- nowość
Życzliwość - ebook
Życzliwość - ebook
Hipnotyzująca opowieść o mrokach ludzkiej duszy, w której spokojne szwedzkie miasteczko staje się areną niepokojących wydarzeń
Pewnego jesiennego poranka mieszkańcy portowego miasta Norrtällje dostrzegają stojący na nabrzeżu jaskrawożółty kontener. Nikt nie wie, w jaki sposób tam trafił ani co zawiera. Podczas gdy władze zastanawiają się, co zrobić z tajemniczą przesyłką, ustabilizowane dotąd życie w mieście radykalnie się zmienia. Życzliwość zastępuje agresja: dochodzi do awantur, gwałtu i pobicia. Nawet dzieci w parku rzucają kamieniami w pływające po rzece kaczki. Podejrzany kontener staje się przedmiotem coraz bardziej przerażających domysłów. Senne dotąd miasteczko ogarnia chaos. W atmosferze narastającej wrogości i lęku szóstka młodych bohaterów powieści staje przed wyjątkowym wyzwaniem, a ich wzajemne relacje zostaną poddane decydującej próbie…
„Niewielu pisarzy potrafi opisać rzeczywistość tak wyraziście i trafnie jak John Ajvide Lindqvist. Udaje mu się nawet wpleść w zwykłą narrację elementy nadprzyrodzone w taki sposób, iż sprawiają wrażenie, jakby były naturalną częścią naszej codzienności. Wyjątkowe doświadczenie czytelnicze!”
Peter Westberg, autor thrillera Europa Pandemus
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-462-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy już raz ją dostrzegłem, nie mogłem przestać jej widzieć, bo życzliwość jest wszędzie. Ludzie wykonują drobne gesty, które ułatwiają życie innym. Ktoś poda komuś rękę, zaproponuje pomoc, ktoś coś przesunie, przeniesie, jakaś przeszkoda zostanie usunięta.
Życzliwość kryje się za naszymi działaniami, słychać ją też w naszych słowach. „Miłego weekendu”, „dobrego dnia”, „powodzenia”, „dbajcie o siebie”. Proste zwroty, niezobowiązujące, płynące ze źródła życzliwości. Chcę, żeby było ci dobrze, kimkolwiek jesteś.
Potrzebujemy życzliwości, życzliwe gesty są czymś oczywistym, wykonujemy je bez zastanowienia. Spojrzenia, które się spotykają, rzucone w przelocie uśmiechy, podziękowania. Życzliwość to nasza tarcza przeciwko rozpadowi i dobrze byłoby, gdybyśmy od czasu do czasu o tym pomyśleli. Jest bardzo ważna, a jednocześnie bardzo krucha. Co będzie, jeśli zaniknie? Co wtedy stanie się z nami?
Prolog, 20 września 2002 roku
Jestem sztormem znikąd
1
PRZED BIBLIOTEKĄ MIEJSKĄ w Norrtälje stoi mała dziewczynka. Nazywa się Siw Waern i ma trzynaście lat. Patrzy w prawo, potem w lewo, zerka do tyłu, spogląda przed siebie, jakby czegoś szukała. Robi kilka kroków, wydaje się, że zaraz ruszy z miejsca, ale zatrzymuje się, odwraca i dalej wyczekuje w milczeniu. Przestępuje z nogi na nogę, kręci głową. Chyba nie tyle czegoś szuka, co na coś czeka. Na coś, co dopiero ma nastąpić, nadejść z nieznanego jej kierunku.
Siw ma w sobie coś szczególnego, być może zatrzymalibyśmy na niej nasz wzrok, nawet gdyby nie zachowywała się tak bojaźliwie. Jest ledwie średniego wzrostu, waży nieco powyżej średniej. Nie powiedzielibyśmy, że jest niska i gruba, chociaż wykazuje pewną skłonność w tym kierunku. Ma brązowe włosy średniej długości i grzywkę, która opada na jej głęboko osadzone oczy. Okrągłe policzki i wystająca broda sprawiają, że z wyglądu przypomina nieco Inuitkę. Można sobie wyobrazić ją ubraną w skórę foki z harpunem w ręku. W rzeczywistości ma na sobie czarny płaszcz, nieco staromodny w kroju, co dodatkowo podkreśla przewieszony przez ramię jaskrawożółty plecak.
