Życiorys PRL-em malowany - ebook
Życiorys PRL-em malowany - ebook
Książka pokazuje obraz PRL- u taki, jakim wspomina go autorka. Nikt nie spodziewał się nastania końca ustroju i trzeba było w nim pędzić w miarę normalne życie.
Chodzić do szkoły, na randki, wychodzić za mąż, rodzić dzieci, marzyć, pracować… jednym słowem „ żyć”.
A że autorka, jest osobą pogodna i z dużym poczuciem humoru, w tej książce nie zabraknie wesołych momentów.
Książka powinna zainteresować tych, którzy pamiętają i tych, którzy na szczęście nie pamiętają.
W przygotowaniu II część wspomnień „ Dziennika badante, czyli Italia pod podszewką”. Będą to „Opowieści ascolańskie i inna włoszczyzna”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-941090-0-4 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tamtych czasach nie było CV, tylko zwykły poczciwy życiorys, który w swoim życiu pisałam niejeden raz. Wprawę więc mam.
Najważniejsze w życiorysie było... pochodzenie. Do wyboru były cztery: chłopskie, robotniczo-chłopskie, robotnicze i na samym końcu, dla pechowców jak ja, inteligenckie. Najlepsze było czysto robotnicze, później szło robotniczo-chłopskie. Z tym chłopskim różnie bywało, bo trafiali się w tamtych czasach tzw. kułacy, czyli samodzielni zamożni gospodarze. A co z tą inteligencją? Było takie pochodzenie, ale wprowadzono do standardowego podziału jej socjalistyczny odpowiednik, czyli „inteligencję pracującą”.
Tak więc pisałam „Urodziłam się 6 czerwca 1947 roku w rodzinie inteligencji pracującej”.RODZINA
Tryptyk rodzinny
Jak Ciociębabcię kocham
Urodziła się w połowie dziewiętnastego wieku. Miała na imię Anna i według przekazów rodzinnych, była najpiękniejszą kobietą w naszej rodzinie. Po niej urodę odziedziczyła moja mama. Nazywałam ja Ciociąbabcią bo była ciocią mojej babci. I tak zostało.
Na twardej fotografii w kolorze sepii, pod ogromnym, poważnym kokiem, twarz o niezwykle regularnych rysach. Koronkowa falbanka pod szyją i na łańcuszku zegarek. Ten zegarek trafił do mnie na moje osiemnaste urodziny. Zegarek, jest malutki, złoty, w dwóch kopertach, na zewnętrznej, wygrawerowane są ptaszki.
Była, jak na owe czasy kobietą awangardową. Paliła papierosy w długiej cygarniczce. Mówiła do mojej mamy:
– Dziecko, jeżeli o kobiecie mówią źle, to bardzo dobrze, bo kiedy zaczną mówić dobrze, trzeba uważnie popatrzeć do lustra.
I to jej powiedzenie, stało się mottem kobiet w mojej rodzinie. Mnie przekazała tę prawdę mama, a ja przekazałam to mojej córce.
Była żoną architekta. Dlatego często zostawała sama w domu, kiedy mąż, coś tam budował w święcie. A był on z natury niezwykle kochliwy. Zdradzał Ciociębabcię na lewo i prawo. Kiedyś stęskniona małżonka odwiedziła męża w „terenie”. Rano pokojówka przyszła powiedzieć, że jakaś pani, chce się widzieć z panem Mieczysławem. Ponieważ małżonek udał się już do pracy, Ciociababcia wyszła porozmawiać z ową panią. Na pytanie, o co chodzi, pani odpowiedziała, że przyszła ustalić datę ślubu pana Mieczysława z córką. Zapadła cisza, a potem Ciociababcia spokojnie powiedziała:
– Nie wiedziałam, że mąż zakłada harem?
Co było potem, kroniki rodzinne milczą. Rozwodów wtedy nie było na porządku dziennym. Ciociababcia miała dorobiony kluczyk do biurka kochliwego małżonka. Miał on upodobanie do dziewcząt z tak zwanego „ludu”.
