju jest jak gra w „chowanego”. Wszyscy starają się być tacy sami, ale równocześnie czują, że są inni. Każdy ma swoje małe, osobiste problemy, które wcale nie różnią się od tych, które mieliśmy w Polsce. Kiedyś myślałam, że ktoś, kto żyje na obczyźnie, musi być od razu kimś lepszym. Że jeśli zmienisz kraj, to zmienisz siebie. Okazało się, że nie. Człowiek na emigracji to wciąż ten sam człowiek, który prędzej czy później napotka wszystkie te same trudności: miłość, zdrada, problemy z sąsiadami, rachunki, rozwody, niezadowolenie z pracy, marzenia, które ciągle umykają. To trochę tak, jak z tymi, którzy mówią, że wyjeżdżając, „odkrywają siebie na nowo”. Cóż, nie odkrywają. Znajdują tylko nowe miejsce na to, by poczuć się tak samo zagubionymi, jak wcześniej. No bo przecież wszyscy mamy swoje cienie, bez względu na to, gdzie się znajdziemy. To jak z przesuwaniem mebli w pokoju. Myślimy, że wstawienie nowej sofy w inne miejsce rozwiąże wszystkie problemy, ale w końcu wracamy do punktu wyjścia, bo odkrywamy, że problem wcale nie tkwi w tym, gdzie stoimy, tylko w tym, kto stoi obok nas.
Na emigracji odkrywamy, że wszystko to iluzja, że na końcu dnia nieważne, czy mieszkamy w Warszawie, Londynie czy Nowym Jorku, wszyscy próbują zrobić to samo. Przeżyć życie, znaleźć sens w codzienności, pokonać zmagania i odnaleźć odrobinę szczęścia. I choć „obcy” język i inne przepisy mogą nas czasem przytłoczyć, to nie zmienia faktu, że nie jesteśmy tam sami. W obcym kraju spotkamy takich samych ludzi jak ci, których spotkaliśmy w Polsce. I wszyscy oni mają swoje problemy, marzenia, nadzieje i rozczarowania.
Emigracja to nie jest magiczne miejsce, które sprawia, że nagle stajemy się lepsi, mądrzejsi, bogatsi w doświadczenie. To po prostu drugi dom, w którym musimy nauczyć się, że człowiek jest człowiekiem, niezależnie od tego, gdzie się znajduje. To jak gra w otwarte karty. Wyjeżdżając, zostawiamy część siebie za sobą, ale w nowym miejscu nadal jesteśmy tym samym człowiekiem, który miał nadzieje, marzenia i dylematy.
Emigracja nie zmienia tego, kim jesteśmy. Zmienia tylko nasze spojrzenie na to, jak być szczęśliwym i jak przetrwać w świecie, który wcale nie jest taki inny od tego, z którego przyszliśmy. To, co zmienia się na emigracji, to nasze podejście do życia, do ludzi i do samych siebie. Czasami w nowym miejscu odkrywamy, że to, co naprawdę liczy się w życiu, to po prostu żyć w zgodzie ze sobą i być w tym autentycznym, niezależnie od tego, czy jesteśmy w Polsce, czy gdziekolwiek indziej.
