- W empik go
Życie w Oborze - ebook
Życie w Oborze - ebook
„Życie w Oborze” opisuje trzy lata zawirowań, w jakie rzucił mnie mój własny mąż. Są to zmagania z mafią i skorumpowanymi sądami oraz tysiącem innych problemów codziennych i niecodziennych. Przedstawieniu wydarzeń towarzyszy refleksja filozoficzna, a czasami również religijna, i pomimo wielu walk, jakie musiałam prowadzić na różnych polach, całość utrzymana jest w pogodnym nastroju.
Pisząc tę książkę miałam na celu podnieść na duchu i dodać otuchy wszystkim tym ludziom, którzy zmęczeni życiem nie widzą nad sobą słońca. Być może po lekturze powieści zobaczą, że „nie taki diabeł straszny, jak go malują”.
Dorota Frączek urodzona 12 czerwca 1964 roku w Raciborzu jako druga córka Klary i Antoniego. Po maturze wstąpiła na Wydział Fizyki Uniwersytetu Śląskiego. Po trzech latach przeniosła się do Lublina na Katolicki Uniwersytet Lubelski, który ukończyła jako doktor teologii dogmatycznej. W tym zakresie jest autorką pozycji naukowej „Tajemnica Krzyża”. Pedagog, logopeda i filozof z zamiłowania. Przez długie lata poświęcała się pracy katechetycznej z młodzieżą, co dawało jej ogromną satysfakcję. Jako właścicielka i prezes spółki prowadziła restaurację oraz organizowała centrum handlowe, prowadziła budowę hotelu. Matka syna zdrowego, syna autystycznego, syna zagubionego i jednej wspaniałej córki. Była żoną mulata.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-828-9 |
Rozmiar pliku: | 673 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy biorę do ręki książkę, pierwszą rzeczą, jaką zazwyczaj robię, jest otwarcie jej na ostatniej stronie i przeczytanie kilku ostatnich zdań. Wydaje mi się, że na końcu zawsze jest najciekawiej. Może dlatego postanowiłam tę książkę napisać od końca. Życie w Oborze jest drugą częścią tego, co pragnę opisać. Ta część obejmuje ostatnich pięć lat mojego życia, które nie były ani lepsze, ani gorsze od wcześniejszych, ale z pewnością były ciekawsze. Opisałam w niej swoje, można by powiedzieć prozaiczne, troski, kłopoty, radości i pragnienia. Każdy z nas je ma, ale jednak różnią się one i każdy chce je rozwiązywać w inny sposób. Nie zawsze jest się kowalem własnego losu, czasami inni wykuwają go za nas, ale to właśnie my „zawsze jesteśmy kowalami własnych serc”. Życie w Oborze opisuje wydarzenia i ludzi, z którymi dane mi było spotkać się dzięki restauracji, która stała się moim domem. Te wydarzenia i ci ludzie przyczynili się do codziennego wykuwania we mnie mojego własnego człowieczeństwa. Mam nadzieję, że świat się jeszcze dla mnie nie skończył i że trzecia część stanie się szczęśliwą kontynuacją części drugiej. Być może powstanie również część pierwsza, opisująca moje lata młodzieńcze, najbardziej szalone, ale czy najszczęśliwsze?
Nic specjalnego, a jednak piękne miejsce
Na świecie jest wiele pięknych miejsc, takich, że aż dech zapiera. Są góry nad morzem, są jeziora otoczone górami, malownicze wyspy i urzekające wodospady. Wspaniałe miejsca kojarzą się zazwyczaj z takimi, w których pojawia się mało ludzi, czyli oddalone od wielkich aglomeracji, autostrad i innego rodzaju zgiełku.
Nieopodal Raciborza, po jego wschodniej stronie, a właściwie jeszcze na terenie administracyjnie należącym do miasta, znajdują się zalesione wzgórza, wśród których kryje się niczym niewyróżniająca się restauracja. Budynek nie jest ani za duży, ani za mały. Nie jest ani zbyt piękny, ale nie jest zbyt brzydki. Nie jest też zwyczajny, jednak nadzwyczajny też nie jest. Po zachodniej stronie budynku wzgórze spada stromym zboczem, wzdłuż którego biegnie jednotorowa linia kolejowa przeznaczona wyłącznie do przewozów towarowych. Tory te wyznaczają granicę pomiędzy dwoma światami. Z jednej strony znajduje się Arboretum Bramy Morawskiej, w sercu którego położona jest restauracja. Lasy charakteryzuje bogaty drzewostan. Można w nich spotkać dęby o czterometrowym obwodzie, stuletnie lipy i graby, stusześćdziesięcioletnie sosny, świerki, skrzyp olbrzymi, wawrzynek wilczełyko, bluszcz pospolity, kalinę koralową i jeszcze wiele innych okazów flory. Lasy obfitują w dziką zwierzynę i rzadko spotykane ptaki cieszące się zainteresowaniem ornitologów, którzy często odwiedzają to miejsce.
Panuje tu cisza, w której można usłyszeć życie lasu, i powietrze, które chciałoby się wdychać jak największą objętością płuc. Dziki mają tutaj swoje ulubione miejsca, a nocą podchodzą aż pod samą restaurację. Sarny, niczym spacerowiczki, można natomiast spotkać o każdej porze dnia.
W bliskim sąsiedztwie restauracji znajdują się dwa stawy: mniejszy Staw Żabi oraz położony niżej Staw Cienisty. Nieco dalej znajduje się kilka małych stawów bez nazwy, wokół których wczesnym rankiem można spotkać wędkarzy. Idąc ścieżką w górę od Żabiego Stawu, w odległości około stu pięćdziesięciu metrów znajduje się minizoo. Odgłosy jego mieszkańców dochodzą do samej restauracji. Miło jest, gdy wczesnym rankiem można rozpoznać głos ryczącego osła, który zwiastuje nowy dzień w zastępstwie koguta. Mijając minizoo, dochodzi się do punktu widokowego, z którego można podziwiać chiński ogród. W pobliżu restauracji znajdują się również inne atrakcje, takie jak ścieżka zdrowia, ścieżka botaniczna oraz park linowy. Tak zagospodarowany teren rozciąga się na przestrzeni około trzydziestu pięciu hektarów, a oprócz tego jest wokół jeszcze około stu sześćdziesięciu hektarów dzikiej przyrody. Lasy poprzecinane są malowniczymi jarami, dolinkami i wijącymi się strumykami. Na terenie lasu znajduje się źródło bardzo cennej wody nazywanej „książęcą”. Już na planach z XIX wieku widnieją wodociągi, które doprowadzały wodę do browaru zamkowego. Woda książęca ma także – jak twierdzą okoliczni mieszkańcy – niezwykłe właściwości lecznicze oraz walory smakowe.