Mieszkali również na wsi. Kiedy wracał ze swoich wojaży, przywoził aktualnej „miłości” prezent, który chował do biurka. Raz przywiózł pudełko (aksamitną bombonierkę) z czekoladkami. Ciociababcia delikatnie dostała się do środka i włożyła paskudnego robala. W myśl zasady Ja nie zjem, ale ty też nie.
Znalazła kiedyś w owym biurku kawałek materiału na bluzkę w drobną pepitkę. Wzięła nożyczki (nie, nie pocięła), ucięła kawałek i uszyła mężowi w prezencie... krawat.
Tak w tamtych latach reagowały żony niewiernych małżonków. Dzieci nie mieli, dlatego bardzo kochała moją babcię, później moją mamę i mnie. Ja zapamiętałam ją jako drobną, fertyczną staruszkę, która wyszła na stację kolejową po mnie i babcię. Wesoło wywijała laseczką, którą nosiła tylko dla fasonu. Miała wtedy 90 lat.
Jak Babcię kocham
Urodziła się, pod koniec dziewiętnastego wieku. Miała na imię Apolonia. Nienawidziła swojego imienia i dlatego wszyscy nazywali ją Polą. Była zwyczajnie ładną. Fotografii mojej babci, w albumach rodzinnych, jest dużo, ale u mnie w mieszkaniu, wisi jej portret. Rodzinna burza włosów, śmiejąca się twarzyczka i taaaaki dekolt. Lubiła dekolty całe życie. Była śmieszką. Pierwszą w życiu dwóję, dostała na pensji, z języka francuskiego. Zamiast „coeur” powiedziała „ser”, bo tak się jej bardziej podobało. Już, będąc mężatką, poznała w towarzystwie przystojnego oficera, który na jej widok wykrzyknął:
– To ja, za pani warkocze, trzy dni „kozy” w szkole dostałem.
A było to tak. Lekcje w tym dniu zaczynały się później i moja babcia szła z koleżanką do szkoły główną ulicą Tarnowa, Krakowską. Do długich warkoczy przypięte były białe kokardy. Za dziewczętami szło dwóch uczniów gimnazjum, jak wtedy mówiono „studentów” (naukę w gimnazjum kończyła matura). Jeden z nich przez całą drogę, odpinał babci owe kokardy.
Dzisiaj dziewczyna powiedziałaby, co o tym myśli, ale nie wtedy. Babcia czerwieniła się i milczała. Chłopak miał pecha, bo nie poszedł do szkoły, a dorożką jechał dyrektor gimnazjum i całe zajście widział. Kiedy delikwent, pojawił się w szkole, został wezwany przed oblicze dyrektora
– Iksiński, dlaczego nie byłeś w szkole?
– Nie miałem kamaszek panie dyrektorze (kamaszki – buty – były obowiązkowym elementem mundurka szkolnego)
– Aaaa... nie miałeś kamaszek? Ale pannom na Krakowskiej, wstążki od warkoczy odpinać, to były kamaszki? Trzy dni „kozy” (czyli 3 dni zostania w szkole po lekcjach, za karę).
Babcia po zamążpójściu, miała jak mówiła dwoje gotowych dzieci. Siostrzeńców mojego dziadka, których rodzice zmarli na hiszpankę (grypę, która pochłonęła wiele ofiar). Dzieci miały 4 i 8 lat. Mieszkając na wsi, nudziła się i dlatego z młodzieżą wiejską organizowana przedstawienia teatralne. Kiedy byłam mała, zamiast bajek, często recytowała mi całe sztuki teatralne. Tytuły, niektórych pamiętam do dziś, taka np. „W płonącej Moskwie” o ułanach Księcia Józefa.
Była bardzo cnotliwa i kiedy miała zastrzeżenia, co do mojego prowadzenia się, mówiła ze smutkiem
– Tobie dziecko, już nie jest nic dziwne, a ja 3 miesiące po ślubie, jeszcze panną byłam (czytaj dziewicą). Biedny dziadek.