Tak więc, w gruncie rzeczy, emigracja tylko ujawnia, że człowiek na emigracji jest po prostu człowiekiem z tymi samymi pytaniami, odpowiedziami i zagadkami, które czekają na rozwiązanie, niezależnie od szerokości geograficznej. I w tym właśnie tkwi piękno, że pomimo wszystko, wszyscy jesteśmy tacy sami i w niczym się od innych nie różnimy.IV. Religia czy placebo dla mas
Niezależnie od języka, koloru skóry czy miejsca urodzenia, wszyscy szukamy tego samego. Sensu życia, pocieszenia i chociaż jednej instrukcji obsługi do dorosłości. I właśnie wtedy, na całe nieszczęście albo i szczęście, wkracza ona. Religia. Wielowiekowy patent ludzkości na przetrwanie psychiczne. Trochę jak parasol w czasie ulewy. Może nie zatrzyma burzy, ale przynajmniej nie przemokniesz całkiem do suchej nitki. Tak naprawdę religia ma z placebo więcej wspólnego, niż większość z nas chciałaby przyznać. Działa wtedy, gdy się w nią wierzy. Zmniejsza stres, poprawia nastrój, a nawet potrafi przekonać nas, że trzygodzinny korek na trasie to „plan Boży”, a nie po prostu remont, który ciągnie się od czasów dinozaurów. Ale czy to źle? No właśnie niekoniecznie. Jeśli coś sprawia, że człowiek jest spokojniejszy, nie krzyczy na ekspedientkę za brak drożdżówek i nie rzuca się z widłami na sąsiada za parkowanie na skos, to może nie warto się czepiać. Może nie chodzi o to, czy to „prawda prawdziwa”, tylko czy to „działa działająco”. Bo koniec końców, wszyscy jesteśmy bardzo podobni: szukamy odpowiedzi, sensu, choćby maleńkiej iskry nadziei. Czy to w nauce, religii, astrologii… czy w czekoladzie o 23:47.
Pochodzę z rodziny ortodoksyjnych katolików i tak też mnie wychowano, w duchu katolickiej religii, chociaż religijne rytuały nigdy nie wzbudzały we mnie szczególnego zainteresowania. Zawsze zastanawiałam się czy rzeczywiście potrzebujemy religii. Chyba byłam sceptykiem, chociaż z drugiej strony patrząc jakiego spokoju doznawała moja babcia podczas odmawiania modlitwy, odczuwałam jakąś wewnętrzną radość. Czy jednak owi guru są prawdziwi? Owi guru pełnią w jakiś sposób role przewodników świata. Chociaż każdy z nich uważa się, że jest inny, dla mnie są to ci sami ludzie. Nie kwestionuje duchowości, ale nikt nie jest bardziej uduchowiony od reszty.
Od wieków religia była jednym z najpotężniejszych fundamentów społeczeństw, oferując wyjaśnienia dla niewyjaśnionego, pocieszenie w trudnych chwilach oraz system zasad moralnych, które kształtowały ludzkie postawy. Ale czy rzeczywiście jej wartość leży w głębokiej prawdzie, czy raczej w psychologicznym mechanizmie przynoszącym ulgę i złudzenie bezpieczeństwa?
Religia bywa porównywana do placebo, ponieważ podobnie jak ono, nie zawsze wymaga namacalnych dowodów swojej skuteczności. Ludzie wierzący w boską opiekę, życie wieczne czy karmę często czują się lepiej, spokojniej, bardziej spełnieni, choć dowodów na te idee brak. W ten sposób religia działa jak balsam dla niepokoju egzystencjalnego, łagodzi strach przed śmiercią, a także daje poczucie przynależności i sensu. Czy to źle? Absolutnie nie. Tak jak placebo może realnie poprawiać zdrowie pacjenta dzięki wierze w jego skuteczność, tak religia może wpływać pozytywnie na życie ludzi, dostarczając im nadziei i siły do działania. Jednak krytyczne spojrzenie na religię ujawnia także jej cienie. Czy bywa narzędziem manipulacji? W historii wielokrotnie wykorzystywano ją do kontrolowania mas, usprawiedliwiania wojen, segregacji czy podporządkowywania kobiet. Niektóre instytucje religijne, zamiast zbliżać ludzi do transcendencji, zajmują się gromadzeniem bogactw i sprawowaniem władzy. W takim kontekście religia staje się narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Zastanawiając się nad metaforą „placebo”, warto zauważyć, że religia daje też wspólną płaszczyznę dla rozwoju wspólnot. Łączy ludzi wokół rytuałów, świąt, tradycji. Pozwala na wyrażenie tego, co w ludziach pierwotne, czyli potrzeby wyższej idei, przekraczania codzienności. Nawet jeśli to placebo, jest ono niezwykle skuteczne, ponieważ odpowiada na najgłębsze potrzeby ludzkiego umysłu: sens, nadzieję i miłość.