Na terenie lasu znajduje się również wczesnośredniowieczne cmentarzysko całopalne datowane na okres od VI do IX wieku. Wszystkie duchy stamtąd poszły już pewnie do nieba, gdyż nikt nocą nie straszy.
Historia tego miejsca sięga czasów Piastów, ponieważ to oni byli pierwszymi właścicielami tych terenów. Następnie ziemie te należały do cystersów, którzy od XIII wieku zamieszkiwali w pobliskich Rudach Raciborskich. Pod koniec XIX wieku tereny te przeszły pod władanie Wiktora III Augusta Marii von Ratibora. Lasy należały zatem do dóbr zamkowych, na terenie których była przechowywana i pilnowana przez strażników księcia zwierzyna przeznaczona na polowania. Prawdopodobnie od tego wywodzi się nazwa lasu i nazwa pobliskiej dzielnicy Raciborza – Obora. Badacze dopatrują się w tej nazwie wpływów czeskich, ponieważ „obora” w języku czeskim znaczy tyle co „zwierzyniec”.
21 marca 1921 roku odbył się plebiscyt, w wyniku którego lasy znalazły się w granicach Polski, a miasto – na terenie Rzeszy Niemieckiej. Od tej chwili tory kolejowe wyznaczały granice dwóch państw. Miasto chciało jednak odzyskać Oborę i w 1928 roku odkupiło ziemie od księcia.
O restauracji wzmianek kilka
W okresie Polski Ludowej restauracja tętniła życiem i była pełna ludzi, a co sobotę odbywały się w niej dancingi. Była to najbardziej ekskluzywna restauracja w tamtych czasach i jedna z nielicznych w mieście, dlatego stała się miejscem nawiązywania wielu znajomości. Tutaj znalazła początek niejedna wielka miłość, wiele par, zapoznawszy się, wracało tutaj, aby wyprawić huczne wesele. Łza się w oku kręci i jakoś tak miło się robi, gdy dzisiaj ci ludzie przychodzą zamawiać srebrne lub złote wesela i wspominają, jak tutaj przed laty poznali się, jak mieli tutaj wesele i teraz chcą tutaj obchodzić inne swoje ważne rocznice i jubileusze.
Przed restauracją znajduje się polanka, która była zagospodarowana na niesamowity plac zabaw. Takiego placu zabaw nigdzie nie widziałam w tamtych czasach. Największą atrakcją były dwie wielkie, ale naprawdę wielkie, kołyski. Na każdej z nich mogło kołysać się równocześnie około dwadzieściorga dzieci. Była karuzela z grzybkiem muchomorkiem w środku i z obręczą dookoła, która umożliwiała kręcenie się na karuzeli bez pomocy osób trzecich, był rząd zwyczajnych huśtawek, koniki, piaskownica i drewniana chatka, w której można było kupić słodycze i napoje.
Nad wejściem do restauracji był wykuty w ścianie rysunek przedstawiający siedzącą pod drzewem panią, której towarzyszyła sarenka. Przypominała Artemidę – grecką boginię, opiekunkę świata roślinnego i zwierzęcego. Rysunek ten, nie wiadomo dlaczego, wzbudzał powszechną sympatię i osobom, które jako dzieci odwiedzały to miejsce, zapadł głęboko w pamięć. Kiedy kolejny właściciel w latach 2003-2005 odremontował lokal, ów sympatyczny rysunek został zakryty warstwą styropianu ocieplającego budynek.
Ja jako dziecko również odwiedzałam to miejsce, szczególnie w niedzielne popołudnia. I również w mojej pamięci rysunek ten zachował się jako symbol tego miejsca, gdzie można było cieszyć się beztroskim dzieciństwem. Kiedy w 2006 roku stałam się kolejną właścicielką restauracji, pierwszym moim celem stało się odzyskanie tego sentymentalnego rysunku. Co prawda nie zniszczyłam ocieplenia budynku, ale w inny sposób przywróciłam restauracji jej dawne logo. Na szczęście zachowały się zdjęcia, na bazie których mogłam zrekonstruować zakryty, choć nigdy niezapomniany rysunek. Wizerunek ten znalazł się na serwetkach, na kartach menu, a przede wszystkim na dywanie leżącym u wejścia, gdzie pani z sarenką wita wszystkich wchodzących gości. W planach mam także umieszczenie tego logo na jego starym miejscu w postaci oświetlonego kasetonu.
Kiedy zostałam właścicielką restauracji, polanka przed nią była zupełnie pusta i bezludna. Pierwszą inwestycją zmierzającą do przywrócenia na niej życia było zakupienie dziesięciu zwyczajnych, drewnianych ław wyglądających jak przecięte na pół pnie postawione na grubych okrąglakach. Jak wielka była moja radość, kiedy ławki te zapełniły się spacerowiczami. Ludzie zaczęli przynosić koce i urządzali sobie minipikniki. Potem stanął nowoczesny plac zabaw z drewnianym domkiem, ślizgawką, ruchomym mostkiem, no i oczywiście z huśtawkami. Napisano nawet o tym w gazecie, a ze mną przeprowadzono wywiad.
Plac znów wypełnił się gwarem rozbawionych dzieciaków oraz rodziców poszukujących dla swych zmęczonych pociech soczków i lodów na patyku. Aby zaspokoić te potrzeby, postawiłam drewnianą chatkę z małym tarasem na dwa stoliki, a pod jej daszkiem nad wejściem zawisł napis „Chatka Skrzatka”. Nie stanęła ona w miejscu dawnego kiosku, lecz po przeciwnej stronie – tak, aby witała wchodzących na polankę spacerowiczów.
Budynek restauracyjny jest zbudowany w kształcie litery T. Kiedy go nabyłam, ani nad salą restauracyjną, ani pod nią nie było żadnej kondygnacji. Ta część budynku, która stanowi w literze T poprzeczny daszek, składa się z trzech kondygnacji: na pierwszej znajduje się pub i magazyny, druga jest na tym samym poziomie co sala restauracyjna i na niej znajdują się kuchnia oraz hol, a na trzeciej były kiedyś pokoje gościnne.