Ale jakoś to małżeństwo zostało skonsumowane, bo na świecie pojawiła się moja mama, a dwa lata później jej brat. Kiedy pytano mojego dziadka, jak to robi, że ma tylko dwoje dzieci (środki antykoncepcyjne, zapomnij) dowcipnie odpowiadał, że
– Jadę do Krakowa, ale w Płaszowie wysiadam. Płaszów to stacja przed Krakowem.
Wychowała mnie właściwie babcia i dlatego była dla mnie kimś wyjątkowym. Nauczyła mnie mnóstwa rzeczy. Do dziś, kiedy, jest mi źle, mówię:
– Babciu ratuj. I ratuje.
Jak mamę kocham
Urodziła się 18 lat, przed najstraszniejszą z wojen. Miała na imię Helena. Otrzymała to imię, na cześć, aktualnej narzeczonej ukochanego „wujeczka” brata ojca. I ona nie lubiła swojego imienia, obwiniając rodziców o jego nadanie. Tym bardziej, że do owego małżeństwa nie doszło (wujeczek ożenił się z panią, która miała na imię Maryla). Według wróżb, imię Helena nie przynosi szczęścia. I rzeczywiście, nie była najszczęśliwszą z kobiet w rodzinie.
Jest dużo zdjęć mojej mamy. Jedno, które zaginęło, lubiłam najbardziej. Rozpuszczone bujne włosy, a dookoła głowy, zapleciona, jakaś wierzbowa (?) gałązka. Była z pokolenia Kolumbów. Wojna zabrała jej najpiękniejsze lata dziewczęce. Nie zabrała jej życia, a o śmierć ocierała się często.
Ale jeszcze nie ma wojny. Mała Helenka jest dziewczynką, która mieszka z rodzicami i młodszym bratem na urokliwej wsi. Do Tarnowa jeździ tylko zdawać egzaminy do kolejnej klasy szkoły podstawowej. W Tarnowie zamieszka prawie na stale, kiedy stanie się uczennicą pensji im. Elizy Orzeszkowej. Wujeczek, jej chrzestny ojciec przywozi ukochanej bratanicy prezenty. Nazywa ją „bratanką, ptaszką i gwiazdeczką”. Jest już wysokiej rangi oficerem i kiedy we Lwowie wstępuje do sklepu z zabawkami, zlatują się wszystkie sprzedawczynie, żeby pomóc przystojnemu panu wybrać prezent dla dziewczynki. Przynoszą najpiękniejsze lalki. Nic z tego. Moja mama nigdy nie lubiła bawić się lalkami. I dlatego w prezencie wujeczek przywozi jej pięknego... konia na biegunach. Lubiła natomiast bawić się domkiem dla lalek (też prezent od ojca chrzestnego, kupiony w Wiedniu). Jak ja jej tego domku zazdrościłam (czegoś takiego, w czasach mojego dzieciństwa, nie można było kupić).
Kiedy poszła do gimnazjum, zamieszkała na stancji, a w dwa lata później, w Tarnowie wynajęła mieszkanie moja babcia, która doglądała edukacji już trójki dzieci (dwójkę siostrzeńców dziadka).
Mama była wychowywana surowo. Nie miała cywilnych, wyjściowych sukienek. W wieku siedemnastu lat Ciociababcia podarowała jej pierwszą jedwabną sukienkę. Czerwoną. Moja babcia uważała, że dla „panienki w wieku szkolnym”, najodpowiedniejszy do wyjścia jest mundurek, lub na specjalne okazje biała bluzka i granatowa spódniczka. Do śmierci nienawidziła tych kolorów.