A zatem, czy religia to placebo? Może. Ale czy placebo nie jest czasem lepsze niż pustka? Może nie ma znaczenia, czy religia jest prawdziwa w sensie obiektywnym, skoro jej „działanie” jest odczuwane subiektywnie. Być może klucz leży w tym, by patrzeć na nią nie jako na uniwersalne lekarstwo, ale jako narzędzie, które dobrze użyte, może uleczyć, a źle wykorzystane, może zranić.
Niegdyś natrafiłam na film dokumentalny, którym chętnie się teraz posłużę jako celnym przykładem, zawierającym przesłanie jak ludzie odnajdują guru w zmyślonej religii. Uprzedzę, że wychowałam się w wielokulturowym społeczeństwie, więc nigdy nie patrzyłam na ludzi przez pryzmat ich pochodzenia i religii. Film pt. „Kumare” to opowieść o kłamstwie jakie wymyślił i prawdzie jaką odkrył oświecony guru ze wschodu, który nie jest prawdziwym przewodnikiem duchowym. Film opowiada, jak udając guru Vikram Gandhi zyskuje wianuszek zwolenników, prowadząc dokładnie zaplanowany eksperyment społeczny, którego celem, jest odpowiedzieć na pytanie czym we współczesnym świecie może być iluzja.
Ludzie i zwierzęta zawsze mają lidera, przewodnika, opiekuna. Mniej lub bardziej świadomie poddajemy się przewodnikowi, czy to samiec alfa, samica alfa, szef, wódz, prezydent, czy też wcześniej pełniący tę funkcję rodzice, nauczyciele. Czasem, żeby wskrzesić w sobie wewnętrzną siłę, potrzebujemy kogoś z zewnątrz, mimo, iż tą siłę cały czas w sobie mieliśmy. Każdy z nas jest więc guru sam dla siebie.
Zgodnie z przesłaniem wspomnianego dokumentu aby osiągnąć przede wszystkim te wewnętrzne szczęście, nie potrzebna jest pomoc z zewnątrz. W swoich ostatecznych poszukiwaniach uznaje, że tożsamość potrafi być złudna. Guru, którego tak naprawdę szukamy, jak powiedział Vikram, jest w nas samych. Można by rzec, że przesłanie, które Vikram stworzył, jest właśnie nauką Kumare. W trakcie ostatnich lat spędziłam więcej czasu w bibliotekach niż we własnym domu, a wszystko to po to, by móc odnaleźć sens tego wszystkiego, istnienia owego guru, karmy, przeznaczenia. W końcu nadeszła w moim życiu taka chwila, w której znalazłam się bliżej własnego ducha niż kiedykolwiek i dorosłam do możliwości zadania wszechświatowi pytania: „Mieć czy być?”. Tak też właśnie ono brzmiało. Doznałam wówczas jakiegoś przebudzenia, olśnienia. W moim świecie wszystko uległo zmianie, ten brzeg przemienił się w tamten, a ziemia przemieniła się w raj. Zaczęłam cieszyć się życiem i miłością, pięknem świata, dosłownie zaczęłam cieszyć się wszystkim.
— Oczywiście, że być! wykrzyknęłam w głębi duszy najmocniej jak się tylko dało. Zupełnie jakby otworzył się nowy wymiar, którym była świadomość. Moje wewnętrzne ja odzyskało przytomność. Przecież ja jestem agnostykiem. Przecież według mnie zawsze było niemożliwe całkowite poznanie rzeczywistości. Więc i niemożliwe też jest dowiedzenie się, czy Bóg lub bogowie istnieją, czy też nie. Zawsze więc pozostaje wybór między niekonieczną prawdą, a kojącą i pełną barw iluzją.