Pokoje te od zawsze owiane były jakąś tajemnicą. Nikt tam nie mieszkał, nie było recepcji, aby można je było wynająć jak w normalnym hotelu, a na piętro nie można było wejść, gdyż wejście na górę zawsze było zamknięte. Raz udało mi się z koleżanką wykorzystać okazję i przez otwarte drzwi wkradłyśmy się tam, aby zaspokoić naszą ciekawość. Zwiedzanie nie trwało jednak zbyt długo, ponieważ szybko zostałyśmy stamtąd przegonione. Najwyższe piętro pozostało więc wówczas dla mnie tajemnicą.
W chwili nabycia budynku na trzeciej kondygnacji były tylko ceglane mury, zdechłe myszy i mnóstwo słoików. Postanowiłam więc nadać świetność temu miejscu i wydało mi się niesamowite właśnie to, że kiedyś skradałam się tutaj, aby przyjrzeć się tym wnętrzom, a dzisiaj sama je projektuję. Urządziłam więc tam salę kominkową, służbowy pokój z łazienką, bar z miejscem na śniadania dla gości, pokój z łazienką dla nowożeńców oraz dwupokojowy apartament z łazienką przeznaczony dla gości weselnych. Wszystko, z wyjątkiem pokoju służbowego, urządziłam w najwyższym standardzie. Wszędzie lśniły podłogi na wysoki połysk, ściany zostały wyłożone dekoracyjnym kamieniem, na sufitach zawisły piękne żyrandole, a na ścianach kinkiety w tym samym stylu. Zamontowany został również granitowy kominek, a tu i ówdzie zawisły dekoracyjne tkaniny. Naprawdę było pięknie, a ja byłam dumna z efektów włożonej pracy. Wkrótce pojawili się w hotelu pierwsi goście – nowożeńcy oraz ich goście weselni.
Obecnie brakuje recepcji, przez co nie można wynająć tych pokoi tak jak w normalnym hotelu. Wejście na piętro na co dzień jest zamknięte, a sala kominkowa wynajmowana jest tylko na zamówienie. Kiedy goście weselni korzystają z części hotelowej, czuwam w pokoju służbowym i jeśli chcą wyjść na zewnątrz, otwieram im restaurację. Na szczęście po weselu goście zazwyczaj długo śpią i kiedy schodzą na dół, wszystko jest już pootwierane.
Nie wiem, na czym polegało funkcjonowanie tego piętra kiedyś, ale wiem, jak jest teraz, i myślę, że pod tym względem chyba niewiele się zmieniło. Jedno jest pewne – piętro dla odwiedzających nadal zachowało swoją tajemniczość.
Pewnego razu zawitało do naszej restauracji kilku panów.
– Chcieliśmy wynająć pokoje na tydzień – powiedział jeden z nich.
– Przykro mi, ale nie mamy pokoi do wynajęcia – odpowiedziałam grzecznie.
– Jak to nie?! Słyszeliśmy, że są tutaj jakieś pokoje. Chcieliśmy je wynająć – upierali się.
Zaczęłam więc tłumaczyć, że owszem, mamy pokoje, ale wynajmujemy je tylko w ramach wesel jako dodatek, i to gratisowy, i że nie ma tutaj recepcji i nie prowadzimy hotelu. Upierali się bardzo długo i spytali, czy mogą je chociaż zobaczyć. Odmawianie im wymagało ode mnie dużej cierpliwości. Pomyślałam, że zachowują się jak dzieci, które tupią nogami, gdy nie dostają tego, czego chcą. No i ta ich ciekawość! Zupełnie taka sama jak moja przed trzydziestu kilkoma laty.
Dla mnie, jako doktora teologii dogmatycznej uczącego katechezy w liceum ogólnokształcącym, zajmowanie się restauracją było nowym doświadczeniem i dużym wyzwaniem. Restaurację nabyłam jako jednoosobowa spółka, o prowadzeniu której nie miałam zielonego pojęcia. Dlatego nie tylko musiałam szybko nauczyć się reguł biznesu gastronomicznego, ale również poznać zasady prawne i ekonomiczne regulujące prawidłowe funkcjonowanie spółki.
Planowałam rozbudowę budynku i opowiadałam o tym wielu osobom. Nad jednokondygnacyjną salą restauracyjną miały powstać jeszcze dwa piętra, na których mieścić się miał hotel, ale taki z prawdziwego zdarzenia – z recepcją, salą konferencyjną i kaplicą. Nad istniejącymi kondygnacjami miało powstać jeszcze jedno piętro z przeznaczeniem na mieszkanie dla mojej rodzinki. Osobiście rozmieszczałam na projekcie poszczególne pomieszczenia, planowałam, gdzie mają znaleźć się schody i winda oraz jakie mają być okna i dach.
Pewnego razu spotkałam w mieście znajomego, który pytał, co słychać i jak leci w Oborze.
– Dobrze – odpowiedziałam. – Przymierzam się do rozbudowy i w związku z tym jestem bardzo zabiegana. Oprócz tego mam do załatwienia jeszcze sto tysięcy innych spraw, ale poza tym wszystko OK.
– A wiesz, co mówią o Oborze? – zapytał jakby z troską w głosie.
– Co? – pomyślałam, że pewnie mówią coś miłego.
– Mówią, że masz tam jakieś tajne pokoje, że tam jest jakiś burdel albo coś takiego.
– No nie mogę! Owszem, są pokoje, ale dla gości weselnych – zaczęłam mu tłumaczyć, jak to funkcjonuje. Przypomniałam też sobie mężczyzn, których odprawiłam z kwitkiem, kiedy upierali się, by wynająć im te pokoje, i od razu pomyślałam sobie, że ta plotka to pewnie ich robota.
Czasami w ciągu jednego dnia można spotkać w mieście więcej osób niż na przykład na jakimś specjalnie zaplanowanym zjeździe absolwentów. A zatem idąc dalej, spotkałam znajomą. Będąc jeszcze pod wrażeniem poprzedniej rozmowy i pod wpływem niemałych emocji, opowiedziałam jej, jak to ludzie potrafią rozsiewać plotki.
– No i wyobrażasz sobie, że z niewinnych pokoi potrafią zrobić burdel, i to u kogo! U mnie, u katechetki, która uczy w liceum religii! – powiedziałam zdenerwowana.
– Burdel? – zapytała zdziwiona koleżanka.
– No, burdel! – nie mogłam wciąż się uspokoić.
– Ja też słyszałam, co się mówi o Oborze, ale to nie chodziło o burdel!
– A ty co słyszałaś? Co się mówi o Oborze? – zapytałam z zaciekawieniem, ale też i obawą o to, co jeszcze można mówić o tych pokojach.
– Słyszałam plotki o tym, że ma tam być jakaś sekta, że jakaś świątynia ma tam być, no ale od razu sprostowałam, że to nieprawda, bo przecież ciebie znam. No i że planujesz tam zwyczajną kaplicę.
Tego to się naprawdę nie spodziewałam! Jak nie burdel, to sekta! I zrób tu coś, człowieku. A nie daj Boże wprowadź jakąś nowość albo modyfikację.
Oczywiście zaczęłam tłumaczyć, że ta kaplica ma ułatwić ludziom życie. Że przychodzą zamawiać różne jubileusze i że nieraz mają księdza w rodzinie i mogliby wówczas skorzystać z tej kaplicy. I że jak robią prymicje, to wtedy jest dużo gości księży i kaplica mogłaby także im służyć. A poza tym to też takie moje zboczenie zawodowe, jak zwykło się mówić.
Akurat jeden z moich wieloletnich znajomych, ksiądz Wiktor, wybierał się z Elbląga, gdzie mieszka, do Czech w poszukiwaniu pewnych źródeł historycznych, gdyż zbierał właśnie materiały do swojej habilitacji. Będąc w Raciborzu przejazdem, miał zatrzymać się u mnie na noc, bo do Czech jest stąd siedem kilometrów. Wieczorem zdzwoniliśmy się, aby omówić szczegóły jego przyjazdu. Opowiedziałam mu o tych plotkach i nie mogłam wyjść z podziwu nad fantazją ludzi i nad „rzetelnością” źródeł, z których czerpią informacje.
– To ja w której części będę spał? W tej świętej czy w tej burdelowej? – zapytał rozbawiony Wiktor.
– Ty w tej burdelowej, bo tej świętej jeszcze nie ma – odpowiedziałam całkiem poważnie, co go jeszcze bardziej rozbawiło.
Restauracja w ciągu lat miała różne nazwy. Najstarszą, jaką pamiętam, była Jubilatka (w dzieciństwie myślałam, że to imię tej pani z rysunku wyrytego na ścianie). Potem nastał nowy właściciel, który nazwał restaurację Hubertus. Przez wiele następnych lat, chyba około pięciu, budynek stał opuszczony, powoli niszczał i notorycznie był dewastowany. Żal było na to patrzeć, a wielu raciborzan czuło sentyment do tego miejsca i do samej restauracji. Potem nowi właściciele zrobili mały remont, tak że można było otworzyć restaurację, ale nazwy jako takiej nie było, więc wszyscy zwyczajowo od miejsca, w którym się znajdowała, nazywali ją Oborą.
Kiedy przejęłam restaurację, zastanawiałam się na dwiema nazwami: Restauracja Książęca (od księcia, który dał jej początek) lub Restauracja Leśna (bo przecież stoi pośrodku lasu). Stwierdziłam, że nazwa Restauracja Leśna bardziej wkomponowuje się w rzeczywistość i że do aranżacji wnętrza będzie można wykorzystać leśne dekoracje, co nada jej specjalny klimat, oczywiście przy zachowaniu jej eleganckiego charakteru. Od tej chwili napis „Restauracja Leśna” towarzyszy wszędzie historycznemu logo.
Po drugiej stronie torów
Główna droga z restauracji prowadzi w dół, a następnie skręca w prawo pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Za zakrętem, w odległości może czterdziestu metrów, znajduje się przejazd kolejowy. Wraz z torami kończy się las i ów niezwykły świat. Za torami zaczyna się inne, zwyczajne otoczenie – najpierw jest dość duży i brzydki parking, a idąc dalej drogą, która prowadzi w lewo, napotykamy po jej prawej stronie osiedle domków jednorodzinnych, po drugiej natomiast – basen miejski, czynny najwyżej przez dwa miesiące w roku. Zaraz za basenem znajduje się duże centrum handlowe, w skład którego wchodzą takie markety jak Castorama, Auchan, Centrum Chińskie, Media Markt i jeszcze wiele innych. Kiedyś w miejscu tego centrum znajdowało się coś w rodzaju naturalnego kąpieliska z małą wysepką pośrodku, ale nie było to ani jezioro, ani staw. Kiedyś łapałam tam kijanki, od których roiło się w wodzie. Dzisiaj po kąpielisku nie ma śladu, obecnie miejsce to tętni zupełnie innym życiem, pełnym zgiełku aut i mnóstwa ludzi, którzy do późnych godzin wieczornych mają wciąż coś do kupienia. Tutaj nikt nie myśli o leśnej ciszy i choć wierzchołki drzew wyrastają ponad Castoramę, to chyba nikt jednak tak wysoko nie patrzy, kiedy śpieszy po zakupy. Za centrum handlowym w jedną stronę prowadzi droga wylotowa z Raciborza w kierunku Rybnika, na której zawsze panuje natężony ruch, nie wspominając o korkach, które tworzą się, kiedy zamykany jest przejazd kolejowy, ale nie ten pod lasem. W drugą stronę droga prowadzi do centrum miasta. Przecina ją pod mostem kanał Ulga zbudowany na Odrze, mający zapobiec powodzi. Po tamtej stronie torów w rytm pędzących samochodów i autobusów miejskich, w rytm ludzi śpieszących rano do pracy i szkoły, którzy w porze popołudniowej nieco wolniej wracają do domów, toczy się życie sześćdziesięciotysięcznego miasta.
Zawsze fascynowała mnie taka granica dwóch światów. Wystarczy tylko przejść przez tory i od razu panuje odmienny klimat, jest inne powietrze, a czas płynie wolniej. To tak, jakby przejść w jakiejś bajce przez lustro lub przez czarodziejską szafę i znaleźć się w innym wymiarze.
Ludzie z tamtej strony torów przyjeżdżają tutaj odetchnąć od swoich codziennych spraw, przychodzą zachłysnąć się tym innym powietrzem, tutaj zwalniają tempo i cieszą się z obcowania z przyrodą. Tory wyznaczają jeszcze jedną granicę – oddzielają diecezje opolską i katowicką.
Początki
W restauracji zaczęłam działać od listopada 2006 roku. Prowadzenie tego rodzaju interesu było dla mnie sprawą obcą i odległą. Nie miałam najmniejszego pojęcia, jak wygląda praca w restauracji, jak należy organizować jej funkcjonowanie oraz jak kierować ludźmi. A już najmniejsze pojęcie miałam na temat kuchni. Odkąd pamiętam, miałam niechęć do gotowania, pieczenia, a ogólnie rzecz biorąc, do wszystkiego, co wiązałoby się z pracą w kuchni. Sama nigdy nie zajmowałam się pichceniem, pieczeniem czy „sałatkowaniem”. Za to bardzo przychylnie jestem nastawiona do konsumpcji wszystkiego, co w kuchni powstaje. Między innymi ten rozdźwięk pomiędzy niechęcią do gotowania a chęcią do jedzenia był jednym z argumentów przemawiających za tym, żeby stać się właścicielką restauracji. Moje rozumowanie było bardzo proste: gdy będę mieć restaurację, nie będę musiała gotować, a jeść będę mogła wszystko, czego tylko zapragnę. A gdy pomyślałam o tym, z jaką łatwością będę mogła organizować wszelkie uroczystości rodzinne i przyjęcia dla znajomych, byłam już całkowicie przekonana, że warto zająć się w moim życiu czymś zupełnie nowym.