Chyba jest bliska poddania się. Wyjmuje komórkę i sprawdza godzinę. Jest 15.43. Przygląda się kawiarni przed biblioteką. Przy jednym ze stolików pije herbatę matka z dzieckiem w wózku, przy drugim młoda para pochłonięta jest rozmową. Mężczyzna z tacą w ręku przeciska się właśnie przez drzwi. Siw wykonuje gest, jakby chciała wzruszyć ramionami i rozłożyć ręce, chowa komórkę do kieszeni i odchodzi, nucąc Piosenkę łąk wiatru. Nie tego można by się spodziewać po trzynastolatce.
Dziewczynka robi dwa kroki i się zatrzymuje. Ulicą Billborgsgatan nadjeżdża z dużą prędkością niewielki autobus z Samhall. Kierowca patrzy na deskę rozdzielczą, pojazd przechyla się lekko, mijając sklep wideo. Siw ponownie odwraca głowę w stronę kawiarni.
Mężczyźnie z tacą udało się wyjść na zewnątrz, przeciska się między mamą a dziecięcym wózkiem w drodze do wolnego stolika. Odwraca się i niechcący dotyka biodrem wózka. Mama najwyraźniej zapomniała zablokować koła, ponieważ szturchnięcie sprawia, że wózek zaczyna się toczyć. Przednie koło zjeżdża z najwyższego z trzech stopni prowadzących do kawiarni, tylne koła idą jego śladem, wózek nabiera prędkości, skręca w bok i jedzie w dół.
Mama nie zorientowała się jeszcze, co się dzieje, ponieważ mężczyzna zasłania jej widok. Wózek pokonuje kolejny stopień i przyspiesza, kierując się ku ulicy, którą pędzi autobus z Samhall, rozwijając prędkość co najmniej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Dwa pojazdy w ruchu zaraz się spotkają, doprowadzając do tragedii.
Kiedy wózek, podskakując, zjeżdża z ostatniego stopnia, mama odkrywa, co się dzieje. Jej twarz wykrzywia grymas przerażenia, kobieta krzyczy zrozpaczona. Zrywa się na równe nogi, przewraca stolik, świadoma, że jest już za późno. Za chwilę jej życie legnie w gruzach.
Przednie kółko wózka właśnie zjechało z krawężnika, gdy nagle dłoń Siw zaciska się na poręczy. Autobus z Samhall przejeżdża jakieś pół metra od niej, pęd wiatru zwiewa jej grzywkę z oczu — dziewczynka otwiera je szeroko, z niedowierzaniem.
Dziecko w wózku krzyczy. Mama płacze histerycznie i obejmuje Siw tak mocno, że trzynastolatce zaczyna brakować tchu. Zerkając przez ramię kobiety, widzi, że mężczyzna, który pchnął wózek, zakrywa usta dłońmi. U jego stóp leży taca. Siw mruga. W tym momencie uświadamia sobie, że w jakimś istotnym wymiarze nie jest człowiekiem.
2
— Chodź! Co tak stoisz i się gapisz?
Max macha ręką Johanowi, który zrobił dwa kroki do tyłu, by lepiej przyjrzeć się zardzewiałej drabinie na ścianie silosu. Johan wskazuje na punkt jakieś trzydzieści metrów nad ziemią, mniej więcej w połowie drogi na górę.
— Nie jest oderwana?
Max staje obok niego, chroni dłonią oczy przed niskim słońcem. Patrzy chwilę i wzrusza ramionami.
— I co z tego?
— To chyba niedobrze? Jeśli się oderwała.
— Właśnie po to mamy ze sobą narzędzia.
Max potrząsa płócienną torbą, do której włożyli rzeczy przypominające sprzęt wspinaczkowy, znalezione w warsztacie na działce Maxa. Liny, karabinki i kliny. Johan drapie się po karku.
— No nie wiem.
— Cholera! Schyl się!
Wzdłuż portowego nabrzeża jedzie furgonetka z napisem „Odalmannen”, więc chłopcy ukrywają się za szafką elektryczną. Nietrudno się domyślić, że to, co zamierzają zrobić, jest czynem niedozwolonym. Wystarczy przeczytać napis na wściekle żółtej tabliczce umieszczonej na płocie, pod którym — tak się dobrze składa — jest niewielkie zagłębienie w ziemi; ktoś szczupły może się przez nie spokojnie prześlizgnąć.
Zarówno Max, jak i Johan są szczupli. Wręcz chudzi. Chociaż obaj skończyli już trzynaście lat, pozostają drobnej budowy, jak dzieci, co prawda bardzo wysokie dzieci. Johan ma metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, Max metr siedemdziesiąt osiem, a obaj wciąż jeszcze rosną. Mają takie same wrażliwe, wąskie twarze, takie same blond włosy i byle jakie fryzury. Można by uznać ich za braci, gdyby nie oczy. Oczy Maxa są duże i jasnoniebieskie do tego stopnia, że niemal przezroczyste, szczególnie gdy odbija się w nich niebo. Oczy Johana są zwykłe, brązowe i kładzie się na nich cień kiepskiego snu. Chłopcy przyjaźnią się od czasu pierwszej klasy.
— Albo to zrobimy, albo nie — stwierdza Max, kiedy furgonetka już ich minęła. Wracają pod drabinę. — Ja zrobię to tak czy inaczej.
— Dobrze — mówi Johan. — Tylko nie zwal winy na mnie, jeśli umrzemy.
Zawiązują liny w pasie. Ponieważ Max potrafi wiązać węzły, jemu przypada to zadanie: kończy, przeciągając linę przez pętelkę i zaczepiając na końcu karabińczyk.
— Pamiętaj, żeby cały czas zaczepiać go przynajmniej szczebel wyżej, okej? Jeśli ten, na którym stoimy, się zarwie, wtedy…
— A jeśli zarwie się ten, do którego przyczepimy hak?
Max wpatruje się intensywnie w Johana, aż w końcu ten odwraca wzrok.
— O co chodzi? Co się tak gapisz?
— Nigdy nie chciałeś umrzeć?
— Owszem, co nie znaczy, że naprawdę tego chciałem.
— A co?
Johan wzrusza ramionami.
— Że nie chciałem żyć.
— Jak można nie chcieć żyć i nie chcieć umrzeć? Chciałbyś zostać jakimś zombie?
— Robimy to?
— Jasne.
Nie tracąc czasu, Max podchodzi do drabiny i pokonuje pierwsze dziesięć szczebli, zanim po raz pierwszy zaczepia hak. Johan nadal stoi na ziemi i patrzy na niego.
Zaczęli rozmawiać o wejściu na jeden z silosów w porcie w Norrtälje, kiedy mieli dziesięć lat, po tym jak usłyszeli, że zrobiło to kilku chłopaków z ostatnich klas podstawówki. Temat powracał przez kilka następnych lat i zawsze to Max go podejmował.
Max jest tym odważniejszym. Kiedy bawili się na wzgórzu za domem Johana na Glasmästarbacken, to zawsze Max wdrapywał się na najwyższe drzewa, kiedyś niewiele brakowało, a spadłby w przepaść od strony ulicy Tillfällegatan. Zrobił licencję nurka, kiedy miał dwanaście lat i był z rodzicami na wakacjach na Mauritiusie. Johan nigdy nie był nigdzie poza granicami Szwecji.
Silne światło zamienia Maxa w bezkształtną postać. Wspina się po szczeblach drabiny, za każdym razem, gdy zapina karabinek, słychać metaliczne kliknięcie. Johan waży w ręku hak i wzdycha, po czym podchodzi do drabiny.
