- W empik go
Życie z kartonu - ebook
Życie z kartonu - ebook
Wędkarz, którego nad brzegiem rzeki dopada grupa urzędników. Dwóch samobójców pojawiających się w tej samej chwili na jedynym w okolicy moście. Kobieta, dla której prawdziwym sensem życia jest karmienie gołębi. I pewien zupełnie nietypowy wampir...
To tylko niektórzy bohaterowie opowiadań Anny Laszczki. W tomie „Życie z kartonu” mieszają się najrozmaitsze style, światy i czasy. Zupełnie fantastyczne historie przeplatają się z tymi, które znamy z własnego otoczenia i pierwszych stron gazet, a to, co na początku wydaje się śmieszne, za chwilę okazuje się wyjątkowo ponure. Niczego nie można być pewnym, oprócz jednego: te opowieści z pewnością was zaskoczą.
– O, mentolowe, chętnie, zwłaszcza że to będzie ostatni papieros w moim życiu – podtrzymywał rozmowę pierwszy nieznajomy.
– Co za zbieg okoliczności. Wie pan, ja też palę właśnie ostatniego.
– Rzuca pan?
– Ależ skąd! W życiu bym nie rzucił! Lubię palić, ale wie pan, dzisiejszej nocy postanowiłem popełnić samobójstwo – kontynuował gawędziarskim tonem drugi z przybyłych, spokojnie wypuszczając nosem smugi dymu.
– To niesłychanie zabawne, co pan mówi. Przyszedłem tu z tego samego powodu.
– Fakt, rzeczywiście niesamowite! Akurat dziś! To po przemyśleniu czy spontanicznie? Jeśli oczywiście wolno zapytać.
– Po przemyśleniu, w tak ważnej sprawie to chyba naturalne! – zauważył drugi, choć w jego głosie dało się słyszeć delikatną nutę oburzenia.
– Racja, choć niektórzy podchodzą do tego bardzo emocjonalnie i robią to pod wpływem chwili. A jakie metody brał pan pod uwagę? Jeśli wolno zapytać. Bo ja długo wahałem się między skokiem z mostu a trucizną lub jakimś medykamentem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-295-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zwyczajny miejski wieczór. Dookoła unosi się wszędobylski zapach kurzu pomieszany z ostrą, kwaśną wonią ludzkiego zmęczenia. Na osiedlowych uliczkach jest już o tej porze prawie pusto. Stara kobieta wędruje tędy, przygięta ku ziemi… jak co dzień, jak co noc. Zanim podniesie swoją siwą głowę, nad dachami znów wzejdzie słońce. Kółka starego dziecięcego wózka, który niezmiennie popycha przed sobą, klekocą i podskakują na wyszczerbionych chodnikowych płytach. Krok w krok za wózkiem podążają stare, powykrzywiane stopy w wysłużonych, koślawych butach. Nieciekawa, pokurczona, pachnąca stęchlizną, a jednak to właśnie na nią tak niecierpliwie czekają.
W tych samych miejscach, o ustalonych przez lata porach, przysiadają jak cienie z tą rozczulającą, rozedrganą niecierpliwością. Zimą, latem, w deszcz, przy pełni księżyca, nigdy w knajpie, zawsze na uliczkach i skwerach, spotykają się z nią całymi setkami, jakby gromadziły się na wiecach przeciwko zmienności. Bez zazdrości, bez wyrzutów i wykrzykiwanych warunków. Pytasz: dlaczego? Któż może to wiedzieć!… bo stworzył ich dla siebie Bóg, bo jej od samotności pomieszało się w głowie, bo tylko one patrzą z nadzieją na stare garnki i worki, które wozi w wysłużonym wózku, bo tylko one nie odsyłają jej do diabła? Jeśli odpowiedź jest ci naprawdę potrzebna, wybierz sobie coś z tego, jak sweter albo kapelusz… Nie przerywaj jednak jej drogi. Idź za nią cicho, jakbyś podsłuchiwał cudzą spowiedź.