Była bardzo zdolna. Dziadek mój wybrał dla niej pensję o wysokim poziomie. Popularnie nazywano tę szkołę „hajderkiem”, tyle chodziło do nie niej Żydówek z zamożnych domów. Mama miała wśród nich mnóstwo przyjaciółek. Kiedy do katoliczek na lekcje religii przychodził ksiądz prefekt, którego moja mama nakryła, jak popychał parasolem szkolny zegar, bo się śpieszył (ksiądz, nie zegar), do Żydówek przychodził rabin, a dziewczęta niewierzące miały inne zajęcia. Miała po maturze mieć wszystko. Sukienki, zabawy, kuligi. I co? Wybuchła wojna.
Jest 1 września 1939 r. Mama jest już po maturze, zdanej z wyróżnieniem. Ze swoim ojcem widzi na niebie niemieckie samoloty. Wojna. Dostaje wiadomość od wujeczka, że będzie przejeżdżał w nocy przez Tarnów, jadąc na front. Ojciec chrzestny jest już dowódcą pułku w Równem (na kresach polskich) w stopniu pułkownika. Mama wraz z moim dziadkiem jadą na stację, żeby zobaczyć pod oficerską czapką ukochaną twarz i zza szyby pożegnalne skinięcie ręką, kiedy pociąg wolniutko przejeżdżał przez dworzec.
Nie wie jeszcze, że przed nim kilka dni życia. Zginął w obronie Tomaszowa Mazowieckiego z piątego na szóstego września 1939 r. Już po wojnie mama odnalazła jego wojenny grób w okolicznym lesie. Kiedy byłam podlotkiem zabrała mnie tam. Pamiętam żołnierski grób z brzozowym krzyżem i informacyjną tabliczką: płk Stanisław H.
Później przeniesiono mojego wujkadziadka na piękny cmentarz wojskowy. W podzięce władze Tomaszowa Mazowieckiego nazwały szkołę jego imieniem i jedną z ulic. Moja mama doczekała tej uroczystości i wraz ze mną była na niej, oddając Izbie Pamięci swoją relikwię. Ostatni list (karteczka) napisany przez wujeczka 2 września 1939 r. z numerem poczty polowej.
Jest, taka piosenka
Wrzosy, wrzosy, lila mgła,
gdzieś we wrzosach, chłopak padł,
o poranku srebrnej rosy
zapłakały po nim wrzosy.
Kiedy słyszała, tę piosenkę, zawsze płakała.
W kwietniu 1940 roku umiera mój dziadek. Dziewiętnastoletnia mama bierze na siebie ciężar utrzymania domu z moją babcią, nieprzystosowaną do życia po śmierci dziadka i młodszym, siedemnastoletnim bratem. Znajduje pracę jako tłumaczka języka niemieckiego w tarnowskim „Plonie”. Jest śliczną dziewczyną i przysparza jej to mnóstwa kłopotów.
Na czym to ja skończyłam? Aha, na urodzie mojej mamy, odziedziczonej zresztą po Ciocibabci.
Mama, jak przystało na osobę wychowaną w patriotycznej rodzinie, ubóstwiająca „Trylogię” Sienkiewicza, co przekazała mi w genach, zaczęła działać w konspiracji w sekcji tzw. fałszywych dokumentów. Dokumenty te były robione na podstawie autentycznych metryk urodzenia osób nieżyjących, które dostarczał konspiracyjny ksiądz.
„Przyszywany” brat mojej mamy, z którym się wychowywała, tak zaangażował się w działalność konspiracyjną, że Niemcy wyznaczyli nagrodę za jego złapanie. Mama przygotowała mu dokumenty na nazwisko Kazimierz Lipiński. Imię było zawsze prawdziwe, na wypadek spotkania kogoś, kto głośno krzyknie.
– Kazik – a Kazik odruchowo zareaguje. Matką Kazimierza Lipińskiego była Marcjanna z Padykułów.
Wujek ukrywał się pod postacią dostarczyciela... barana rozpłodowego. Mama po latach, zastanawiała się jak Niemcy nie zwrócili uwagi na elegancką (niebieska sukienka, biały płaszczyk) dziewczynę, która na dworcu, obcałowuje, zarośniętego, obdartego typa z baranem na postronku.