Najbardziej boi się nie tego, że jakiś szczebel pęknie, tylko że cała drabina odpadnie od ściany silosu, pociągnie ich za sobą i zmiażdży niczym muchy pod łapką z zardzewiałego żelaza. Po pokonaniu kilku pierwszych szczebli wie, że się mylił. Pękające szczeble są gorsze.
To Max wspina się pierwszy i to on sprawdza, czy szczebel wytrzyma. Jeśli dojdzie do wypadku, to najprawdopodobniej on stanie się jego ofiarą. Oczywiście może upaść na Johana i razem polecą w dół na spotkanie śmierci, ale to raczej mało prawdopodobne. Jeśli któryś z nich ma umrzeć, to jest to Max.
Johan pokonuje kolejnych kilka szczebli. Jest teraz zaledwie pięć metrów nad ziemią, ale gdy zerka przez ramię, czuje, jak skręca mu się żołądek. Mocuje karabinek do szczebla nad głową, takiego, który wydaje się mniej zardzewiały.
— Halo! — woła Max z góry. — Jak ci idzie?
Johan pokazałby kciuk, gdyby odważył się puścić rękę. Więc tylko woła:
— Zaraz cię dogonię!
— Zaczekać na ciebie?
— Nie, nie!
Johan nie chce, żeby Max zobaczył, jak się poci. Jego dłonie lepią się do ziarnistego, zardzewiałego żelaza, a w klatce piersiowej czuje drżenie.
Jeśli któryś z nas umrze, będzie to Max.
To nie jest dobra myśl. Tak naprawdę to bardzo podła myśl. Jeśli Max umrze, to Johan nie będzie miał nikogo, poza swoją szaloną matką. Nie będzie miał z kim chodzić na wzgórze, grać w gry, rozmawiać, nikogo, kto by go rozumiał. Krótko mówiąc, zostanie cholernie sam.
A więc…
A więc lepiej będzie, jeśli drabina się poluzuje i obaj zostaną zmiażdżeni. To prawda, że myślał o tym wiele razy, a niekiedy mówił wprost, że nie chce dalej żyć, ponieważ jego życie jest gówniane, ale to nie jest do końca prawda. Póki jest Max, może żyć. Bez niego — nie.
Kiedy Johan jest już na piętnastu metrach wysokości, zerka ponownie w dół na ziemię i nie jest już taki pewien niczego. Jedyne, czego pragnie, to żeby już było po wszystkim. Przywiera czołem do szczebla, który ma przed swoją twarzą. Jest okropnie cienki, tak samo jak ten, na którym stoi Johan. Krucha kreska żelaza jest jego jedynym punktem wsparcia i zabezpieczeniem przed upadkiem, przed zmiażdżeniem, przed tym, by jego wnętrzności nie rozprysły się na asfalcie.
— Dobry Boże — mamrocze. — Dobry Boże, ty cholerny dupku, spraw, żebyśmy obaj przeżyli. Przynajmniej od czasu do czasu zrób coś dla mnie, to będę cię trochę mniej nienawidził.
Zamyka oczy i wspina się coraz wyżej, trzy, cztery, pięć, sześć szczebli. I wtedy coś się dzieje. Lodowate palce ściskają mu płuca i wyżymają niczym ścierkę do mycia: czuje, że coś ściąga go w dół. Dłonie zaciskają się kurczowo wokół szczebla i w desperackiej próbie ratunku Johan chwyta się ustami szczebla najbliżej jego twarzy, przywiera do drabiny i drży jak bity pies, który nie chce puścić kości. W tym momencie dociera do niego, co się dzieje: zapomniał zwolnić karabinek, który został kilka szczebli niżej i teraz hamuje jego wspinaczkę.
W oczach pokazują się łzy, dłonie nie chcą puścić szczebla, oddycha płytko, dyszy. Jeśli teraz spadnie, szczebel, do którego przypięty jest karabinek, nie wytrzyma obciążenia. Tak więc powinien zejść i go odczepić. Zmusza się, by przestać gryźć szczebel, wypluwa kilka zardzewiałych łusek i patrzy w dół.
Czuje ssanie.
To, co najbardziej go przeraża, to silny odruch, by pozwolić, żeby to się stało. Poluzuje chwyt i spadnie, uwolni się od tego całego gówna. Nie będzie już musiał czuwać po nocach, by powstrzymać matkę od wyjścia nago na ulicę, gdzie głosiła swoje kazania, nie będzie musiał się zamartwiać, że wszystko się zawali, a on wyląduje w rodzinie zastępczej. Pozwoli na upadek, przez chwilę zawiśnie w powietrzu, a potem niech płaczą, wszyscy.
Nawet realizacja tego niewielkiego projektu wymaga, by najpierw poluzował chwyt szczęki. Jeśli szczebel — wbrew jego przypuszczeniom — wytrzyma, to Johan tylko złamie kręgosłup.
Wysoko nad sobą słyszy głos Maxa:
— Niesamowicie, prawda?
W tym momencie Johan nienawidzi swojego najlepszego przyjaciela. Max zna go i wie, co on teraz przeżywa. Nie powinien narażać go na takie pokusy. Jest niewrażliwy i ma nie po kolei w głowie, chyba że… chyba że na tym właśnie polega cały plan. Johan zaczyna szlochać, po policzkach płyną mu duże pojedyncze łzy. Może Max chce, żeby umarł. Może ma dosyć jego ciągłych wizyt w nadziei, że załapie się na kolację, dość grania w pokemony i dość zabaw na wzgórzu, które wymyślają, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. Może po prostu chce się go pozbyć i postanowił zrobić to w ten sposób.
Smutek przechodzi w złość i nagle jest już w stanie cofnąć się o te cztery szczeble, by odczepić karabinek.
— Wymiękłeś czy co? — słyszy głos Maxa.
— Nie — woła. Znów idzie w górę, zaczepia karabinek nad głową o kolejny szczebel.
— Posłuchaj — woła Max. — Szczeble są w porządku. Niektóre są tylko lekko wygięte.
Johan wypiera z głowy kretyńskie myśli. Głupio, że Max go na to naraża, ale jego celem nie jest pozbawienie go życia. Poza tym sobie też narobiłby problemów. Nawet jeśli Johan nie bardzo ceni sobie własne życie, wie, że śmierć trzynastolatka to jednak poważna sprawa. Trafiłaby na pierwszą stronę „Norrtelje Tidning”, co najmniej. Przesłuchania na policji, wielkie poruszenie. Johan patrzy w dół i natychmiast pojawia się pokusa, chociaż tym razem w innej formie. Całe miasto by o nim mówiło.
Nie. Na pewno NIE!
Max mówił coś o stanie szczebli, czyli dotarł już do miejsca, na które Johan zwrócił uwagę, kiedy jeszcze stali na ziemi. Był w połowie drogi. Musi pokonać drugie tyle, żeby dotrzeć na szczyt. Dużo. Skoro on, Johan Andersson, nie da rady tego zrobić, musi zrobić to ktoś inny, musi więc stać się Czarnym Orkiem.
Zabawy, w które on i Max bawili się latami, miały swoje źródło we Władcy Pierścieni. Czytali książki, oglądali film, nie mogli się doczekać kolejnych. Byli elfami, hobbitami, czarownikami i Gollumem, ale głównie orkami. Ich krótkie, urwane zdania sprawiały, że fajnie było się w nich wcielać.
Podczas szkolnych zawodów narciarskich w zeszłym roku on i Max byli bliscy poddania się. Niespecjalnie wytrenowani i nieprzywykli do jeżdżenia na nartach, byli gotowi zrezygnować, kiedy z pięciu kilometrów zostały im do przebycia jeszcze trzy. Wtedy Johan wyszeptał Maxowi: „Jesteśmy walecznym Czarnym Orkiem”.
Max uśmiechnął się i zaczął mechanicznie poruszać kijkami, jechał jak ork, świadomie i bezmyślnie dążąc do celu. Przyspieszyli, przerzucając się słowami, takimi jak: „zabić ich” czy „zmiażdżyć”, i w końcu dotarli do mety z całkiem niezłym czasem.
Jestem walecznym Czarnym Orkiem.
Johan opróżnia głowę z myśli i widzi przed sobą jedynie smakowitych małych hobbitów, zalegających na szczycie silosu i wierzących, że są tam bezpieczni. Dotrzeć na górę. Pokonać ich. Zabić. Powarkuje i wciąga na górę ciężkie ciało Czarnego Orka. W ustach nadal ma smak rdzy, to dobrze, bo przypomina smak krwi, a wtedy do głosu dochodzi jego wielka żądza krwi. Chłepcze, rozchlapując.
Johan prze do góry niczym walczący Czarny Ork. Za każdym razem, gdy zaczepia karabinek o szczebel nad sobą, burczy coś z pogardą dla tego dziwnego pomysłu, któremu uległ. Gdy dociera do miejsca, w którym szczeble wyginają się lekko w prawą stronę, w głowie kołaczą mu jedynie orkowe myśli.
— Ale dostałeś przyspieszenia — dobiega go głos Maxa znajdującego się już kilka metrów nad nim.
Johan podnosi wzrok. Max trzyma się szczebla jedną ręką, żeby móc bardziej się wychylić i lepiej widzieć to, co w dole. Żołądek podchodzi Johanowi do gardła, niemal traci wątek, ale wie, że nie może sobie na to pozwolić, więc zaciska szczęki i cedzi przez zęby:
— Jestem walecznym Czarnym Orkiem.
Max marszczy brwi i uśmiecha się dwuznacznie, z lekką pogardą. Johan nie chciał tego powiedzieć, po prostu mu się wyrwało. Wie, jakie to będzie miało skutki. Max jest pół roku starszy od niego. Być może nie jest to duża różnica wieku, ale widać, że opuszcza już świat, który tworzyli wspólnie przez ostatnie siedem lat.
Johan stoi przed nierozwiązywalnym dylematem. Z jednej strony pali się do dorosłości, chce opuścić mieszkanie i duszną atmosferę wynikającą z nieobliczalnego szaleństwa matki. Z drugiej strony — nie chce wyzbyć się swoich fantazji i wziąć na siebie obowiązków, które przynosi dorosłe życie. Najprostszym rozwiązaniem jest samemu popaść w szaleństwo, i być może pewnego dnia to nastąpi.
Max idzie dalej, a Johan prycha. Niech Max będzie dorosłym nudziarzem, jeśli tak bardzo tego chce. Johan może dalej być walecznym Czarnym Orkiem, do czasu aż nadejdzie Aragorn i rozwali mu czaszkę.
Aragorn!
Może ten diabeł jest tam, wśród hobbitów? Jeśli tak, to nadeszła godzina zemsty za krew orków przelaną przez tego szatana! Dalej, dalej!
Wyobraźnia Johana niesie go niemal przez całą drogę. Chłopak nie patrzy w dół, nie myśli o tym, gdzie jest, widzi tylko szczeble przelatujące przed jego oczami, mechanicznie przesuwa ręce, zaczepia karabinek i myśli o zemście. Do szczytu zostały mu jeszcze dobre trzy metry, gdy nagle Max znika za krawędzią i wydaje z siebie głośny śmiech. Ale nie jest to śmiech spowodowany radością z dokonanego czynu, tylko coś zupełnie innego. Co może być tam, na górze, co go tak rozbawiło? Różne rzeczy przychodzą Johanowi do głowy, wbijają klin w jego fantazje, które nagle się rozpadają.
Jestem walecznym duchem…. Jestem… Wchodzę po wąskiej drabinie, która w każdej chwili może odpaść od ściany.
To wydarzy się tutaj. Kiedy jest już tak blisko szczytu, packa na muchy dotknie go z niewyobrażalną siłą. Boże drogi, trzeba będzie skrobać go z ziemi łyżeczką. Johanowi drżą ręce, skala nieszczęścia otwiera się w jego żołądku niczym wielka rana, przeszywa go ból. Ściska pośladki. Ale skoro dotarł już tak daleko, nie zamierza narobić w majtki.
Max mówi coś tam na górze, ale Johan nie słyszy co. Nabiera powietrza w płuca i myśli: Trzy metry. Dziesięć szczebli. Dasz radę. I rzeczywiście, w końcu jakoś daje radę, a kiedy dociera na górę i pokonuje krawędź, upada brzuchem na rozkosznie poziomą płaszczyznę. Kręci mu się w głowie i nagle w całym tym zamieszaniu wydaje mu się, że słyszy głos. głos, który chyba rozpoznaje.
— Jesteś ekstra — mówi Max.
O co mu chodzi? Wyczyn Johana na pewno jest większy, bo bardziej się bał, ale czy Max byłby w stanie to docenić? Johan podnosi głowę.
Wokół krawędzi silosu biegnie metalowa poręcz, jeszcze bardziej zardzewiała niż szczeble drabiny. Przy niej, z nogami zwisającymi poza krawędź, siedzi Marko. To do niego zwracał się Max. To on jest super.
Marko dołączył do ich klasy po wakacjach, czyli dobry miesiąc temu. Pochodzi z Bośni i jest w Szwecji od dwóch lat. Rodzina przeprowadziła się niedawno do Norrtälje. Przypadek sprawił, że zamieszkali na Glasmästarbacken, kilka mieszkań od Johana, ale mimo to nigdy nie wymienili nic poza krótkim „cześć”. Kilka razy Johan skinął też głową jego ojcu, który często wychodzi palić na balkon. A teraz Marko siedzi na szczycie silosu i sprawia wrażenie, jakby czekał na autobus, spokojny, miły.
— Słyszałeś? — zwraca się Max do Johana. — Marko przychodzi tu codziennie. Wchodzi po drabinie, a my wspinamy się jak jacyś alpiniści.
Max rechocze, Marko się śmieje. Johan teoretycznie rozumie, że to zabawne, ale w obecnej sytuacji nie jest mu do śmiechu, więc tylko kiwa głową. Wątpi, czy będzie w stanie się podnieść. Dopiero teraz dociera do Maxa, w jakim Johan jest stanie, podchodzi i kuca obok niego.
— Co z tobą? — pyta. — Było strasznie?
— Tak — mówi Johan. — Okropnie.
— Też tak uważam. Cholernie się bałem.
— Nie zauważyłem.
— Znasz mnie.
Tak, Johan dobrze go zna. Max ma znośne relacje z rodzicami, ale i tak twierdzi, że nie chce być taki jak jego ojciec. Mimo że jest bardzo do niego podobny. Ojciec dzięki samodyscyplinie i ciężkiej pracy — co z lubością powtarza — przeszedł drogę od zwykłego robotnika stawiającego rusztowania do wicedyrektora w średniej wielkości firmie budowlanej i jest obecnie jednym z dwudziestu najbogatszych ludzi w Norrtälje. Co roku trafia na tę listę.
Jego samodyscyplina wyraża się także w jego ekspresji emocjonalnej w takiej mierze, w jakiej ją w ogóle posiada. Dużo trzeba, żeby dał po sobie poznać, co dzieje się w jego głowie. Kiedy jest naprawdę zły, marszczy nos i wtedy wiadomo, że żarty się skończyły. Max pod wieloma względami jest taki jak ojciec, jednak w przeciwieństwie do niego potrafi przynajmniej się śmiać.
— Tak — mówi Johan. — Znam cię.
— Możesz się podnieść?
— Prawdę mówiąc, nie wiem.
— Pomóc ci? Szkoda, żeby ominął cię taki widok.