Jak w dziecięcej bajce, tur, tur, człap, człap, rozklekotane kółka i stare buty wędrują od skweru do skweru. Przygięta postać przystaje, sięga po poobijany blaszany garnek, potem po zbrązowiałą butelkę z wodą, brudny plastikowy worek i solidną garść okruchów. Cichy szum szarych skrzydeł oznacza, że dziś można już przestać czekać, że stało się, dokonało jak co noc, jak co dzień.
Wózek i buty tur, tur, człap, człap, dalej w miasto, na następny skwer, do następnego zaułka. Tak będzie do rana… Prawie jak ptak, choć bez skrzydeł.
Kiedy wzejdzie słońce, a na chodniki wyruszą setki bezwstydnie kolorowych, przyjemnie tupiących nowiutkimi obcasami butów, ona wróci do domu. Wejdzie po schodach, otworzy drzwi, wprowadzi do przedpokoju wózek. Nikt tu na nią nie czeka.
Stare stopy zostawią na gałgankowym dywaniku koślawe buty i przekroczą próg niewielkiego pokoju. Na nocnym stoliku będzie leżeć podniszczony modlitewnik ze świętym obrazkiem wetkniętym w tekst powszedniego pacierza. Na starym tapczanie poduszkę i kołdrę w płóciennych poszwach otulać będzie wełniana kapa w miodowe kwadraty. Tu także nikt nie będzie czekał.
Teraz do pustej kuchni. Kubek herbaty, bułka, okruchy koniecznie zgarnąć na papier. Znów do pokoju i na mały balkon, tam… czekają… na te resztki ze śniadania. Są, nie zawiodły. Jest i ten w biało-czarne łaty, i ten podpalany, nawet ten z jedną nóżką. Lubi te spotkania. Można porozmawiać, poczuć delikatność ptasich piór, zanurzyć palce w ciepły puch. Tak przychodzi życie. Ludzie mówią, że głupia, gada do gołębi…
Miało być inaczej. Była kiedyś młoda, szczupła i wyprostowana, w nowych, modnych butach. Ich lakierowane noski tak pięknie świeciły w słońcu, jakby krzyczały całemu światu: patrzcie, to ona, taka lekka, zwiewna, stąpa, jakby tańczyła. Chłopcy wtedy mówili, że ładna, umawiali się, zapraszali na lody, przynosili kwiaty. Wybrała jednego i pewnego dnia stanęła obok niego w białej sukience. Kiedy tak stała, jedyny raz w życiu prawdziwie piękna, on wypowiadał słowa, których znaczenia nawet sobie nie uświadamiał. Owszem, jakiś czas usilnie próbował czegoś się o nich dowiedzieć, w poszukiwaniach stał się nawet ojcem. Nie wyszło im. Krzyczał, wychodził, wracał, cisza… Znów trzaskał drzwiami.
Bez kwiatów, bez lodów, ciągle z tym samym kłamstwem o niezrozumieniu i własnych planach podboju świata, kiedy tylko ktoś go pokocha, zbierał zapewnienia o samczej wspaniałości w obcych łóżkach. Miała tego dosyć.
Pewnego dnia zamknęła drzwi – zamknęła serce, by już nigdy nikomu go nie otworzyć. Kołysane falowaniem ciała, nosiła je w sobie przez lata. Do ciepłego wnętrza dostępu nie miał nikt, nawet mała dziewczynka, owoc tamtego jedynego dnia, gdy była piękna w białej sukience.
Biegł czas odmierzany trzepotaniem szarych skrzydeł, tych, dla których jeszcze chciała żyć. Dziewczynka urosła i przeobraziła się w kobietę. Chłopcy mówili, że ładna, umawiali się, nie zapraszali na lody, nie przynosili kwiatów, bo to staromodne. Zapraszali za to do dyskoteki, do kina, na piwo. Wybrała sobie jednego i jak kiedyś matka, stanęła obok niego w białej sukience. Tego dnia była piękna.