Takie przejścia z jednego przeciwieństwa w drugie w moim życiu miały miejsce już wcześniej. Przykładem może być moja edukacja – najpierw rozpoczęłam studia na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Śląskiego, by ostatecznie ukończyć teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Teologia to nauka, która mnie najbardziej pociąga i fascynuje – uważam, że w tej dziedzinie mam nieprzeciętne zdolności. Kiedyś myślałam, że moje życie i praca będą związane właśnie z tą dziedziną, dlatego też edukację teologiczną ukończyłam z tytułem doktora. Niestety, rzeczywistość okazała się inna od tej, której oczekiwałam. O pracy świeckiego dogmatyka na uczelni nie było mowy i zupełnie to rozumiem. Skoro są księża dogmatycy, to po co na uczelniach ich świeccy odpowiednicy? Rozpoczęłam więc pracę jako katechetka, najpierw uczyłam w szkole podstawowej, potem zaś w gimnazjum. Po wielu staraniach i latach pracy zaczęłam uczyć w liceum, i to w tym, które kiedyś sama ukończyłam.
Praca ta dawała mi sporo satysfakcji. Jest przysłowie „zapomniał wół, jak cielęciem był”, ale ja chyba nie zapomniałam swoich cielęcych lat, swoich myśli, problemów i pytań, jakie mnie nurtowały i jakie zadawałam sobie i innym, aby zrozumieć świat. Dzisiaj, kiedy rozmawiam z młodzieżą, widzę siebie z tamtych lat, a czasami wyjmuję im z ust pytania, które chcą mi zadać. Niestety, praca w szkole, choć daje spełnienie zawodowe, to jednak finansowo jest bardzo mało satysfakcjonująca. Myśląc o prowadzeniu restauracji, spodziewałam się osiągnąć ten drugi rodzaj satysfakcji. Mając czwórkę dzieci, w tym jedno niepełnosprawne, zrobienie czegoś, co mogło poprawić nasz byt materialny, było czymś niemalże koniecznym.
Kiedy zatem rozpoczęłam w życiu nowy etap pod względem zawodowym, o prowadzeniu restauracji nie miałam najmniejszego pojęcia. A ponieważ żal było mi rozstawać się z młodzieżą, postanowiłam pracować w szkole nadal, choć w nieco mniejszym wymiarze godzin. Uznałam, że na pewno sobie poradzę i że teraz będę mieć więcej czasu niż dotychczas, bo przecież będę pracować mniej godzin w szkole, a zarządzanie restauracją w końcu nie zajmuje chyba zbyt wiele czasu. Z taką oto nadzieją i optymizmem wkroczyłam w nowy, nieznany mi świat.
Stara ekipa
Kiedy nabyłam restaurację, pracowali w niej ludzie zatrudnieni przez moją poprzedniczkę i na początku postanowiłam niczego nie zmieniać. Zrobiłam zebranie ze wszystkimi pracownikami, informując ich, że jeśli chcą, mogą nadal tutaj pracować i że oczekuję od nich rzetelnej i sumiennej pracy, no i przede wszystkim – uczciwości. Słyszałam od ludzi lepiej znających się ode mnie na prowadzeniu restauracji, że w gastronomii bardzo łatwo oszukać pracodawcę. Nie wiedziałam jednak, na czym miałoby polegać takie oszustwo, ale na pierwszym spotkaniu nie chciałam się ujawniać z taką niewiedzą.
– Na wielu rzeczach się nie znam, ale na pewno trudno jest mnie oszukać. Jeśli nawet ktoś oszukuje mnie jakiś czas, a ja nie reaguję, to nie znaczy, że tego nie widzę – powiedziałam bardzo przekonującym głosem. – Nie myślcie jednak, że będę patrzeć wam na ręce i czaić się za rogiem, żeby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem mnie nie okrada. Nie znam was, dlatego nie mam powodów, by wam nie ufać. Uważam więc, że nikt z nas tutaj obecnych nie jest oszustem albo złodziejem. Jesteście pracownikami tego miejsca i moim zadaniem jest zorganizować wam pracę, a waszym zadaniem jest tę pracę sumiennie wykonywać – dodałam. Może zabrzmiało to nieco zbyt po belfersku, no ale czego można się spodziewać po osobie, która ma za sobą dwadzieścia lat pracy w szkole.
– Czy nadal będę płacił za faktury? – zapytał kierownik i było to jedyne pytanie, jakie mi zadał.
– Tak, na razie tak. Póki co, jak już powiedziałam, niczego nie zmieniam.
Postanowiłam być dobrym szefem, sprawiedliwym i szanującym swoich pracowników. Dlatego też postanowiłam zapłacić im za zaległe urlopy, za które moja poprzedniczka nie płaciła w ogóle, a przynajmniej tak mówili mi pracownicy. Wszystkim też podniosłam pensję, a kierownik otrzymał niemały dodatek funkcyjny.
Jedyną zmianą było to, że zamiast wypłaty ekwiwalentu za odzież roboczą wprowadziłam jednolite stroje dla kelnerów i pracowników kuchni. Wszystko było szyte na zamówienie i zostało opatrzone restauracyjnym logo, i wyglądało to naprawdę profesjonalnie. Pracownicy dostawali dodatek finansowy na święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc i oprócz tego każdy dostawał niemały dodatek na urodziny. Pensję wypłacałam terminowo, zawsze pierwszego dnia każdego miesiąca, czego moja poprzedniczka podobno nie robiła. Myślałam, że pracownicy będą zadowoleni, lecz szybko okazało się, że powiedzenie „do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja” jest w istocie prawdziwe. Pracownicy wysuwali coraz to nowe żądania, na przykład że powinnam im płacić za dojazd do pracy czy że powinni jeść obiady na mój koszt. Nawet się nad tym zastanawiałam, ale pomyślałam sobie, że to chyba już przesada, bo przecież ja sama również dojeżdżam do pracy i szkoły i nawet do głowy by mi nie przyszło, żeby ktoś miał mi za to płacić. Ponadto do pracy zabieram też ze sobą kanapki lub kupuję je w sklepiku szkolnym.
Gastronomia to w naszej restauracji interes sezonowy. Zimą nie ma co robić, gdyż ludzi jest wówczas jak na lekarstwo. Gdy jest zimno i szybko robi się ciemno, komu by się chciało przychodzić tutaj, do lasu, kiedy w mieście jest tyle innych restauracji. Bywa często i tak, że przez cały tydzień nie ma żadnego klienta... Latem ludzie chętnie tutaj przyjeżdżają, i to nie tylko z Raciborza – miejsce to znane jest również w okolicznych miejscowościach. Zwłaszcza w niedzielę ruch jest duży, a w lesie jest tłoczno, niemal jak na deptaku. Latem co sobotę organizowane są przyjęcia weselne, w niedzielę odbywają się zaś poprawiny. Bywa też tak, że w tygodniu również trafiają się wesela albo inne imprezy. Dlatego też osoby pracujące w gastronomii na urlop udają się zazwyczaj poza sezonem. Pomyślałam sobie, że to musi być przykre dla moich pracowników, że nigdy w wakacje nigdzie nie wyjeżdżają. Postanowiłam więc dać im taką możliwość, aby każdy choć raz na trzy lata poszedł w sezonie na urlop co najmniej na dwa tygodnie. Zakomunikowałam to podwładnym i kazałam przygotować harmonogram urlopów. Pracownicy uzgodnili między sobą, że tego roku na letni urlop pójdą dwie osoby. W ich zastępstwie zatrudniłam na umowę--zlecenie dwie inne, aby obsługa w restauracji nie straciła na jakości. W następnym roku, gdy przedstawiono mi harmonogram urlopów, myślałam, że spadnę z krzesła. Dokładnie wszyscy pracownicy zaplanowali sobie długie urlopy w szczycie sezonu. Wychodziło na to, że powinnam zatrudnić na sezon zupełnie nową ekipę, ponieważ moi pracownicy będą się grupowo wczasować właśnie wtedy, gdy jest najwięcej pracy.
– W sezonie może iść na urlop tylko jedna, a najwyżej dwie osoby, ale nie w tym samym czasie – powiedziałam stanowczo i kazałam jeszcze raz opracować harmonogram urlopów.
– No to co ja teraz zrobię z biletem lotniczym, który już kupiłam? – zapytała z wyrzutem kelnerka Agatka.
– Nie wiem, szanowna pani – odpowiedziałam oficjalnie, choć normalnie na co dzień zwracałam się do niej po imieniu. – Taka jest kolej rzeczy, że najpierw trzeba uzyskać zgodę na urlop, a dopiero potem można kupować bilety lotnicze.
Moja cierpliwość została lekko nadszarpnięta. Zrozumiałam, że pracownicy odczytali moją dobroć jako słabość albo nawet może pomyśleli sobie, że jestem taka głupia i naiwna. Postanowiłam więc, że wprowadzę trochę dyscypliny i rygoru. Było mi przykro, że pracownicy uspokoili się, zaczęli się mnie słuchać i trochę bać dopiero wtedy, gdy przykręciłam śrubę. Okazało się, niestety, że nie można być dobrym i że nikt tego nie docenia, a moją dobroć zaczęto wykorzystywać przeciwko mnie.
Kierownik
Kierownik był jednym z tych pracowników, których przejęłam wraz z restauracją. Był to wysoki, tęgi mężczyzna około pięćdziesiątki. Miał czarne, gęste włosy i krzaczaste wąsy. Potrafił być zabawny, ale też zdarzało mu się krzyczeć na pracowników. Tłumaczyłam mu, że ma nie podnosić na nich głosu, lecz mówić, i że w ten sposób szybciej osiągnie to, o co mu chodzi. Pracownicy znali się już jakiś czas, więc nie chciałam za bardzo ingerować w ich relacje, nawet te zawodowe, ale bacznie przyglądałam się ich pracy i temu, kto ma jaką pozycję.
Kierownik początkowo zajmował się różnymi sprawami. Przede wszystkim pracował jako kelner oraz jako dozorca, a gdy było trzeba, pomagał również w kuchni, naprawiał stare krzesła, zamiatał podwórko, robił zakupy, przygotowywał dokumenty dla księgowej i płacił za faktury, w związku z czym zajmował się także finansami. Stopniowo zaczęłam wyręczać go w wielu zajęciach. Kupiłam nowe krzesła, których nie trzeba już było naprawiać po każdej imprezie, sama zaczęłam robić największe zakupy i nie musiał już pracować w roli kelnera i pomagać w kuchni, ponieważ zatrudniłam więcej osób. Wprowadziłam pewne innowacje, a za wdrożenie ich był odpowiedzialny właśnie kierownik. Miał przypilnować, aby co wieczór były wystawiane na taras lampiony ze świecami, aby mięsa były podawane na szklanych półmiskach z zapalonymi podgrzewaczami, a nie na zardzewiałych tacach udających srebro i tuszowanych sałatą. Miał jeszcze dopilnować kilku innych modyfikacji. Szło mu bardzo nieudolnie, ale nie dlatego, że nie potrafił tego zrobić – wynikało to ze swego rodzaju złośliwości. Naprawdę miał u mnie jak u Pana Boga za piecem, jednak wciąż coś było nie tak. Miał też zmodyfikować menu poprzez wykreślenie z niego tych pozycji, które się nie sprzedawały. Na to zadanie dostał tydzień. Po wyznaczonym czasie upomniałam się o zmodyfikowane menu.
– Powykreślał pan już te potrawy, które nie schodzą? – zapytałam pewna tego, że zaraz pokaże mi efekt swojej pracy.
– No wie pani, to nie tak szybko. To jest poważne zadanie. W innej restauracji kucharz na opracowanie nowego menu ma kilka miesięcy i za każdy miesiąc dostaje za to cztery tysiące złotych i w tym czasie nie chodzi do pracy, tylko siedzi w domu i opracowuje menu – odpowiedział.
– Taaaak? Na szczęście ja nie zatrudniam takich debili, którym skreślenie kilku dań zajęłoby kilka miesięcy i pochłonęło ich bez reszty! Proszę mi to jutro przynieść – odpowiedziałam, jakby nic się nie stało, ale nie dawałam wiary własnym uszom.
Zaczęłam zastanawiać się, czy ja wyglądam na osobę, której można takie bzdury mówić, czy też kierownik jest bezczelny do granic możliwości.
Na następny dzień otrzymałam to, o co prosiłam, ale jeszcze postanowiłam skonsultować zmodyfikowane menu z kucharkami, bo w końcu one najlepiej wiedzą, ile jakich dań schodzi. Mniej więcej zgadzało się to z wersją kierownika. Nadałam nowe nazwy niektórym potrawom, np. to, co się wcześniej nazywało kotletem przebijanym boczkiem nazwałam kotletem drwala. Wiele nazw wiązało się z lasem i nazwą restauracji. Pojawiły się więc takie nazwy jak: Danie Cypiska (oznaczająca porcję dla dzieci), Lisia Nora, deser Jaś i Małgosia czy Deser Jelenia.
Deser Jelenia to bardzo duży deser podawany w ogromnej salaterce na bardzo wysokiej nóżce. Osoba, która taki deser zamawia, naprawdę może poczuć się jak jeleń – niektórzy nie wiedzą, jak to danie w ogóle jeść: czy salaterkę postawić na kolanach, czy też jeść na stojąco. Zawsze jednak podanie tego deseru wzbudza u klienta wesołe zakłopotanie.
Kierownik powiedział, że restauracja powinna mieć jakieś swoje charakterystyczne danie, a o takie bardzo trudno.
– A wcześniej jakie danie było charakterystyczne dla tej restauracji? – zapytałam kierownika.
– Wcześniej nie było – odpowiedział.
– No to ja pomyślę nad takim daniem.
– Nieeeee. Pani nic nie wymyśli. To naprawdę nie jest taka prosta sprawa. Ja mógłbym pomyśleć, ale musiałbym posiedzieć kilka dni w domu.
– Rozumiem, że chce pan iść na urlop. Proszę napisać podanie, to może jakiś kilkudniowy da się załatwić.
– A nie, ja tylko tak...
Nie wiem, czy wystarczy mi cierpliwości do tego człowieka. Ale przecież jak go zwolnię, to gdzie on dostanie pracę? Poza tym ma umierającą matkę, więc nie chcę mnożyć mu problemów i nieszczęść.
Postanowiłam, że głównym daniem restauracji będzie Placek z Leśniczówki. Miał to być placek ziemniaczany, a na nim miały być ułożone maślaki, kurki i borowiki, i to w dodatku same ich kapelusze. Danie miało być grillowane z dodatkiem wędzonego boczku i podawane z zestawem surówek. Placek z Leśniczówki cieszył się bardzo dużym powodzeniem. Kiedyś pewien pan, wychodząc z restauracji, zaczepił mnie i powiedział, że jest z Krakowa i ostatnio zaprosili go tutaj na ten placek znajomi, do których przyjechał, a teraz, będąc ponownie w Raciborzu, specjalnie przyszedł, aby znów posmakować tego dania.
Gdyby ten pan wiedział, jakie kucharskie beztalencie wymyśliło to danie, chyba by w to nie uwierzył. Zaczęłam się zastanawiać, co jest w tym placku takiego niezwykłego, że wielu ludzi zaczęło przychodzić, aby go zjeść, i doszłam do wniosku, że to musi być zasługa kucharki. Pomysł prawie żaden, ale wykonanie stanowi całą tajemnicę tego dania. Ja sama tylko raz jadłam Placek z Leśniczówki i nie mogę powiedzieć, żeby mi smakował. Ale wynika to chyba z tego, że po prostu nie lubię grzybów.
W ramach zmian w karcie dań zamówiłam też nowe skórzane oprawy na menu – były piękne, bordowe, z metalowymi okuciami na rogach i z wytłoczonym na skórze logo. Kupiłam gruby złoty papier, na którym wydrukowałam karty menu, a pomiędzy nimi umieściłam zdjęcia budynku z dawnych lat, z czasów kiedy restauracja była zdewastowana, no i oczywiście także aktualne fotografie. Na końcu zamieściłam kilka stron dowcipów związanych z tematyką leśną. Wszystko po to, aby goście nie nudzili się w oczekiwaniu na posiłki. Kierownik do wszystkiego odnosił się bardzo krytycznie i gdyby tylko mógł, nie pozwoliłby na żadne zmiany.
***
Kierownik zajmował się płatnościami. Wszystkie faktury, które były wystawione na przelew, wpisywał do zeszytu, a zapłacone skreślał pomarańczowym zakreślaczem. Imprez było naprawdę dużo, ale pieniędzy w kasie coraz mniej. Moje zaufanie, którym go obdarzyłam na początku, zaczęło słabnąć. Wyznaczałam mu zatem dokładnie te faktury, które musi zapłacić w pierwszej kolejności. Zaznaczałam je sobie maleńką kropką i szybko zorientowałam się, że kierownik płaci dwukrotnie za te same faktury. Nie wiem, dlaczego go do tej pory nie zwolniłam. Powiedziałam mu, że teraz ja będę za wszystko płacić i że będę to robić przelewem z konta. Kierownik w odwecie stał się bardzo nerwowy i wyżywał się na pracownikach. Zatrudniłam dodatkowego kelnera oraz pracownika gospodarczego, a sama zaczęłam przygotowywać papiery dla księgowej. Zakres pracy kierownika znacznie się zawężył, a on, nudząc się, wrzeszczał na pracowników coraz bardziej. Najgorsze było to, że podburzał mnie przeciwko pracownikom, a ich buntował przeciwko mnie. Powiedziałam więc wszystkim, że wszelkie sprawy mają załatwiać ze mną, a nie za pośrednictwem kierownika.
***
Z kierownikiem dzieliłam biuro. Czasami siedzieliśmy w nim razem i kierownik opowiadał mi o tym, jakim jest wspaniałym mężem. Nie wiem, po co mi mówił o tym wszystkim, prawdopodobnie z nudów. Pewnego razu siedziałam w biurze, a kierownik stał za mną i ni z tego, ni z owego powiedział:
– Wie pani, ja codziennie mam przy sobie prezerwatywy.
Byłam zupełnie zaskoczona tym wyznaniem i zrobiło mi się głupio, ale nie chciałam dać tego po sobie poznać, więc odpowiedziałam tak samo bez sensu jak on:
– Taaaak? A wie pan, ja mam tutaj w szufladzie takie zwyczajne gumki. Jakby chciał pan coś związać, to może pan z nich skorzystać.
– No wie pani, ja właśnie tymi prezerwatywami wiążę kaloryfery – odparł trochę zakłopotany.
– Kaloryfery? A gdzie pan wiąże te kaloryfery, skoro tutaj jest ogrzewanie podłogowe?
– W domu wiążę – odpowiedział pośpiesznie.
– A co pan wiąże w tych kaloryferach?
– No wie pani, te mierniki ciepła, żeby tak nie parowały, bo po co tyle płacić.
– Aha, w takim razie może pan zostawiać te prezerwatywy w domu. Po co tyle nosić?
Tak głupiej rozmowy już dawno nie prowadziłam. Odczułam zmęczenie życiem. Gdyby to powiedział mój uczeń w szkole, tobym się nie zdziwiła, bo przecież młody człowiek dopiero się rozwija i ma prawo do głupoty, ale żeby dorosły, wydawałoby się poważny, facet mówił takie bzdury, to aż ręce opadają.
Kierownik stawał się coraz mniej przydatny. Sam już niczego nie robił, a nawet przestał nadzorować wykonywanie moich poleceń przez innych pracowników. Odnosiłam wrażenie, że nie tylko nie pilnuje, aby moje polecenia były wdrażane, ale dochodziło do tego, że kazał pracownikom robić coś zupełnie przeciwnego, tak jakby chciał pokazać, że to on tutaj rządzi. Coraz bardziej nadszarpywał moje zaufanie. Musiałam mu patrzeć na ręce i dobrze go pilnować. Kilkakrotnie złapałam go na tym, że robił zakupy do własnego domu na koszt firmy albo kręcił własny interes z moim piwem. Parę razy nie przyjął zamówienia na imprezę, a więc całkiem świadomie i brutalnie działał na moją szkodę. No i właśnie na tym się wyłożył. Jak już nie mógł nic zdziałać dla siebie na koszt firmy, zaczął sprzedawać imprezy konkurencji, zwłaszcza pewnej restauracji, której właścicielem był jego znajomy.
Któregoś dnia poszedł na zwolnienie chorobowe, na którym był ponad miesiąc. Kiedy przyszedł po wypłatę, dostał wynagrodzenie zgodne z wyliczeniami księgowej, a więc pomniejszone o odpowiedni procent i pozbawione premii, którą dostawał co miesiąc (choć sama nie wiem dlaczego, ale na pewno nie była ona zasłużona). Niestety, kierownikowi bardzo nie spodobało się obcięcie premii i dość bezczelnie domagał się jej wypłacenia. Zaczęłam więc mu tłumaczyć, że premię dostaje się za konkretne osiągnięcia i to, że on dotychczas dostawał ją za nic, nie znaczy, że tak musi być zawsze. Kierownik był wzburzony, podobnie jak i ja, ale ja tego nie okazałam. On również szybko się pozbierał i wyszedł z bardzo śmiałą propozycją:
– Wie pani co, jak się uda, to będę na chorobowym sto osiemdziesiąt dwa dni, a potem pójdę na rentę.
W tym momencie kamień spadł mi z serca. „Wreszcie się go pozbędę bez potrzeby zwalniania go z pracy” – pomyślałam. Jednak w życiu nic nie przychodzi łatwo...
– Ale niech się pani nie martwi – ciągnął dalej. – W międzyczasie, to znaczy na chorobowym i jak będę na rencie, to normalnie będę nadal pracował u pani.
Co za tupet! Wrzeszczałam, ale tylko tak wewnętrznie. Takiej bezczelności, jak żyję, jeszcze nie widziałam! Za kogo on się uważa albo za kogo uważa mnie?
– Proszę pana, nie ma takiej możliwości ani takiej potrzeby, żeby pan u mnie pracował na chorobowym lub na rencie – powiedziałam całkiem spokojnie. – Jeśli będzie pan na chorobowym sto osiemdziesiąt dwa dni, to pana sprawa, ale jeśli pan wróci wcześniej z chorobowego, to chcę, aby pan wiedział, że w pierwszym dniu, w jakim pojawi się pan w pracy, otrzyma pan wypowiedzenie. Proszę zatem starać się o rentę lub o nową pracę.
Wtedy zaczął mi się odgrażać, że spotkamy się w sądzie i że jeszcze tego pożałuję. W moim przekonaniu nie musiałam obawiać się sądu, ponieważ z mojej strony wszystko było w porządku. Pan kierownik doniósł najpierw na mnie do Państwowej Inspekcji Pracy i miałam w związku z tym zgłoszeniem kontrolę. Choć kosztowało mnie to trochę stresu, ostatecznie bardzo cieszyłam się z tej kontroli, ponieważ wiele się nauczyłam i lepiej poznałam przepisy Kodeksu pracy. W czasie kontroli okazało się, że moja poprzedniczka nie wypłacała ekwiwalentu za ubrania ani nie wydawała ubrań roboczych. Na liście u kierownika brakowało podpisu za ekwiwalent za dwa kwartały, a za trzeci był podobno złożony nie jego podpis. No cóż, to nie moja wina, dlatego też inspektorzy podeszli do tego wyrozumiale i kontrolę zawężono tylko do okresu, w którym ja byłam prezesem.
Po jakimś jednak czasie dostałam wezwanie do sądu. Kierownik domagał się wypłacenia zaległego ekwiwalentu niewypłaconego przez moją poprzedniczkę i rozszerzył swoje żądanie o czas, w którym u mnie pracował. W sumie wyszła z tego spora kwota. Pan kierownik chyba zapomniał, że przecież wprowadziłam nowe zasady i zaczęłam wydawać odzież zamiast ekwiwalentu. A ponieważ był on kierownikiem, zgodnie z ogólnymi zasadami nie przysługiwała mu nawet odzież robocza.
Jako że restauracja, którą posiadam, jest zarejestrowana jako jednoosobowa spółka z ograniczoną odpowiedzialnością i w związku z tym zobowiązania mojej poprzedniczki przechodzą na mnie, kierownik wygrał tę część zapłaty, jakiej nie wypłaciła poprzednia właścicielka, natomiast jego rozszerzone roszczenia sąd odrzucił. Skończyło się na tym, że co prawda musiałam wypłacić kierownikowi niewielką kwotę, która stanowiła jedną szóstą jego roszczeń, ale warte było to tego, żeby zobaczyć jego minę, kiedy sąd oddalił powództwo w pozostałej części. Koszty sądowe wyniosły dokładnie tyle, ile domagał się powód, a on sam otrzymał niewiele, tym bardziej że musiał opłacić także grafologa. Jak to się mówi – „nie opłaca się skórka za wyprawkę”.
Na tym skończyła się moja przygoda z kierownikiem. Z tego, co wiem, pracował potem w innej restauracji, lecz nie u swego znajomego, któremu sprzedawał imprezy. W nowym miejscu pracował jednak krótko i bynajmniej nie poszedł na rentę – potem nadal szukał pracy, ale to już nie moja sprawa.