Mama wpadła, jak to się kiedyś mówiło „ w oko” oficerowi SS. W gabinecie dyrektora stała ogromna szafa z zasłoniętymi, żółtymi firankami drzwiami. Kiedyś usłyszano pytanie:
– Wo ist die Blondine? Przerażony dyrektor wsadził mamę do szafy. Pech chciał, że ów SS-man wszedł do gabinetu. Oboje zamarli. Mama w szafie, dyrektor na zewnątrz. Oboje myśleli, co będzie, jeżeli Niemiec zapyta:
– Co pan trzyma w takiej ogromnej szafie? Wszystko skończyło się dobrze. Była to ostatnia wizyta Niemca, przed wyjazdem na front.
Wojna w Tarnowie skończyła się wraz z wkroczeniem Wojska Polskiego (radzieckiego też). Mama poleciała witać żołnierzy. W tzw. gaziku jechał przystojny porucznik, który, kiedy zobaczył mamę, posłał dyskretnie za nią żołnierza, żeby zobaczył, gdzie mieszka. Wieczorem porucznik meldował się na ul. Zielonej, a może Kaczkowskiego. Tak poznali się moi rodzice.
Ojciec nie należał do gatunku „wiernych mężów”. Był tak przystojny, że jedna z moich ciotek powiedziała do mamy z westchnieniem.
– Halinko (już nie Helenko), temu mężczyźnie to chyba się żadna kobieta nie oprze?
Rozwiedli się kiedy miałam 8 lat. Mama wzięła, walizkę, babcię, mnie i psa. Po raz kolejny organizowała życie. Udało jej się. Czasem, kiedy przeglądam pamiątki po niej, czuję ulotny zapach jej perfum (cale życie Soir de Paris) i wydaje mi się, że za chwilę stanie w drzwiach, zawsze piękna i elegancka. Prawdziwa „dama z portretu”.
Tryptyk rodzinny – suplement
Z czasów Ciocibabci, pochodzi używane w naszej rodzinie, powiedzenie „garderoba we wspólnej szafie, gwarancją małżeństwa”. Przypomina to powiedzenie „mąż i weksel zawsze wróci”.
Uważni czytelnicy pamiętają, że mąż Ciocibabci, z racji zawodu wyjeżdżał bardzo często, wracając do domu, również dla zmiany garderoby. Kiedy w naszej rodzinie, jakaś (z reguły młoda mężatka) cierpiała z powodu nieobecności ślubnego szczęścia, natychmiast „kobieta rodzinna” mówiła z ponurą miną.
– Wróci, wróci, choćby po walizkę.
Babcia była bardzo elegancką kobietą. Ubóstwiała kapelusze. Sprowadzała je z Wiednia. Z jednym z nich, związana, jest historia, która można by zatytułować „Kapelusz i grabie”. O tym kapeluszu moja babcia opowiadała.
– Był piękny, bardzo dystyngowany, z granatowej, florenckiej słomki, nic na nim nie było (to nic, to było skrzydło jaskółcze podpięte granatową kokardą).
W tymże wiedeńskim kapeluszu, babcia wybrała się do Tarnowa na babskie pogaduchy. Wracając do domu, a mieszkała na wsi, przechodząc obok sklepu z narzędziami gospodarczymi, zobaczyła grabie. Przypomniała sobie, że w domu złamały się grabie ogrodowe. Wstąpiła do sklepu, kupiła grabie i zarzuciwszy je na ramię, w tym kapeluszu i z grabiami na ramieniu pomaszerowała na stację. Trochę dziwiły ją rozbawione spojrzenia przechodniów. A i co niektórzy dyskretnie się oglądali.
Serdeczną przyjaciółką mojej babci, była sędzina K. tak wtedy, mówiło się o żonie sędziego. Pan sędzia również nie należał do cnotliwych mężów i jak opowiadała babcia, przez wiele lat miał tzw. utrzymankę (był zresztą czarującym, starszym panem, jak pamiętam). Przyjaciółka babci doskonale wiedziała, jak owa pani się nazywa i gdzie mieszka. Tylko małżonek żył w nieświadomości, że tajemnica owego związku jest zachowana. Kiedy już przyjaciółka babci miała przysłowiowo dość, robiła tej pani niespodzianki. Pamiętam, że na imieniny, zamówiła dla niej u jubilera w Krakowie, złoty pierścionek... z trupią główką i wysłała posłańcem z dołączoną karteczką „memento mori” (pamiętaj o śmierci).
Panie przyjaźniły się przez cale życie. Sędzina K. wraz z dziećmi spędzała przed wojna, wszystkie wakacje u babci na wsi. Kiedy mama po rozwodzie, organizowała dla nas nowy dom, sędzina K. udzieliła nam gościny w swoim krakowskim mieszkaniu.
Mama bardzo lubiła kino. Niestety, rodzice nie zabierali ją do niego często, bo babcia uważnie selekcjonowała program. Pamiętam radość mojej mamy, kiedy po wielu latach w telewizyjnym „Starym Kinie” mogła zobaczyć „Śluby ułańskie”, które babcia uznała za niestosowne dla uczennicy w jej wieku. Miała 14 lat. Ale i tak widziała większość filmów. W czasie wakacji, młodzież bawiła się tak, jak i teraz. Organizowali wycieczki rowerowe, pływali, tańczyli. Spotykali się to w jednym, to w drugim domu. Mama miała dwóch, jak to się mówiło „adoratorów”.
Jednym z nich była pierwsza młodzieńcza miłość mamy, podchorąży Staszek. Tego adoratora zazdrościły jej wszystkie koleżanki. Chłopak był zamożny, co nie było bez znaczenia, albowiem w czasie przepustki przyjeżdżał do Tarnowa i zabierał mamę do kina. Mama, wychodziła pod pretekstem zajęć w Kółku Teatralnym w szkole. Staszek wykupywał całą lożę zasłanianą firankami (żeby jej nikt nie zobaczył, bo groziło to poważnymi konsekwencjami w szkole) i dawał w „łapę” bileterowi za dyskrecję. Drugim adoratorem był przystojny, o ponurej urodzie, syn koleżanki babci. Dlatego widziałaby go ona chętnie w roli zięcia. Kochał moją Mamę na ponuro. Dlatego mama mówiła.
– Jako kumpel tak, jako mąż nigdy. Poza tym nie tańczył, co stanowiło wielki jego mankament.
Zresztą Mama i tak wyszła za mojego ojca, który w 1945, wkroczył z Wojskiem Polskim do Tarnowa, jako „goły i wesoły” porucznik. Dosłownie goły, bo w drelichowym mundurze, nawet, za przeproszeniem, bez ciepłych „gaci”. A mróz był trzydziestostopniowy. Właśnie te „gacie” moja mama organizowała dla mojego ojca, jako pierwszą cześć garderoby. Miał tylko piękne, przedwojenne oficerki tzw. „szklanki” oraz niezwykły czar i wdzięk.
Lucia w temacie piosenki wojskowej
Rodzinę jak widać miałam z tradycjami przedwojenno – oficerskimi i dlatego karmiono mnie od dziecka piosenkami wojskowymi tamtych lat. Śpiewała je babcia i śpiewała mama. Obie znały ich całe mnóstwo. Szczególnie lubiłam siedzieć z mamą na szerokim okiennym parapecie, słuchać jej opowieści i śpiewanych piosenek. Kiedy byłam całkiem mała piosenki były bez tak zwanych podtekstów, ale kiedy trochę podrosłam mama śpiewała bardziej frywolne, które w swoim repertuarze też miała. Na przykład taką:
Hej panienki posłuchajcie raz, dwa trzy
i gazety poczytajcie raz, dwa, trzy
są tam wesołe nowinki, wesołe nowinki
będzie pobór na dziewczynki raz, dwa trzy...
Najpiękniejsze z okolicy 1,2,3
pójdą zaraz do konnicy 1,2,3
a która nie ma ochoty, nie ma ochoty
to ją wezmą do piechoty 1, 2 i 3.
Chude panny do furgonów 1,2, 3
stare panny do dragonów 1, 2 i 3
a gdzie są fortece puste, fortece puste
załadujem panny tłuste 1, 2 i 3.
A te stare i garbate 1,2, 3
wysadzimy na armatę 1, 2 i 3....
Potem nie pamiętam... a morał był taki:
„jak będzie chłopców kochała,
chłopców kochała,
dojdzie rangi generała 1, 2 i 3...
Była jeszcze piosenka, antysaperska, że tak powiem, bo mój dziadek służył w podhalańczykach i nosił pelerynę i kapelusz z piórkiem, a nie wiedzieć czemu z saperami się nie lubili. Coś tam chyba o to piórko poszło. I podhalańczycy śpiewali:
Nie masz to jak sapery,
same chłopy dzindziniery,
Chłop w chłopa, jak d...a
Siekierecką se ciupa,
taka to saperska grupa.
Budowali most na Nidzie,
jeden saper po nim idzie,
a most się zawalił i sapera przywalił,
bo się nim za bardzo chwalił.
Cztery lata budowali,
aż wychodek zbudowali
a sracz się zawalił i sapera przywalił
bo się nim za bardzo chwalił”
Było coś jeszcze z „CK Dezerterów”:
Tę chusteczkę coś mi dała,
na onuce żem se wziął,
żebyś sobie kurde nie myślała,
żem cię miła w sercu mioł.
Te piosenki odbiły się i w mojej rodzinie. Śpiewałam je także ja poza babcią i prababcią mojemu małemu synowi oprócz różnych „śpij kochanie, jeśli gwiazdkę z nieba chcesz dostaniesz” i maluch lubił je bardzo. Znal i umiał zaśpiewać mnóstwo. Kiedy urodziła się jego siostra miał 5,5 roku. Moja mama mieszkała, już z babcią w Krynicy Górskiej i tam z nowonarodzoną Agą wywiózł mnie małżonek, zabierając Witka na wczasy nad morzem, żeby odpocząć po tym ciężkim okresie.
Były to wczasy rodzinne i samotny tatuś z synkiem stanowił egzemplarz unikatowy. Były jakieś konkursy dla dzieci, moje dziecko bardzo to lubiło i naturalnie zaraz się zgłosił (z przedszkola to miał). Miał zaśpiewać piosenkę i kiedy inne dzieci trochę się wstydziły, Witek wyszedł, pięknie się ukłonił i gromko zaśpiewał:
O to dziś dzień krwi i chwały,
oby dniem wskrzeszenia był...
bo uwielbiał „Warszawiankę” i znał całą, a ponadto śpiewał czysto, bo po prababci miał słuch absolutny. Zapanowała cisza, a potem oklaski. Wykosił wszystkie grzybki i krasnoludki.
Ale to nie koniec przygód mojego syna z piosenką wojskową. Kiedyś szedł z prababcią do sklepu. To był „śpiewający” okres w życia syna. W sklepie spożywczym prababcia coś tam kupowała a mój syn zaczął koncert od piosenki:
Na placówce pod Tobrukiem,
tam nie taki wicher wiał.
Pod kul gradem, armat hukiem,
przecież Polak murem stał.
Bo dla naszej Kompani Szturmowej itd...
Babcia:
– Witusiu, nie przeszkadzaj, cicho.
A na to starszy pan, który prowadził ten sklep.
– Niech mu pani pozwoli, to takie niezwyczajne, żeby taki mały chłopiec to znał. Masz tu synku czekoladę.
Bo okazało się ów pan był pod Tobrukiem, jako młody żołnierz i aż mu się łzy zakręciły w oczach. A moje dziecko pogłówkowało, pogłówkowało i kiedy tylko wchodził do sklepu to zaczynał Na placówce pod Tobrukiem... i na czekoladę zarabiał.
Tyle wspomnień o piosenkach legionowych i wojskowych. Lubiłam dlatego Festiwal w Kołobrzegu, który odszedł wraz z PRL-em.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Opowieść o pewnym Milicjancie
Dostępne w wersji pełnej
Lucia, pokaż język.
Dostępne w wersji pełnej
Imieniny mojej Mamy
Dostępne w wersji pełnejDZIECIŃSTWO I LATA SZKOLNE
Byłam grzeczną dziewczynką.
Dostępne w wersji pełnej
Lucia z zabawkami
Dostępne w wersji pełnej
Małoletniej Luci gry i zabawy podwórkowe... i nie tylko.
Dostępne w wersji pełnej
Sklep papierniczy w PRL
Dostępne w wersji pełnej
Ku pamięci.
Dostępne w wersji pełnej
Lucia komunijna
Dostępne w wersji pełnej
Podlotek w jaśminowym klimacie
Dostępne w wersji pełnej
Byłam Anną Jagiellonką
Dostępne w wersji pełnej
Niepełna lista pierwszych pocałunków Luci
Dostępne w wersji pełnej
Lucia i moda szkolna
Dostępne w wersji pełnej
„Złote szkolne czasy”
Dostępne w wersji pełnej3 x M czyli:
Młodość
Tatry, Lucia i alkohol
Dostępne w wersji pełnej
List z przeszłości
Dostępne w wersji pełnej
Lucia i szmugiel, czyli kontrabanda i wspomnienia w tle
Dostępne w wersji pełnej
Historia jednej zakładki
Dostępne w wersji pełnej
Opowieść o Chorzowie
Dostępne w wersji pełnej
Ruskie pierogi
Dostępne w wersji pełnej
Straszne w skutkach dwudzieste piąte urodziny Luci
Dostępne w wersji pełnej
Straszny sen Luci
Dostępne w wersji pełnej
Zdrowie Konia, czyli wakacyjne wspomnienia Luci
Dostępne w wersji pełnejModa
Na wysokich i nie tylko, obcasach
Dostępne w wersji pełnej
A torebka „od macochy”?
Dostępne w wersji pełnej
Opowieść „majtkowa” i o reszcie bielizny.
Dostępne w wersji pełnej
Lucia i jej ciuchy, których nie miał nikt
Dostępne w wersji pełnej
Lucia i rock and roll
Dostępne w wersji pełnej
Koszulka czy piżama jest nocnym strojem twym...
Dostępne w wersji pełnej
Lucia i makijaż
Dostępne w wersji pełnej
Z głową, czasem bez
Dostępne w wersji pełnej
Tandeta
Dostępne w wersji pełnej
Rozważania o modzie ciążowej
Dostępne w wersji pełnejHISTORIE CODZIENNE I ŚWIĄTECZNE
Halo, czy to... Pomyłka...
Dostępne w wersji pełnej
Dziewczyna z PRL-elu
Dostępne w wersji pełnej
Papier nad papierami, czyli rzecz o papierze zwanym toaletowym
Dostępne w wersji pełnej
Od Świętej HANKI
Dostępne w wersji pełnej
Jadą wozy kolorowe, taborami...
Dostępne w wersji pełnej
Podwieczorkowy obrus i jego historia
Dostępne w wersji pełnej
Magiczny czas
Dostępne w wersji pełnej
Gdzie jesteś Barbórko?
Dostępne w wersji pełnej
Wyższość tamtych Świąt Bożego Narodzenia nad obecnymi?
Dostępne w wersji pełnej
Już niedługo Wigilia
Dostępne w wersji pełnej
Obrona restauracji z PRL-u
Dostępne w wersji pełnej
Wielkanocne wspomnienia Luci
Dostępne w wersji pełnej
Wojciech Kossak plus świeże jajka
Dostępne w wersji pełnej
„Ogródek” raz jeszcze
Dostępne w wersji pełnej