– …ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. – Słowa zgrabnie i lekko wyfruwały z jego gardła, jak z gniazda. Nie wiedziała, czy ich znaczenia oboje zdołają się kiedyś nauczyć. Wierzyła, że mimo białej sukienki, mimo tej samej patetycznej, wyświechtanej formułki nie będzie jak matka. Nie zamknie drzwi, bo nie będzie musiała. Przyjdą na świat dzieci, które urosną w pokoju obok, a ona nie stanie się zobojętniała i… samotna.
– Niech się tak stanie – powiedział los. – Niech dzieci rosną inaczej niż kiedyś ich matka. Niech ojciec czyta im na dobranoc, niech chodzi z nimi na ryby, niech wysłuchuje szeptanych na ucho męskich zwierzeń.
I stało się.
I oboje zrozumieli znaczenie wypowiedzianych słów.
I oboje zapragnęli siebie na własność, na zawsze…
Przygięta do ziemi gołębiarka popycha przed sobą stary dziecięcy wózek. Stare stopy w starych, koślawych butach kolejny raz przemierzają dobrze znane kwadraty chodnikowych płyt… czterdzieści, tysiąc, dziesięć tysięcy od maleńkiego pokoju. Tu trzeba się zatrzymać, poczekać na stare ręce, powoli wygrzebujące z worków okruchy. Ruszyć dalej można dopiero wtedy, gdy wykrzywione palce znów chwycą porwany plastik wózkowych rączek. Teraz dalej, do następnego podwórka, do zardzewiałej puszki na wodę, do kolejnego trzepotu skrzydeł, do jedynych serc, które czekają…
Jej serce nie czeka już na nic. Zamknięte jak termos z gorącą herbatą, nie zdoła się otworzyć już nigdy. Nie uchyli się nawet wtedy, gdy przez zimną płaszczyznę drzwi przenikać będzie ciepło tych, którzy przyjdą krok w krok za tamtą dziewczynką, jedynym owocem dnia, gdy była piękna. Czy los powiedział, że tak właśnie ma się zdarzyć?
Dobrze to pamięta. Rano w malutkim, zagraconym przedpokoju rozległ się dzwonek. Tak dawno nikt go nie przyciskał, że z początku zupełnie nie wiedziała, co to. Szurając przydeptanymi kapciami, wyszła z maleńkiego pomieszczenia jak białogłowy gołąb z wnętrza gołębnika. Dzwonek rzeczywiście dzwonił. Nacisnęła klamkę, ale drzwi w ostatniej chwili jakby zawstydziły się zamkniętymi zamkami. Stare ręce powoli zaczęły mocować się z łańcuchem i staroświeckim kluczem, przez którego uszko dawno temu w andrzejkowe wieczory lała wosk. Znów klamka i dziwnie głośne, niczym niepowstrzymane skrzypienie zawiasów. Na korytarzu, w lekkim półmroku, oszołomione koniecznością wypatrywania, oczy wrysowały w rzeczywistość cztery postacie. Wszystkie coś do niej mówiły.
– Niech się stanie, niech trwa, bo nie ma już sensu czegokolwiek zmieniać, albo może niech się odmieni, niech będzie inaczej. – Wahał się wtedy los, by w końcu wybrać. Stare ręce zatrzasnęły drzwi, a stare serce nie zatrzepotało jak gołębie skrzydła. Stare usta wypuściły więzione słowa, które przez lata dziczały i teraz były jak sfora wściekłych psów. Nieodwołane na czas, opadły postacie w korytarzu. Kąsały i szarpały dopóty, dopóki dzwonek wreszcie nie ucichł. Potem nigdy już nie zadzwonił…
Dziwna to noc, jakby czegoś w niej brakowało. Stary wózek nie toczy się po popękanych chodnikowych płytach. Stare stopy w koślawych butach nie drepcą za nim w pośpiechu. Wykrzywione palce nie sięgają do wypełnionych okruchami worków. Trzepot gołębich skrzydeł wzmaga się i niepokoi. Tupot małych ptasich nóżek dudni po metalowych parapetach, na balkonach. Zanim ludzie zauważą, one już wiedzą. Znają tę zwykłą prawdę – ani złą, ani dobrą, taką nijaką. Wschodzi słońce. W maleńkim, przypominającym gołębnik pokoiku gromadzą się wierni szaroskrzydli na ostatnią komunię okruchów.
Żegnaj, piękności jednego dnia, żegnaj, gołębie serce.ZNAJDA
– Przynieśli go w Jakuba, to niech mu będzie Jakub – powiedziała nieco korpulentna siostra zakonna.
– A nazwisko jakie wpisać? – Znad księgi ewidencyjnej wzniósł się piskliwy głos drugiej siostry.
– Nowak albo Kowalski, tak jakoś najprościej, a przecież jeden Pan Bóg raczy wiedzieć, kto on i czyj. Na sądzie ostatecznym, jak kiedyś przed Najwyższym stanie, to się swojego nazwiska dowie. Chrystus i bez naszych ksiąg go rozpozna. Brudny taki był i zimny, ledwie żywy, jak go znaleźli. Lekarz powiedział, że widocznie ma tu coś ważnego do zrobienia i bardzo chce żyć, bo tak mocno się tej ziemi trzyma. Zupełnie jakby miał kiedyś zostać jakimś wielkim naukowcem albo kimś jeszcze ważniejszym. Kto wie! Może my tu mu imię wobec Boga nadajemy, a Miłosierny ma wobec niego wielki plan i swoim największym dziełem go uczyni!
Odmalowawszy różową barwą boskie zamysły, nieco korpulentna siostra wysunęła z przepaścistego rękawa habitu tłustawe palce i lekko strzeliła nimi nad policzkiem niemowlęcia.
Potem wzięła na ręce rozwrzeszczany, wierzgający z powodu pstryczka tobołek i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Tak zaczęła się historia życia Jakuba Nowaka. Ledwie kilka tygodni wcześniej nie można było o nim tak powiedzieć, bo ani jego matka, ani jego ojciec wcale się tak nie nazywali.
Kim byli, ich syn, teraz już Jakub, wcześniej Bachor, nigdy się nie dowie, zresztą nawet nie będzie się starał tego dociekać. Jaki był świat Bachora, Jakub Nowak także nigdy się nie przekona, no bo ileż jest informacji w powtarzanym mu zgrabnym opowiadanku: znaleźli cię na klatce schodowej, w tym bloku, co ma takie kolorowe balkony. Ledwie można było poznać, żeś ludzkie dziecko, a nie jakieś szczenię.
Choć wszystko powinno mieć swój prosty, porządnie opisany początek, to o Bachorze nie warto było pamiętać. Życie Jakuba Nowaka stało się przez to trochę dziwne, jakby przerwane. Istniał jako nienarodzony i wszyscy to widzieli, wszyscy wiedzieli, kto będzie jego matką, a jakby dobrze posłuchać szeptanych w zaduchu schodowych klatek plotek, to i o ojcu niejedno można było usłyszeć. Potem główka wypchnięta została na świat, za nią, nie mając innego wyjścia, czerpać z życia chciały malutkie rączki, do przemierzania ścieżek losu rwały się nóżki.
Gdy wszystko razem było już na tej najlepszej ze wszystkich planet w kosmosie, coś jakby się skończyło. Nikt go nie chciał, nikt tego sinawego, rozwrzeszczanego życia nie nazwał Jankiem, Stasiem czy Witusiem. Nazwali go Bachorem, a Bachor nie ma życia, Bachora się wyrzuca, jak rupiecie przy robieniu porządków. Nie ma co nad tym płakać. Otwierasz szafę, wygarniasz stare szmaty i dziwisz się, bo nawet nie pamiętasz, że kiedyś zostały tam upchnięte. Są zmięte, mają dziwny zapach i tylko zajmują miejsce na półkach. Ładujesz je do plastikowego worka i wystawiasz na śmieci. Może komuś się jeszcze przydadzą… No i wyrzucili Bachora, wymazując z pamięci, że jeszcze wczoraj siedział upchnięty w matczynym brzuchu. I była przerwa i jakby gra z przyszłością w chińczyka. Kto pierwszy pokona stopnie schodów: kobieta spod siódemki, która zadzwoni na policję, że znalazła niemowlę, czy styczniowy chłód, który uciszy oddech?
Kobieta spod siódemki obudziła się tego dnia trochę wcześniej. Nie była z tego powodu szczęśliwa. Z ociąganiem wstała ze starego tapczanu, wsunęła stopy w filcowe bambosze i powlekła się do odrapanej kuchni. Na wyszczerbionym talerzu ułożyła kromkę codziennego chleba pokrytego białą warstwą twarogu, a do pękniętego kubka nalała przyjemnie ciepłe mleko. Ustawiła wszystko razem na tandetnej tacy z obrazkiem gałęzi bzu i podreptała w stronę kuchennego stołu z laminowanym blatem. To był jej codzienny rytuał. Jego powstawanie wiele lat temu drażniło ją, bo niosło ze sobą nudę i otępienie. Teraz, wrośnięty w rzeczywistość jak nabożeństwo, pozwalał trwać od rana do wieczora i znów, i od początku.
Dziś jednak wszystko rozpoczęło się wcześniej i bała się, że nie starczy tego na cały dzień. Ciągle niezadowolona z niespodziewanie wydłużonego poranka, kobieta spod siódemki zasiadła do jedzenia. Już wtedy wydawało jej się, że na korytarzu jakieś boże stworzenie mocuje się z życiem, ale uznała, iż nie przerasta to ważności śniadaniowej części rytuału, więc nawet nie przyspieszyła międlenia sztucznymi zębami chlebowej skórki. Nim wyszła z mieszkania, minęło jeszcze dobre pół godziny. Na podeście pierwszego piętra przystanęła jak co dzień z plotkarą spod trójki. Poutyskiwała na świat, ponarzekała, że przed wojną wszystko było lepsze, powygrażała wszystkim, którzy żyją inaczej niż ona sama. Mimo tych wszystkich czynności, które tego ranka zajmowały jej czas, do cichutko popiskującego zawiniątka dotarła pierwsza. Choć nie miała o tym pojęcia, wygrała partię chińczyka z cudzą śmiercią.
Taki mniej więcej był początek po Bachorowej przerwie; i wszystko znów zaczęło się toczyć – dla Jakuba Nowaka. Jego ciało rosło, stawało się coraz mądrzejsze i potrafiło zrobić ze sobą coraz więcej. Siadało, pełzało, unosząc się lekko na prawym łokciu, wstawało, opierając się na małych, śmiesznie tłuściutkich stopach. Kiedy ręce i kolana niosły Jakuba Nowaka w dowolnie wybrane miejsce, nie cieszył się jednak nikt. Gdy małe nóżki dumnie kroczyły po kolorowych płytkach PCV, nikt nie klaskał, nie całował i nie podrzucał do góry z zachwytu. Ciało Jakuba Nowaka wcale się tym faktem nie przejmowało i choć nikomu na całej bożej planecie na tym nie zależało, rosło zgodnie ze wszystkimi tabelami i normami. Zaczęło reagować na własne imię, zadawać pytania, które czasem ze względu na stopień trudności, a może zakłopotania dorosłych, pozostawały bez odpowiedzi. W miarę upływu czasu ciało piękniało i mężniało, by wreszcie przybrać wygląd młodego mężczyzny.
– Posłuchaj, Jakubie! Jesteś już dorosły i od teraz sam musisz o sobie decydować – powiedziała kiedyś lekko korpulentna, kilkanaście lat starsza siostra zakonna.
Tego dnia, niezupełnie jeszcze świadome życia, ciało pierwszy raz naprawdę poczuło, co znaczy być Jakubem Nowakiem. To czucie miało zostać w nim już do końca. Ze znakiem krzyża, kartką z adresem dobrych ludzi, którzy za pracę mieli mu dać utrzymanie na dobry początek, ruszył Jakub przed siebie. Był jak motyl, który właśnie wylazł z kokonu i skrzydła ma szare i pomięte. Adres z kartki znalazł, ale długo miejsca tam nie zagrzał. Chciał czegoś innego, swojego kąta, swoich ścieżek, samego siebie. Spod adresu z kartki ruszył pod inny, którego nikt już mu nie zapisywał. Wkrótce zanotowanie konkretnego adresu w ogóle przestało go obchodzić. Raz spał pod mostem, raz w piwnicy, to znów w kanale ciepłowniczym albo w dworcowej poczekalni.
– Jest w porządku! Jestem panem samego siebie, nikt przynajmniej nie mówi mi, co mam robić, nie truje oklepanych frazesów takich o życiu – powtarzał Jakub Nowak za każdym razem, gdy los, zmęczony nieustannym pościgiem, kantował przy liczeniu, zanim wykrzyknął: pora na nowego guza! Z czasem zaczął to nawet nucić jak mantrę, monotonną, transową, wyzwalającą.
Jakub Nowak był przekonany, że jego życiowa filozofia jest czymś zupełnie nowym i niespotykanym od początku wyrazu jestem aż do końca wyrazu życiu. Upierał się, że nikt tak jeszcze nie myślał, nikt tak bardzo nie pragnął wolności, zamknięcia się we własnych dłoniach, bez powierzania siebie innym. To go syciło i na przekór wszystkiemu czyniło wyjątkowym. Zresztą tak właśnie chyba trzeba było o nim myśleć, no bo właściwie czy ktoś wiedział, jaki jest Jakub Nowak naprawdę?
– Jestem w ciąży – oznajmiła Jakubowi Nowakowi pewnego szarego dnia Jolanta Konieczna, której filozofia życiowa, tak odmienna od wszystkich innych, tak odkrywcza, zakładała niechęć do słuchania kogokolwiek i podporządkowania się zwykłości. To krótkie zdanie określało pewien stan zwany przez niektórych błogosławionym, a przez Jolantę Konieczną traktowany jak wkurzające zdarzenie, od którego przynajmniej przez pewien czas nie można się uwolnić.
– Jak to się mogło stać? Nie pilnowałaś? Chlać tylko umiesz, kurwo jedna – mamrotał zbyt beznamiętnie Jakub Nowak. – Co my, do cholery… To znaczy ciekawe, co ty teraz zrobisz? Gdzie pójdziesz? Pod płot? A czy to aby mój bachor jest? – dodał po chwili namysłu.
– Stało się tak jakoś, tak samo, jak codziennie przydarza się wielu ludziom – odparła Jolanta Konieczna, zawiedziona reakcją Jakuba. – Zły moment, pech, bo ja wiem co? Ale to się zdarza nawet tym wyfiokowanym pannicom, co to pigułki biorą. – Zawiesiła głos. Słowa, które wypłynęły z niej przed chwilą, bardzo ją zaskoczyły. Żyje bez zobowiązań, bez domu, bez rachunków, oglądania się na innych, a jednak coś, co przydarza się zakopanym w konwenansach frajerom, miałoby dotyczyć też jej?
– No, ale co ty, jebana, teraz z tym zrobisz? – powtórzył Jakub Nowak. W jego głosie nie było już zainteresowania, jakie dźwięczało wtedy, gdy ręce wędrowały po brudnych resztkach bielizny, kiedy palce dotykały tłustych, posklejanych brudem włosów. Było sucho i obojętnie. Naprzeciw stała jakaś zapuszczona bezdomna, którą widział parę razy. Przez zawartość jej brzucha nie chciał pamiętać niczego więcej.
– Jak to, co ja z tym zrobię?! – żachnęła się Jolanta Konieczna. – Zostawisz mnie z tym samą? Przecież to wszystko przez ciebie! Przez ciebie, słyszysz?! Rżnąć mnie co noc pod śmietnikiem potrafiłeś, a teraz się zaprzesz? – krzyczała, okładała go pięściami, płakała. W swojej babskiej i jakże charakterystycznej dla udomowionych kobiet naiwności wyobrażała sobie, że jest kochana, że piękna, dla niego taka jak te panny z okładek gazet, na których rozłożyli wtedy stary koc.
Sam Jakub Nowak zupełnie się zagubił. Widział przed sobą czyjeś wrzeszczące usta i nie rozumiał wyrzucanych przez nie słów. Przytrzymywał zwinięte pięści, które tak bardzo chciały go teraz dosięgnąć.
– O co ci chodzi, czego ty ode mnie chcesz, a w ogóle skąd wiesz, że jesteś w ciąży, no i skąd wiesz, że to moje? – Pytania wykrzyczał jednym tchem. Kiedy słowa wypełniły jego uszy, poczuł ulgę. Nie mógł przecież postąpić inaczej, nie mógł bawić się w to, czego nie chciał i nie znał.
– Myślałam, że coś nas łączy, coś wyjątkowego, że my… – dukała nieskładnie Jolanta Konieczna.
– No coś ty, było, minęło, mieliśmy akurat obydwoje trochę czasu, było miło, ale o czymś dalej nie było mowy – argumentował Jakub Nowak rzeczowo, jak utytułowany wykładowca prawideł ludzkiego zachowania. – Też chciałaś, nawet wdzięczyłaś się i napraszałaś, sama rozłożyłaś koc, nic nie było na siłę, wszystko jest w porządku i po sprawie.
Mówiąc te wszystkie głęboko przemyślane zdania, Jakub Nowak zbierał ze wspólnego dotychczas barłogu swój dobytek. Niewiele tego było. Dwa stare swetry, kraciasta koszula, plastikowa torba, której zawartości nie znał, bo dawno do niej nie zaglądał. Obok barłogu, na starej, znalezionej na śmietniku szafce, leżał cieniutki srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serduszka. Wzrok Jakuba Nowaka podążył teraz w tę stronę, a po jego twarzy błąkał się delikatny uśmiech. Te kilka gramów srebra kupił Jolancie Koniecznej po pierwszej wspólnej nocy. Pamięta, jaką miała wtedy minę, jak ciągle sięgała palcami do drobnych ogniwek. Ile to było zebranych puszek, które musiał poświęcić na ten niepotrzebny prezent? To już nieważne – rozległ się głos pod czaszką Jakuba Nowaka. – To już nieważne! Słowa przetoczyły się z głowy do ramion, potem do rąk i palców. Te ostatnie posłusznie zaplotły wokół siebie łańcuszek i wystrojone zniknęły w czeluściach oberwanej kieszeni spodni.
Oczy Jakuba Nowaka kolejny raz uważnie przebiegły po zakamarkach ciemnej klitki, którą jeszcze wczoraj nazywał domem. Plecy wyprostowały się, ręce złapały spakowane toboły. Nogi jedna za drugą wypchnęły całe ciało za próg. Tylko usta nie wiedziały, co ze sobą zrobić, więc na wszelki wypadek siedziały cicho.
– Jak damy mu na imię? – dopytywała młoda zakonnica, która od kilku godzin miała pod opieką małego, kilkudniowego chłopca – znajdę. Ktoś położył go na schodach przed budynkiem sierocińca, a do brudnego, strzępiącego się kocyka w zabawne króliczki przypiął kartkę z datą urodzenia – dwudziesty piąty maja.
– W Grzegorza urodzony, niech mu będzie Grzegorz – zadecydowała bez chwili wahania wesoła, korpulentna siostra przełożona. – A nazwisko… a bo ja wiem, najczęściej daje się Nowak, ale dajmy mu Kowalski, tak dla odmiany.
A tak było blisko! Znaleziony w Grzegorza chłopiec o mały włos nosiłby nazwisko po ojcu.