Johan wstaje wspierany przez Maxa. Powierzchnia pod ich stopami to okrąg o średnicy mniej więcej ośmiu metrów. Johan przez moment nie może przypomnieć sobie wzoru na obliczenie powierzchni koła. Patrzy na Marko, kiwa głową i mówi:
— Cześć.
— Cześć — odpowiada Marko, patrząc na niego wzrokiem bez wyrazu.
— To prawda, że przychodzisz tu codziennie?
— Codziennie nie — odpowiada chłopak z lekkim akcentem. — Pewnie tak… co drugi dzień.
— To ty wykopałeś tę dziurę? Pod ogrodzeniem?
Marko przytakuje. Max podchodzi i staje obok niego. Opiera się o poręcz i rozpościera ręce.
— Cholera — mówi. — Norrtälje! Cholerne Norrtälje!
Marko pociąga go za nogawkę i pokazuje na poręcz.
— Nie opieraj się. Poręcz jest kiepska, zardzewiała. Zostanie z ciebie naleśnik.
Max unosi ręce i robi krok do tyłu. Dopiero teraz Johan zauważa, że wygląda inaczej niż zwykle. W szkole zawsze jest bardzo porządny, żeby nie powiedzieć sztywny. Wyprasowane, zapięte pod szyją koszule i chinosy, które sprawiają wrażenie, jakby każdego ranka były prosto z pralni. Gdyby chodziło o kogoś innego, na pewno by mu dokuczano, ale on jest sobą. Wokół niego roznosi się aura siły, nikt nie odważy się z nim zadrzeć.
Teraz ma na sobie pogniecioną koszulę w kratkę z dziurą na łokciu i poplamione na kolanach dżinsy. Johan nie widzi jego stóp, ponieważ wystają poza krawędź, zakłada jednak, że nie ma wyczyszczonych na glanc butów, które zawsze nosi w szkole. Widok jego zwisających nóg sprawia, że Johanowi znów zaczyna kręcić się w głowie. Staje na środku silosu, tak daleko od krawędzi, jak to możliwe.
Zboczem Glasmästarbacken jedzie autobus z Samhall z dużą prędkością. Wystarczy, że Johan przesunie nieco wzrok, a dostrzeże własny balkon. Z tej odległości nie widać, że jest pełen najróżniejszych gratów, ponieważ jego mama przeżywa właśnie okres, w którym nic nie wyrzuca. Johan zerka na zegarek. Jest 15.42. Niedługo mama wróci do domu i zacznie krążyć po mieszkaniu, zastanawiając się, gdzie on się podziewa.
Johan przesuwa wzrok lekko w lewo, w stronę drzew w Societetsparken. Pod tym kątem korony drzew wyglądają jak ołowiane chmury, zmieniające kolor na żółty w zachodzącym słońcu. Niewiarygodne. Są wysoko nad koronami.
Autobus dociera do mostu i jedzie dalej w stronę miasta. Max układa ręce, jakby trzymał w nich strzelbę, i kieruje ją w stronę pary, która, trzymając się za ręce, idzie po drugiej stronie basenu portowego.
— Idealne miejsce dla snajpera — mówi i pociąga za wyimaginowany spust.
Marko zrywa się na równe nogi, przekrzywia głowę i mówi:
— Dla snajpera?
— No tak — rzuca Max i patrzy na Johana, który kręci lekko głową. Max powstrzymuje się i mówi: — Nie, nic takiego.
— Nie — odzywa się Marko. — Nie musisz się martwić. Nikt z mojej rodziny nie padł ofiarą snajpera.
— Co za ulga — stwierdza Max cicho, niewiele brakuje, a byłby położył dłoń na ramieniu Marko. Johan przewraca oczami. Max zachowuje się czasem jak idiota. Teraz opiera się o poręcz, mimo że Marko przed chwilą ostrzegał, że…
Coś tu się nie zgadza. Max przewraca oczami tak, że widać białka. Rzuca głową z boku na bok. Marko marszczy brwi, robi pół kroku do tyłu i pyta:
— Max, co się dzieje? Uważaj…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki