Życie za szczyt - ebook
Życie za szczyt - ebook
Ruszając na wyprawy w Himalaje i Karakorum godzili się na wyrzeczenia, zimno, głód, chorobę wysokościową, ale przecież nikt z nich nie myślał o ostatecznym. O tym, że zapuszczając się w strefę śmierci, może już z niej nie wróci.
Niebosiężne szczyty - wśród nich Lhotse, K2, Annapurna Południowa, Broad Peak… Niezwykli ludzie - jak Stanisław Latałło, Andrzej Bieluń, Barbara Kozłowska czy Łukasz Chrzanowski… Los splótł ich ze sobą - człowieka i górę - na zawsze. Jaka była ta ostatnia wspinaczka? Co sprawiło, że zdobywając szczyt, przekroczyli kruchą granicę między wyzwaniem a ryzykiem?
Wysokogórskie wyprawy i próba drobiazgowego odtworzenia tych decydujących chwil. Historie złożone z wielu puzzli, wyczytane z prasy, książek, raportów, wyniesione ze spotkań i rozmów. By je ocalić w pamięci. Nie zapomnieć. Nie tylko o tych, którzy znaleźli się po drugiej stronie grani, ale też o ich partnerach i ratownikach - jakże często narażających własne życie. Opowieść o granicach ryzyka, odwadze i poświęceniu. O emocjach związanych z pasją wspinania będących zapłatą, rozgrzeszeniem i powodem, dla którego zapomina się o trudnościach, by znów wyruszyć w góry, na szczyt.
Rachela Berkowska pośród rodzin, najbliższych i członków tragicznych wypraw szuka odpowiedzi na pytania, które pozostają tajemnicą gór.
Rachela Berkowska (ur. 1968) - dziennikarka, z mediami związana od ponad 20 lat. W 2017 roku zadebiutowała biografią maratończyka i ultramaratończyka Ryszarda Kałaczyńskiego, wydaną pod patronatem National Geographic. Pisanie łączy z podróżowaniem i sportami ekstremalnymi. Żegluje - brała udział w rejsie dookoła świata na szkunerze Zawisza Czarny, nurkuje, skakała ze spadochronem, skialpinistycznie jeździ na nartach - w Tatrach, Alpach, na Kaukazie i w Himalajach.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-447-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez ponad dwadzieścia lat prowadził badania kliniczne w warunkach wyprawowych. Obserwował liczną grupę. Osiemdziesięcioro polskich alpinistek i alpinistów przebywających w tak zwanej strefie śmierci, na wysokościach powyżej siedmiu tysięcy ośmiuset metrów. Nie jednego, dwoje czy troje. Nie przez rok. Robił to długie dwie dekady. „W którejś publikacji wyraziłem opinię, że alpinizm wysokogórski ma w sobie coś z masochizmu. Jak można zrozumieć świadome narażanie się na cierpienia, wyrzeczenia i niewygody na wysokości – za własne pieniądze – dopuszczając w skrajnych sytuacjach możliwość śmierci!” – dzielił się swoimi spostrzeżeniami z dziennikarzem profesor Zdzisław Jan Ryn. Słuchałam wystąpienia profesora na festiwalu Spotkania z Filmem Górskim w Zakopanem. Gdy skończył, pytania od publiczności długo nie milkły. Jak zrozumieć kogoś, kto ryzykuje własne życie w celu doznania przyjemności i silnych emocji? No właśnie, można czy jednak nie?
Krzysztof Wielicki przyznał kiedyś, że podczas godzinnej wspinaczki zdarza się doświadczyć tylu emocji, ile na nizinach człowiek zbierałby w ciągu całego życia. A w wywiadzie tłumaczył: „Emocje związane z pasją wspinania się bywają tak wielkie, że każą pogodzić się z wypadkami, ze śmiercią kolegów. I po pewnym czasie tłumaczysz sobie: no cóż, zdarzyło się, zginęli moi przyjaciele, ale ja wspinam się dalej. Gdybym ja zginął, oni też prawdopodobnie nie zrezygnowaliby ze wspinania się”. Zapytany o siłę tego uzależnienia, nie obruszał się i szczerze odpowiadał, że wielu wspinaczy nawet po najtrudniejszych przeżyciach nie umie powiedzieć sobie: to była moja ostatnia wyprawa, na kolejną nie jadę, mam dość. Częściej bywa tak, że ktoś robi sobie przerwę, przeżywa stratę, żałobę, łapie oddech, ale w końcu do wspinania wraca. Wypadki w górach były i będą się zdarzały. „Świat potrzebuje ryzykantów. Inspirują, rzucają wyzwanie, zachęcają. Wzniecają iskry i rozpalają płomienie, które płoną jeszcze długo po ich śmierci. Mają odwagę robić to, co wydaje się niemożliwe. Ale nie bez kosztów” – przekonywała w Mrocznej stronie gór Brytyjka Maria Coffey. Jej partner Joe Tasker zaginął podczas zdobywania najwyższego z ziemskich szczytów, został gdzieś na zboczach Mount Everestu. Racjonalizacja śmierci ukochanego zajęła jej wiele lat. Co takiego ma Everest… „Co ma Kanczendzonga, czego ja nie mam?!” – wykrzykuje swoją rozpacz po stracie mężczyzny jedna z bohaterek dramatu Wasza wysokość Anny Wakulik. Nagradzana na międzynarodowych festiwalach sztuka inspirowana jest między innymi biografią Wandy Rutkiewicz. Wakulik wkłada w usta Wandy słowa mowy pożegnalnej po zaginionym na ich wspólnej wyprawie chłopaku. Ten fragment spektaklu jest poruszającą emocje próbą odpowiedzi na pytania: dlaczego tam idą, w imię czego się narażają?
Każdy górski wypadek wywołuje lawinę – gorzkich komentarzy, zjadliwych przytyków. Publika we wspinaczach widzi bohaterów albo samobójców, w sieci brak dyplomacji. „Trzeba nie mieć sumienia i rozumu... zostają po nich rodzice, wdowy, osierocone dzieci”, pisze internauta o pseudonimie „karnawa”. Jemu i setkom innych odpowiada ze sceny Wanda, mówiąc tak:
Ani koszuli z ładnymi mankietami, ani wykrochmalonej pościeli, ani tego, że wie, na której półce leży która książka, ani przeciągania się w gorącej kołdrze, ani zapachu kawiarni, ani widoku z mostu na rzekę, ani tego ciepła w brzuchu, kiedy uśmiechają się czyjeś usta, ani wygodnego fotela, ani porcelany po babci, ani dziecka, ani psa, ani kota, ani przyjaciela, ani pocałunku, ani wódki, ani papierosa, ani kolorów jesieni, ani zapachu lata. Niczego mu nie brakowało, kiedy szedł na szczyt.
Tracił oddech na dole. Miał skurcze. Powieka mu drgała. Nie mógł spać, nie mógł jeść, kręciło mu się w głowie. Nogi bolały go od chodnika, ręce bolały od klamek, usta bolały od „dzień dobry”. Zanikało tętno. Zamarzał. Umierał, nie miał czym oddychać, dusił się. Brał więc raki i haki i szedł pożyć naprawdę, nie po wierzchu, tam, gdzie każdy krok jest święty, ponieważ może być ostatni.
Poszedł, owszem. Sam, owszem. Bez jedzenia, owszem. Bez namiotu, owszem. Ze złamanym biodrem, z rozkwaszonymi palcami. Bo tak chodzą bohaterowie. I wara wam od tego, tchórze, dla których codzienne tup, tup do biura, żeby spłacić kredyt, jest ważniejsze od marzeń. Co widzieliście w życiu? To ohydne błocko codzienności, bidę z nędzą, nędzę z bidą. Skąd ktokolwiek ma wiedzieć, co jest pięknym widokiem, skoro nigdy go nie widział? Ta wasza śnieżna ślepota dnia codziennego, to chodzenie bez patrzenia.
Śnieżna ślepota naszych dni codziennych na nizinach pcha ich pod niebo. Profesor Jacek Hołówka, wybitny filozof i etyk, wykładowca Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, dywagował o himalaistach na łamach gazety: „Im się wydaje, że jak zdobędą szczyt, to doznają objawienia, jakiejś egzaltacji, euforii, staną się kimś innym, nowym, zostaną wyniesieni do grona wybrańców. Przejdą nawet jakieś przebóstwienie. W starożytności sądzono, że jeśli dokona się czegoś nadzwyczajnego, to jest to możliwe. Zostaniesz półbogiem”. Czy sami himalaiści widzą w sobie półbogów? Raczej śmiertelników balansujących na granicy możliwego. Tak wynika z długoletnich obserwacji profesora Ryna: „Alpiniści to nieprzypadkowi ludzie. Aby doznać »smaku życia«, potrzebują sytuacji ekstremalnej, granicznej, balansowania na granicy życia i śmierci. Mają potrzebę sprawdzenia, jak to jest w tym krytycznym momencie, kiedy jest się bliskim śmierci. To potrzeba przeżycia maksymalnego napięcia psychicznego i zbliżenia się do granicy życia”.
Piotr Tomala, będący szefem programu Polski Himalaizm Zimowy im. Artura Hajzera, powiedział, że chciałby zmienić wizerunek ludzi gór wysokich jako klubu samobójców. Trudna to misja. Tomala w styczniu 2021 roku podał się do dymisji. A klub? Działa dalej.
Bogusław Kowalski, przewodniczący komisji bezpieczeństwa Polskiego Związku Alpinizmu, instruktor i biegły sądowy w sprawach wypadków wspinaczkowych, napisał w felietonie w magazynie „Góry”: „Znam dwie, może trzy osoby, które wyrzuciły sprzęt wspinaczkowy. A co robi reszta? Zagryzamy zęby. Rozmawiamy. Milczymy. Słyszymy pytanie – o czym myślisz? Nic nie odpowiadamy, bo niby co mielibyśmy powiedzieć? Że myślimy o tych, co odeszli? O sobie? O bliskich? O potencjalnie nieprzeżytych z nimi chwilach? O nieprzespanych wspólnie z ukochaną kobietą nocach? O kolejnych nieradosnych świętach? Zdarza się, że czasem rozprawiamy w swoim gronie albo wręcz przeciwnie – unikamy bolesnego tematu. W czasie imprez, odwracając twarz w połowie zdania, zawieszamy głos. Unosimy pełen kieliszek, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. A gdy na horyzoncie pojawiają się warunki, znowu wracamy w góry, wypierając możliwość przedwczesnego znalezienia się po drugiej stronie grani”.
Spośród osiemdziesięciu badanych przez profesora Ryna himalaistów po dziesięciu latach żyło już tylko czterdziestu pięciu. Pozostali zginęli w górach. Oddali życie za szczyt, przeszli na drugą stronę grani – jak bohaterowie tej książki.
I tak wspinaczka pozostanie igraniem z życiem dla jednych i jego afirmacją dla drugich. Ale czy życie nie nabiera koloru i sensu właśnie wtedy, gdy przekraczamy granice słabości? Mierzymy się z trudnościami, nie przestając konsekwentnie zdążać na szczyt – jakikolwiek by był, ten z marzeń i ten górski, ze skały i lodu.Łukasz Chrzanowski, Shivling (6543 m), Himalaje Garhwalu, 13 października 2016
Z rzadkimi wyjątkami alpinista nie ma co spodziewać się sławy, nie może nawet liczyć na widza, który dodałby mu otuchy. Jedynym świadkiem jest partner. W samotności i ciszy gór walczy o tę jedyną radość, jaką daje triumf nad przeszkodami, które sam sobie narzucił, walczy o tę dumę, jaka płynie z poczucia, że jest silny i odważny.
Lionel Terray, Niepotrzebne zwycięstwa
Co, jeśli nie przychodzi ta chwila triumfu, po którą rusza się w góry? Dla nich nie przyszła. „Pamiętam strach, wielki strach, kiedy się wspinałem. (…) W góry jedziesz z ludźmi, którzy przezwyciężą ten strach, żeby ci pomóc” – tak mówił Maciek Ciesielski na festiwalu górskim w Lądku-Zdroju w 2018 roku, wspominając dramatyczną akcję ratunkową na Shivlingu.
Pochmurny poranek 11 października. Mieli za sobą czwarty biwak w ścianie, kiedy Łukasz zorientował się, że Grzesiek ma objawy choroby wysokościowej. Nie czekał nawet na ustaloną godzinę łączenia z bazą, potrzebował pomocy i sięgnął po radiotelefon. Naradzali się chwilę między trzema zespołami. Ustalili, że poda partnerowi leki przeciwobrzękowe, tyle mógł zrobić. Byli tam we dwóch, ale sami. Wspinali się na Shivling od północnej strony, znajdowali się na wysokości około sześciu tysięcy czterystu metrów (potwierdził ją wspinający się tam rok później zespół: Vittorio Messini i Simon Gietl), a Grzesiek tracił przytomność. Chcieli powtórzyć wymagającą technicznie drogę, którą po raz pierwszy na szczyt niemal trzydzieści lat temu weszli Branislav Adamec, Jiří Švejda i Pavel Rajf. Wyczynu Czechów z 1987 roku – jednego z najważniejszych pierwszych wejść w stylu alpejskim – nikt od tamtej pory nie powtórzył, choć prób było sporo. Znaleźli się w górach nie dla poklasku. Traktowali to jak sportowe wyzwanie. Po to pojechali.
Jesienią 2016 roku w Himalaje Garhwalu ruszyła wyprawa Polskiego Związku Alpinizmu, a tak naprawdę trzy niezależne zespoły, z których na miejscu każdy miał realizować własny projekt. Wspólnym celem były trudne technicznie ściany. Kierownikiem wyprawy został Paweł Karczmarczyk. „To był skromny w oprawie obóz szkoleniowy, który wystartował bez szumu medialnego. Wyjechały zespoły skoncentrowane na trudnych alpinistycznych celach” – mówił na festiwalu Janusz Gołąb. On, Kacper Tekieli i Andrzej Życzkowski wybierali się na stronę południową Shivlingu. Łukasz Chrzanowski i Grzesiek Kukurowski postawili na północną. Trzeci zespół, w składzie Paweł Karczmarczyk, Maciej Ciesielski i Piotr Sułowski, miał zamiar eksplorować dalsze ściany. Programowi Polskiego Himalaizmu Zimowego szefował wtedy Janusz Majer. „Nie chciałbym, by był to tylko program imienia Artura Hajzera, skupiający się wokół organizacji zimowych wypraw na ośmiotysięczniki. Zależy mi na tym, żebyśmy finansowali też małe wyprawy, które będą działać w stylu alpejskim, na trudnych technicznie drogach” – tłumaczył w trakcie debaty na temat przyszłości polskiego himalaizmu zimowego na 11. Krakowskim Festiwalu Górskim w 2013 roku. Wyprawa na Shivling była dokładnie takim projektem, o jakim wtedy mówił.
Niewielu potrafi oprzeć się jego urodzie i nie wydać okrzyku w chwili, gdy zza zakrętu drogi wyłania się majestatyczna skalna piramida. Ten szczyt znajdujący się w Indiach, niedaleko granicy z Nepalem, często nazywany bywa Matterhornem Himalajów. Budzi zachwyt. „Oglądany z łąk Tapovan, prezentuje swoje najbardziej niedostępne rejony: ściany północno-wschodnią i północną, rozdzielone cienkim grzebieniem grani północnej, z nieprawdopodobnym przewieszeniem na zwieńczeniu tuż pod szczytem” – opisuje Shivling Ed Douglas, wspinacz i pisarz, były redaktor prestiżowego „The Alpine Journal”.
Ryszard Pawłowski, który wspina się od ponad czterdziestu lat i pięć razy stawał na wierzchołku Everestu, o Shivlingu pisał w tych słowach: „Jest przepięknym granitowym zębem pokrytym śniegiem i lodem. Ma dwa szczyty, niemal symetryczne i niemal tej samej wysokości – wierzchołek główny (6543 m) oraz Lower Peak (6501 m). Południowe ściany Shivlingu są bardziej skalne w porównaniu z flankami północnymi”.
Historia jego eksploracji sięga lat trzydziestych ubiegłego stulecia, kiedy to o Shivlingu zamarzyli Niemcy. W końcu jednak musieli się poddać, opisywali niezwykłą stromiznę i zagrażające wspinaczom lodowe seraki. Szczyt opierał się długo, został zdobyty dopiero w 1974 roku. Pięciu alpinistów z indyjsko-tybetańskiej wyprawy służb granicznych, prowadzonej przez Hukama Singha, weszło wtedy na niego zachodnią granią. To ośmieliło kolejnych. W maju 2002 roku Francuz Emmanuel Ratouis zjechał (częściowo opuszczając się na linie) z Shivlingu na nartach, dziesięć lat później mistrz w skydivingu Walerij Rozow skoczył z wierzchołka w stroju wingsuit. Pokonanie dwóch tysięcy dwustu metrów, dzielących ów wierzchołek od lodowca, zajęło BASE jumperowi dziewięćdziesiąt sekund. A teraz ruszyli tam Polacy. Łukasz Chrzanowski traktował wspinaczkę sportowo. Stawiał sobie cele i mówił: sprawdzam. Shivling był wymarzonym poligonem. Tam nie ma prostych dróg i wszystkie liczą około tysiąca pięciuset metrów długości.TYLKO W GÓRĘ
W zespołach znali się świetnie – wspinasz się z tym, komu ufasz – ale wszyscy, całą ósemką, spotkali się dopiero na dworcu w Polsce, by niedługo potem pożegnać się na polanie Tapovan (4400 m). Ostatnią wspólną noc trzy teamy spędziły 26 września. Życzyli sobie wzajemnie powodzenia. Wymienili serdeczne uściski. Myśleli, że spotkają się dopiero w kraju, bo Grzesiek i Łukasz planowali swój powrót tydzień wcześniej od pozostałych. Zostali na tej polanie. Dzień później stanęła druga baza – Sundervan (4530 m).
Janusz, Kacper i Andrzej mieli w planach przejście Filaru Boningtona. Pokrzyżował je spory serak, zdecydowali więc, że wybiorą nieznacznie trudniejszą, za to bezpieczniejszą drogę japońską na południowo-wschodniej ścianie Shivlingu.
Maciej z Pawłem i Piotrem też mieli już wyznaczony swój cel wspinaczkowy – dwadzieścia dwa kilometry dalej, w rejonie lodowca Swachand Bamak, trafili na dziką dolinę i dziewiczy szczyt Pt. 6702, który ich zachwycił. Plany zakładały wytyczenie na nim nowej drogi. Dwa dni nosili tam sprzęt, aż założyli bazę wysuniętą. Gdyby się do niej przenieśli, nie mieliby z pozostałymi kontaktu radiowego. Szóstego października wrócili więc do bazy Tapovan. Postanowili spędzić jeszcze jakiś czas na kwiecistych łąkach. Jak mówili, na wszelki wypadek utrzymywali stałą łączność między zespołami.
Siódmego października w północną ścianę Shivlingu weszli Łukasz i Grzesiek. O takim podłożu mówi się wodny lód, w tym miejscu miał sześćdziesiąt do osiemdziesięciu stopni nachylenia. Ruszyli trudnym terenem, który sto metrów dalej, patrząc w prawo, przechodził w znacznie łagodniejszy śnieżny stok o nachyleniu trzydziestu stopni. Dlaczego więc nie poszli tamtędy? Już na etapie planowania przejścia, po konsultacjach z zespołami, które wspinały się drogą czeską, obawiali się dużego zagrożenia lawinami w tej części ściany. Zdecydowali się atakować tą trudniejszą drogą. Pierwszego dnia pokonali ledwie trzysta metrów. Na wysokości pięciu tysięcy dwustu metrów rozbili wygodny biwak i stamtąd nawiązali łączność radiową z bazą. Zespół z Sundervan był zaskoczony tym, że Łukasz i Grzesiek znajdują się wciąż tak nisko. Nadrobili to nazajutrz. Czuli się świetnie i parli w górę aż do pięciu tysięcy dziewięciuset. Trzeciego dnia, 9 października, dotarli o całe pięćset metrów wyżej, ale zaczęła pogarszać się pogoda. Pojawiły się przelotne, jednak dość intensywne opady konwekcyjne, związane z ruchem pionowym powietrza w górach. Powtarzały się regularnie, rano i po południu. Przed Łukaszem i Grzegorzem malował się niewdzięczny biwak na wysokości powyżej sześciu tysięcy metrów.
Kiedy o osiemnastej łączyli się z bazą Sundervan, Grzegorz raportował, że znów sypie, a kominem płynie szeroka rzeka śniegu. Zdecydowali się trawersować w prawo w kierunku grani północno-zachodniej, by zejść z jej toru. Grzegorz narzekał też na problemy z asekuracją. Musieli pokonać skalne płyty przysypane miałkim śniegiem o konsystencji cukru. Z dołu Paweł Karczmarczyk zdecydowanie sugerował im powrót do linii drogi. Gdy trzy godziny później łączyli się z nim ponownie, byli w linii, ale w miejscu, do którego doszli, stromizna uniemożliwiała wykopanie jamy śnieżnej. Nachylenie sięgało siedemdziesięciu stopni. O tym, że w tej części ściany nie ma dobrych miejsc na biwaki, wiedzieli już od Czechów, którzy zdobywając szczyt, musieli przetrwać do rana, stojąc w uprzężach. Biwaki Polaków i Czechów znajdowały się, z wyłączeniem pierwszego, na podobnych wysokościach.
Do wymiany zdań tamtego wieczoru włącza się Maciek Ciesielski, starając się nakłonić zespół do odwrotu zjazdami. Uniemożliwiają to słabe warunki lodowe – brzmi zgodna odpowiedź wspinaczy. Paweł Karczmarczyk sugeruje, że nie da się zrobić przejścia w takich warunkach. Zespół Janusza i Kacpra, nie zdobywszy szczytu, już rozpoczął zjazdy z południowej ściany Shivlingu. Paweł pyta ich jeszcze o to, jak się czują czy mają odmrożenia, i radzi, by mimo wszystko nie biwakowali na stojąco, ale wykopali niewielkie półki i spali z nogami w plecakach.
Zapada noc. Sezon jesienny w Himalajach oznacza zimno. Tam nawet za dnia było lodowato. Słońce z rzadka dzieliło się ciepłem ze wspinaczami. Temperatury na północnej ścianie Shivlingu są niższe niż na południowej, a wtedy nocami spadały do minus dwudziestu stopni. Biwak był podły i mróz kąsał. O tym, żeby wygodnie usiąść, nie mogło być mowy, a co dopiero, żeby się położyć. Każdy, kto ma za sobą podobne doświadczenie, wie, że podczas takiej nocy liczy się każdą godzinę do świtu.
Po wieczornym łączeniu na Sundervan odbyła się narada. Jeden zespół się wycofuje, drugi ma przed sobą trudny biwak, a oni – Paweł Karczmarczyk, Maciej Ciesielski i Piotr Sułowski – zamierzali opuścić nazajutrz bazę i ruszyć w kierunku swojej ściany. W tej sytuacji jednak decydują się na przełożenie wyjścia o dzień. Chcą być gotowi do udzielenia pomocy w razie takiej potrzeby. Sytuacja jest dynamiczna, kładą się pełni obaw. Tymczasem w trakcie porannego łączenia 10 października Grzegorz i Łukasz relacjonują, że co prawda spędzili biwak na stojąco, nie zmrużyli oka, są zmęczeni, ale teraz już spoglądają wyłącznie w górę, w kierunku komina. Na propozycję bazy, że chłopaki wyjdą im naprzeciw, Grzegorz reaguje zdziwieniem. Przez moment naradza się z Łukaszem i odpowiada za obu, że nie zamierzają w tym momencie podejmować próby wycofania się ze ściany. Dziękuje Pawłowi Karczmarczykowi, z którym rozmawia przez radiotelefon, za proponowane wsparcie. Zespół z polany może spokojnie ruszać w kierunku bazy pod ich drogą na dziewiczy Pt. 6702, ich team kontynuuje wspinanie. Paweł słucha i decyduje, że całym zespołem zostaną jednak na Sundervan, stanowiąc zabezpieczenie ewentualnej akcji ratunkowej. Tak kończą tę rozmowę.
Po ciężkiej nocy dwójka wspinaczy wyrywa w górę. Południe zastaje ich jeszcze pod kluczowymi trudnościami komina. Mimo to Grzegorz w trakcie łączenia jest pełen optymizmu. „Nie wygląda źle” – mówi do bazy. Rozłączają się, a potem na długie godziny zapada cisza. Słyszą się ponownie dopiero o dziewiątej wieczorem. Grzegorz brzmi słabo, choć na pytanie o samopoczucie rzuca krótkie: „W porządku”.
Janusz Gołąb: „Pamiętam wieczorny kontakt przed feralnym dniem. Paweł Karczmarczyk rozmawiał z Grzegorzem Kukurowskim – miał bardzo słaby głos”. Zaniepokojony tym Janusz Gołąb skomentował wtedy: „Paweł, on ma głos, jakby był na ośmiu tysiącach, a nie na sześciu trzysta”.
Karczmarczyk poprosił więc do radiotelefonu Łukasza, a on czystym, spokojnym i świeżym głosem zapewnił ich, że biwak mają dobry, teren nad nimi wygląda już znacznie łatwiej. Oszacował osiągniętą wysokość na sześć tysięcy czterysta metrów. Wszystko jest w zupełnym porządku i jutro idą na szczyt.
Nazajutrz, 11 października, o dziewiątej rano, na dwie godziny przed ustalonym terminem kolejnego łączenia, znów usłyszeli Łukasza: „Mayday! Ratujcie!” – jego głos w słuchawce wibrował emocjami.
„Mayday”, tego słowa się nie nadużywa. Na morzu czy w górach jest komunikatem o bezpośrednim zagrożeniu życia. Życie Grześka tam na wysokości było zagrożone. Obudził się skołowany. Nie potrafił policzyć palców u rąk. Godzinę później stracił przytomność. Łukasz, relacjonując stan partnera, nie panikuje, ale jest mocno zdenerwowany. Wszystkie zespoły naradzają się błyskawicznie. Przy podejrzeniu obrzęku płuc czy mózgu szansę na przeżycie daje natychmiastowe obniżenie wysokości. Ale Łukasz sam nie sprowadzi Grzegorza w trudnym terenie. Na polecenie Pawła podaje mu dexametazon, syntetyczny hormon steroidowy, który działa przeciwobrzękowo. Trwa to chwilę, przed zrobieniem zastrzyku musiał jeszcze ogrzać kompletnie zamarzniętą ampułkę z lekarstwem. I stara się go poić. Przyjmowanie płynów na tych wysokościach jest również ważne, ale Grzesiek nie jest już w stanie pić. Cokolwiek wtedy Łukasz wlał mu do ust, zaraz zwracał. Tracili go.
Grzegorz Kukurowski, wysportowany czterdziestolatek, w ciągu osiemnastu lat swojego wspinania pokonał niejedną wymagającą drogę. Zaczynał w polskich i słowackich Tatrach. Sporo czasu spędził w Alpach. Wiele razy wspinał się w zespole z Łukaszem Chrzanowskim. Razem zrobili Drogę Schmidtów na północnej ścianie Matterhornu (4478 m), Supercouloir Direct na Mont Blanc du Tacul czy liczącą tysiąc metrów Eugster Direct na północno-zachodniej ścianie Aiguille du Midi. Kukurowski wyjeżdżał też w Karakorum i Himalaje. Był w zespole, który w 2008 roku zaliczył pierwsze polskie wejście na Nirekhę (6159 m). Uczestniczył również w wyprawie na siedmiotysięcznik Pumori (7161 m). Wycofał się wtedy, posłuchał głosu rozsądku i zrezygnował z ataku szczytowego – nie każdy to potrafi. A teraz zasłabł na Shivlingu.
Łukasz zdecydował się zaporęczować trawers w lewo do – w jego ocenie – łatwiejszego terenu, którym można by dotrzeć do Grzegorza od strony wierzchołka. Działał z myślą o zorganizowaniu dla niego pomocy.
W południe sprawdziły się te najgorsze z rokowań. „Nie czuję tętna” – słyszą w radiotelefonie przejęty głos Łukasza i już wiedzą, że Grzegorz nie żyje.
Dlaczego Grzesiek stracił przytomność? Może miał niezaleczoną infekcję, był po grypie, osłabiony albo ujawniła się jakaś jego wada wrodzona. Nie wiadomo, co wywołało ten brak adaptacji do warunków panujących na wysokości. To nie pierwszy taki wypadek, którego nie sposób wyjaśnić. W 1982 roku na stokach K2 zmarła we śnie, bez jakichkolwiek wcześniejszych oznak choroby wysokościowej, Halina Krüger-Syrokomska. W 2011 roku Bernadeta Szczepańska, jedna z uczestniczek kobiecej wyprawy w Karakorum Centralne, zmarła w nocy w swoim namiocie w bazie rozbitej wcale nie tak wysoko – powyżej czterech tysięcy metrów. Jedenastego października stracił przytomność i już jej nie odzyskał Grzegorz Kukurowski. Ale w ścianie zostawił partnera. Łukasz Chrzanowski został sam na wysokości ponad sześciu tysięcy metrów i teraz to on potrzebował pomocy. Nikt nie musi pytać, co czuje wspinacz, któremu partner właśnie zmarł w ścianie. Nikt nie chce tego wiedzieć. To skrajny stres. O tym nie rozmawiali, emocje trzeba było trzymać na wodzy. Ustalili, że Łukasz spróbuje wejść na szczyt. Zdobywali go z Grześkiem w stylu alpejskim, nie poręczowali drogi, nie zakładali obozów. Szli od biwaku do biwaku, na lekko, z minimalną ilością sprzętu. Przy takim stylu wspinania nie sposób szybko i w miarę bezpieczny sposób wycofać się ze ściany. Wspinacze wiedzą, że takie wejście na ścianę śnieżno-lodową jest niczym bilet w jedną stronę. Można oczywiście powalczyć o wycofanie się, ale jest to zdecydowanie trudniejsze, niż gdyby przyszło mierzyć się ze skałą.
Poradzili mu więc, żeby się wspinał. To było najrozsądniejsze. Zostało jakieś dwieście, może nawet i sto pięćdziesiąt metrów do łatwiejszego terenu. Schodziłby wtedy drugą, bezpieczniejszą do pokonania stroną. Wymieniają kilka ważnych zdań o sprzęcie. Łukasz ma tylko jedną żyłę liny połówkowej. Drugą przywiązany jest do stanowiska Grzegorz. To delikatny temat, ale Paweł instruuje Łukasza, by odciął tę drugą linę i zabrał. Musi teraz myśleć o sobie. Nie odpowiedział na to. Ich pożegnanie było krótkie: „To idę” – trzask ukaefki i Łukasz ruszył. Wykonywał zadanie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI