- W empik go
Żyd. Tom 2 - ebook
Żyd. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 326 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazajutrz zbudził podróżnych szmer przed gospodą w której spoczywali i ryk osiełka przypominający niemile koncerta wirtuozów genueńskich, które codzień do wczesnego wstawania w Hotelu Federa zmuszały, rozpaczliwemi rykami biednych parjów zwierzęcego społeczeństwa. – Potrzeba było korzystać z poranka, nimby słońce dopiekać zaczęło; a dnia zeszłego nie wiele też zrobili drogi i piesza ta przechadzka do Pizy obiecywała potrwać dość długo.
Ale w tym kraju uroczym, ze swobodą młodzieńczą, z zadumą wiośnianą, możnaby przewędrować lata nie zatęskniwszy za spoczynkiem, nie obliczywszy się z dniami.
Jakób był smutny i milczący. Iwaś zadumany także, długo szli nie mówiąc słowa do siebie.
– No cóż, czyś skończył historyą swoją? zapytał wreście Iwaś… ja, nie wiem, znam już jej treść prawie całą, jak mi się zdaje, a jednak szczegółów żądny jestem… czuję że wiele mieć będziesz do wypowiedzenia mi jeszcze, jeśli zechcesz… a, nie śmiem się napierać…
– W istocie, odpowiedział Jakób, ściśle biorąc mógłbym ją skończyć w dwóch słowach lub mówić o niej dwa lata a nie wypowiedzieć i połowy tego co dla mnie człowieka nowego, ów świat inny, nieznany przedstawił zadziwiających fenomenów!
Nietylko w naszem społeczeństwie, ale w ogólnym stanie kraju łatwo mi było dostrzedz zarodów fermentacyi zwiastujących pracę przetwarzającą, reformującą, nieuniknionych a nie obrachowanych skutków.
Wszędzie spotykałem ruiny… ogrom bezładnego materyału na przyszłą budowę, nigdzie nic poczętego, nigdzie nawet planu ani idei nowego gmachu. Jedni pragnęli tylko stare mury popodpierać, drudzy je nieco przerobić z góry, obalić jedno piętro, pobielić po wierzchu; inni zburzyć ze szczętem choć nie wiedząc spełna jeszcze co na ich miejsce postawią.
Tak, gdy wybije owa godzina wieków, niepokój napada ludzkość, rzuca się ona i miota, a bądź co bądź stanie się prędzej czy później, co chce mieć wiekuiste prawo Boże…
Z poziomego wszakże stanowiska ludzkiego, rzeczy te smutnie wyglądają – jam widział początki chaosu. Fiziognomia zewnętrzna kraju jeszcze zachowywała rysy dawne, tradycyjne, ludzie jeszcze nosili myśli i mieli mowę prastarą, ale i tu… w głębi, w głębi było zwątpienie.
Nowatorów było pełno, przeczących i bluźniących przeszłości bez liku; ambitni i szarlatani na czele jak zawsze… najwydatniejsi, najhałaśliwiej krzyczący w imie prawdy której koniec sztandaru spuszczali do swojej kieszeni… Przeląkłem się prawie wchodząc w tę ciżbę rozgorączkowaną i nie ochłonąłem ażem się z tą nową dla mnie temperaturą oswoił.
Do charakterystyki czasu i społeczności należą i dobrzy, kochani ludzie, których spotkałem po drodze – pełno…
Przeważna ich liczba ogromną odegrywała rolę. Żadnych zasad… ale powolność największa i wyrozumiałość niezrównana dla cudzych grzechów, aby wyjednać swoim pobłażanie, uśmiech w ustach, słodycz w mowie, serdeczność w wyrażeniach niezmierna, pokrywająca chłód i przewrotność… Wszakże mieniono ich dobrymi, bardzo dobrymi ludźmi; szczególniej przy kieliszku i w wesołem gronie… Dobroć zawisła natem by im wszystko uchodziło bezkarnie… a oni za to puszczali płazem winy bliźniego.
Tą dobrocią poczciwych i kochanych współbraci, ziomków, towarzyszów, przyjaciół, społeczność powoli rujnowała się moralnie… Napaść na nadużycie było to targnąć się na uświęconą poczciwość, na uzyskaną popularność, na uznaną cnotę…
Daruj mi ten ustęp, rzekł Jakób, ale z pomiędzy wielkich i sławionych ludzi owych lat w Warszawie, większa część, najpopularniejsza należała do tych poczciwców o jakich mówię.
Choćbyś ojca rodzonego zabił, byłeś uściskał z uszanowaniem jednego z tych dostojnych mężów i nie zbuntował się przeciw jego wielkości – mogłeś być pewien bezkarności. Ale niech Bóg uchowa byś się miał targnąć na jaką uznaną zasługę! naówczas cały solidarny orszak tych bohaterów rzucał na cię kamieniem…
Tknąłeś świętość społeczną… winieneś był śmierci jak Sokrates. co się targnął na bałwany atheńskie. Spokój rzeczpospolitej wymagał by cię w śmierć pojono cykutą. Za to kto ujął sobie owych wielkich łudzi, mógł broić w dzień biały… było mu wolno, należał już do tych… poczciwych! kochanych!! Mój opiekun patrzał na mnie z uwagą i wnioskował zapewne ze znajdowania się wśród nowych żywiołów o naturze mojej… Nie sądzę by mu powściągliwość początkowa nie przypadła do smaku; zdawał się owszem ze mnie zadowolniony jak na początek. Nie wiem czemu lubił mnie badać gdyśmy zostali sam na sam; uwagi moje podobały mu się w ogóle… chociaż czasem się z nich uśmiechał. Znalazł mnie tylko nadto żydem, że się tak wyrażę… w stosunku do siebie. Gdym w Sobotę oświadczył mu, że wedle obyczaju religijnego pójść chcę do synagogi, z początku się zadziwił, pomyślał, potem zapytał mnie:
– Cóż to? chcesz pozostać wiernym starym tym i bredniom i przesądom? – Daruj mi pan, odpowiedziałem, ale ja żydem byłem, jestem i chcę pozostać… – No! no! jak wola Twoja, rzekł, ale dziś już nie ma tu żydów, przedewszystkiem człowiekiem być potrzeba. Żydowstwo to może cię powstrzymać na drodze, wikłać, trzeba się otrząść z tego lub przygotować na wiele niepotrzebnych trudności.
Zamilkłem, on dodał.
– Zresztą, zupełna w tym względzie wolność, uczynisz, panie Jakóbie, jak zechcesz… rozpatrzywszy się tu lepiej.
– Od tej chwili, zdaje mi się ten esprit fort osądził mnie jako dość słabego człowieka, na którego wiele rachować nie było można… dotknął granicy po za którą czuł że nie przejdę… Nie chcąc widać ażebym uległ jakiemu wpływowi obcemu, sam mi w rozmowie wskazał swojego przyjaciela, który, jak się wyraził, podobnym mi był w przekonaniach. Był to bardzo majętny kupiec, człowiek już stary, którego znałem z widzenia… a słyszałem o nim wiele, jako o widomej głowie naszego społeczeństwa, która wszakże była tylko widomą, gdyż inni nią kierowali i rządzili, posługując się wielką ambicyą małego człowieka.
Chcąc bliżej poznać pana Louis Mann, poszedłem do niego nazajutrz z uszanowaniem. Wiedział już kto byłem, bo mnie u mojego opiekuna widział parę razy i rozmawiał ze mną, alem się tam do niego zbliżyć nie mógł, wydał mi się bowiem dumnym, nieprzystępnym i opryskliwym. Wybrawszy godzinę w której go zastać byłem pewnym, udałem się do jego pomieszkania. Zajmował on dosyć paradnie urządzone pierwsze piętro, w którem się mieścił z żoną i trzema córkami. Syn już miał dom osobny…
Zadzwoniłem u drzwi, znalazłem przy nich lokaja, który mnie zameldował w sąsiednim salonie, gdzie były panny, kilku mężczyzn, bawiono się, śmiano i rozmawiano wesoło. Mann kazawszy mi wszakże na siebie wyczekać dobry kwadrans, wyszedł do pierwszego pokoju i nie znajdując stosownem wprowadzać w swe towarzystwo przyjął tu jako interessenta tylko, dość grzecznie ale protekcyonalnie i jakby co najrychlej pragnąc się mnie pozbyć. Oczywiście dawał mi do zrozumienia że hołd sobie należny od współwyznawcy przyjmuje, ale zbyt się zbliżać nie ma ochoty. Położenie moje było dosyć ambarasujące; przeze drzwi otwarte widziałem przesuwające się postrojone panny, samą panią także bardzo wspaniale przybraną, wreszcie kilku elegantów, a stałem tu jakby żebrak, nieproszony nawet bym usiadł przed panem Mannem, który jedną nogę wsparłszy na kanapce, ręce powkładawszy w kieszenie, patrzał przebąkując coś do mnie przez okno… dłubiąc od niechcenia w zębach.
Jeźli mitem przyjęciem chciał dać do zrozumienia że byłem dlań nader maleńką figurą, nie dokazał czego pragnął, bom się przy mojem ubóstwie, nicości, małości, uczuł wielkim poczuciem własnej godności i politowanie miałem tylko dla niego. Nie obraziłem się nawet i nie pogniewałem, w duszy spokojnie przypatrując się tej niezręcznej dumie dorobkowicza. Od pierwszego słowa zaczął mi dawać nauki i przestrogi, do których jakoś dziwnie mięszały się przypomnienia to znakomitości izraelskich, to dygnitarzy krajowych, to osób wysokiego dworu z któremi żył w poufałych stosunkach. Co mnie to obchodzić mogło? Chciał koniecznie olśnić… dla mnie były to pstrocizny nie blaski. Przy rannym surducie spostrzegłem trzy orderowe wstążeczki… – Młodzieńcze, rzekł do mnie, bardzo się cieszę, że ten poczciwy mój przyjaciel podał ci rękę, uczyńże mu pociechę swą pracą, a narodowi naszemu chlubę. Pomożemy ci wszyscy, ale się potrzeba tego stać godnym.
Wśród rozmowy, przez ciąg której patrzał nieprzerwanie w okno nie racząc nawet obejrzeć się na mnie, wyszła bardzo ładna panienka, strojna, z przymrużonemi oczkami, jakby tylko obejrzeć mnie chciała, zbliżyła się do ojca, położyła mu rękę na ramieniu i nie kiwnąwszy mi nawet głową, coś mu poszeptała śmiejąc się do ucha. Był to dla mnie znak ażebym co rychlej wyszedł, czułem się już nad miarę natrętnym i zabierałem do odwrotu, samemu pilno mi było.
Mann wcale nie myślał wstrzymywać; lekko bardzo pożegnał mnie i powrócił do salonu, do którego znać było mu spieszno. Dowiedziałem się później o wielu jego dobrych uczynkach, ale, słusznie czy nie, wszystkie one tłumaczono niezmierną próżnością tego człowieka. Miałby w istocie zasługę, że w najtrudniejszych czasach wszędzie otwarcie stawał za żydów i za żydami jawnie się ujmował, że się pochodzenia nie wypierał, chlubił niem nawet, ale za to sam chciał wszędzie reprezentować swój naród i wciskać się gdzie tylko było można w jego imieniu. Często robił to i niepotrzebnie i niezręcznie.
Był on, jakem już powiedział, widomym wodzem, ale otaczała go niewidoma falanga doradźców zręcznych, którzy już znali środki jakiemi prowadzić go było potrzeba, i jak mu własne zdanie podsunąć, by je przyjął za swoje. Przeze drzwi, zawsze otwarte próżności, wnijść było można jedynie do wnętrza ukłoniwszy się nisko na progu;
uznany jako wódz, używany do roboty jako narzędzie błyszczące zadowolniony był z siebie. Nigdy powierzchowność lepiej nie malowała człowieka; mały, przysadzisty, szerokich ramion, ogromnie otyły, rozrosły, zdawał się zawsze niekontent, zawsze nadąsany lub przygnieciony pracy nawałem, która na głowę jego spadała, zdawał się na ramionach dźwigać świat cały i chcieć dać uczuć wszystkim że tylko taka potęga jak jego, brzemieniowi temu podołać mogła. W prywatnem życiu grał rolę znaną w teatrze francuzkim du bonrru bienfaisant. W gruncie był to to wcale niezły człowiek, ale bliżej z nim obcując, przekonałem się, że jego orthodoxja izraelska nie była szczerą, używał jej za narzędzie tylko… w istocie tak dobrze w nic na świecie nie wierzył jak inni towarzysze tej samej sfery…
Oba z moim opiekunem, chociaż każdy na swój sposób, nienawidzili zarówno szlachtę polską…. Ja nie podzielając wcale tego uczucia, widziałem w niem tylko jakąś namiętną zazdrość, której powody były dla mnie ukryte; zdawała mi się poniżającą nas. Nie okazywali oni tego uczucia jawnie, żyli bardzo dobrze z wielu obywatelami jak najwybitniej noszącymi swe szlachectwo, przyjaźnili sięz nimi… ale, niestety! z obu stron podobno pod ta, przyjaźnią zwierzchnią, gorzała rodowa, wiekowa, nieprzejednana, dziecinna nienawiść. Chcieć było poznać wady i śmieszność żydów, trzeba o nie spytać szlachty – i odwrotnie. Nikt słabych stron obu obozów nie znał lepiej nad skrytych antagonistów; gdy nie można było uderzyć na co innego, bito z obu stron w niezliczone drobnostki, śmieszne, małe, których naturalnie wszędzie pełno…
Dla ciekawego, jak ja, chciwego postrzegacza, miasto tak ludne i ożywione przedstawiało arenę wielce zajmującą, przedewszystkiem jednak starałem się poznać to co mnie najmocniej obchodziło, współbraci moich, mój naród. Od dzieciństwa wyrabiało się we mnie gorące doń przywiązanie i pragnienie dlań dobra; nie mógłem sobie pochlebiać bym ja słaby, nieznany, bez wpływu, bez nauki, mógł mu być użytecznym, a jednak głos jakiś wewnętrzny mówił mi, pędził mnie abym się o to starał. Śniłem nieraz by być dla moich polskich współbraci drugim Bar Majmonem, by ich podźwignąć z upadku… chodziłem pieszcząc się z tą myślą, alem jeszcze nie wyobrażał sobie żeby istotnie reforma była tak potrzebną i by sięgnąć miała w te sfery wyższe, od których spodziewałem się poparcia, a w nich znalazłem straszniejszą nad te przesądy z któremi walczyć zamierzałem – obojętność na wszystko i niewiarę.
Nie rzucając mej ulubionej myśli, (możesz się z niej śmiać, dodał Jakób) myśli stania się czemś w Izraelu, tu dopiero, na tym gruncie, zrozumiałem jak zadanie było trudnem, jak się doń przygotowywać należało. Pełniąc moje obowiązki, starając się poznawać świat i ludzi, oddałem się znowu ze świeżym umysłem czytaniu biblii i rozmyślaniom nad zakonem. Czas ten spędzony w stolicy, dając mi poznać ogrom tego na co się ważyłem, był dla mnie pełen nauki i marzeń najsłodszych. Spotykałem codzień prawie ludzi nowych, wyzywałem rozmowy, przekonywałem się że ta reforma, którą wystawiałem sobie jako oczyszczenie talmudu i sformułowanie systematyczne naszej nauki, z odrzuceniem i z niej tego, co wieki ciemnoty i upadku w nią wrzuciły, głównie i najpilniej była potrzebną, bo pod pozorem przesądów, zabobonów itp. odrzucano już nawet biblią, której powaga zachwianą została. Z ludźmi jak mój opiekun, jak tysiące jemu podobnych i większa część żydowskiej społeczności, w której już wszelkie uczucie religijne wygasło, nieskończenie było trudniej począć niż z fanatykami przywiązującymi przesadzoną ważność do form, obrzędów itp.
Człowieka wierzącego w nadto wiele rzeczy, ale szanującego powagę, tradycye i mającego w duszy jakieś ziarenko wiary, stokroć łatwiej nawrócić przychodzi, niż tego który wyśmiawszy wszystko odrzuca i zimnym rozumem chce zagadkę życia rozplątać.
Zkąd mi, drobnej istocie, przyszły te zamiary olbrzymie, nie wiem; małym jeszcze będąc, pragnąłem się umysłem wzbić nad innych, nie dla panowania im, ale dla podźwignięcia. Upadek mojego narodu był główną marzeń pobudką, ale gdy się zmieniła scena, rozszerzyło pole, gdym jeszcze mniejszym ujrzał się wpośród tego potęg świata, nie zwątpiłem o sobie, owszem rozszerzył się zakres, wyrosły chęci, cały zebrałem się w duszy mojej, by dopiąć celu.
Nie chciałem się tylko spieszyć ani objawiać zawcześnie, pókibym siebie pewnym nie był, a słabej strony tego świata nie zbadał.
Nie uląkłbym się był niczego, przeraziłem się chłodem i absolutną niewiarą… ateusze stanowili ogromną większość, nie z żydami miałem do czynienia, ale z ludźmi co wszelki narodowy i religijny starli i stracili charakter. Niezrażony poznaniem jednego z koryfeuszów naszych, pana Manna, szedłem dalej usiłując się zbliżyć do tych, których opinia, rozsądek, przy mioty, stosunki rozległejsze wskazywały mi jako przodujących. Z małemi różnicami ogłady lub gburostwa, były to typu jednego waryanty nieskończone. Znużony niemi zszedłem już z prawdziwą pociechą do niższych klass, u których jeśli nie wiara, to jej formy żyły jeszcze… Tu znowu pomiędzy życiem a wiarą była – przepaść. Zepsucie straszliwe, systematyczne, zimne, trądycyonalne, wszechstronne i wpośród tłumu ludzi ledwie gdzie wybrańsza istota. To wszystko dowodziło mi coraz mocniej, że myśl reformy moja była na dobie, że przychodziłem z nią w czas, że… (daruj) mógłem być narzędziem Bożem, acz niegodnem dla podźwignięcia Izraela. Iwaś uśmiechnął się poglądając na Jakóba, którego twarz wypogodzona, jasna, poważna, promieniała szczerem, głębokiem natchnieniem.
– Jak to? spytał, nie zgubiłeś tej mrzonki na bruku warszawskim?
Nie, odparł Jakób, przyszedłem z nią, chodziłem, wyniosłem i powracam niosąc nazad, myśl ta jest całem życiem mojem.
– Niestety! odparł Iwaś, przyszedłeś bardzo nie w porę! minęły dni proroków i prawodawców, przeszły te wieki, gdy człowiek energiczny pociągał za sobą tłumy…. Prozelityzm wszelki jest niemożebnością w społeczeństwie, w którem indywiduum tak samoistną gra rolę, gdzie każdy czuje się sobą i równo z wami uprawnionym do rozumowania, reformowania, postępowania wedle swojego własnego wewnętrznego głosu.
– Takby było jak mówisz, zawołał Jakób, gdyby w miarę jak się ogólne wykształcenie podnosi, nie winien był ów prorok nowy umysłem też i cnotą dźwignąć się jeszcze wyżej nad oświecone tłumy. Postrzeżenie twe trafne, ale wszystko się rozstrzyga miarą tego człowieka, który ma wywrzeć wpływ stanowczy….
– Maszże ty nadzieję dorosnąć do tej żądanej wielkości? spytał niedowierzająco Iwaś.
– Ja nie wiem, rzekł Jakób spokojnie, ale samo poczucie posłannictwa jest dla mnie jego dowodem, mogę upaść z mojej winy… noszę jednak w piersi tchnienie Boże, które mi, chociażbym upaśdź miał, iść każe……
– O! biedny szaleńcze! szepnął cicho towarzysz drogi, jakież cię czekają losy?
– Ciężar tego co podźwignąć mogę, znam dobrze, mówił dalej Jakób, o sobie nie myślę wcale, idzie mi o cel wielki, o zadanie tak potężne, iż wartoby być pod niem zgruchotanym…. Ty wcale, dodał z westchnieniem, ty mnie nie rozumiesz! – Uczyń, bym choć obcy wam, mógł cię zrozumieć, odezwał się Iwaś, bo już nie pojmując cię wielbię…. I ścisnął serdecznie dłoń towarzysza. Mało znam żydów i ich naukę, ale mam współczucie dla waszego narodu… jego losy są w części naszemi.
W jednym z tych podręczników szkolnych z których nam niegdyś początkową historyą wykładano sposobem katechizmowym przez pytania i odpowiedzi, moskiewski dowcipny pedagog, postawił uczniowi pytanie: Jakie są narody nie mające ojczyzny? Odpowiedzią na nie urzędową jest: Żydzi, Cyganie i Polacy. Głupstwo to niby złośliwe jakiegoś moskiewskiego diaczka utkwiło w mojej pamięci od czasu jakem je usłyszał…. Jest w istocie po – między losem naszym a waszym nie jedno podobieństwo, ale i nie jedna różnica. Wasze nieszczęście sięga tych wieków, gdy je dzikością walk różnoplemiennych poniekąd uniewinnić można, nasze dopełniło się i spełnia w epoce, która na swej chorągwi zapisała braterstwo, prawo, pokój, swobodę! W losach naszych ze strony nieprzyjaciół jest więcej cynizmu, dolegliwsza sprzecznością z całym światem XIX. wieku ironia losu!… Ale powracaj do żydów.
– Znasz mnie więc teraz coraz lepiej, mówił powoli Jakób, widzisz przed sobą, jeźli chcesz, fanatyka, wysłańca… człowieka co wierzy, spodziewa się… i ma wielki, jasny przed sobą cel życia…
Podróż tę moją, nie dla czego innego przedsięwziąłem tylko dla lepszego przygotowania się do spełnienia tego mojego postanowienia. Wracam z niej mocniej niż kiedy przeświadczony o potrzebie tego co dopełnić pragnąłem i pragnę. Widziałem żydów niemal wszystkich krajów; wszędzie znalazłem też same dwie choroby trawiące naszą społeczność – obojętność i niewiarę która nas czyni kosmopolitami lub fanatyzm i ciemnotę która oddziela, odpycha i odcina od ludzkości.
Pod działaniem tych dwojga rozczynników będziemy musieli zginąć – rozproszony Izrael wsiąknie w ziemię,… bo narody bez wiary i tradycyi narodami być przestają; – a narody odcięte od macierzyńskiego łona ludzkości, żyjące zupełnie odrębnem żywotem w sobie tylko, wyczerpują się, koszlawieją, kaleczeją i giną… Tego coby nas dziś jeszcze istotnie narodem, z posłannictwem odrębnem uczynić mogło – nie mamy, straciliśmy, odzyskać to musimy bądź co bądź… lub śmierć…
– I ty chcesz tego dokonać??
– Chcę przynajmniej wskazać co jest do wykonania… A dla czegożbym i sam do dzieła ręki nie miał przyłożyć, gdybym spotężniał tak abym był zdolnym głos podnieść! odparł Jakób. Człowiek który chce, ma wolę silną, posiadł już połowę potęgi potrzebnej do czynu, jeźli nie całą. – Nie całą, dodał Iwaś, bo rozum co wskazuje cel jasno, lub instynkt który ku niemu ciągnie gwałtownie, stanowią drugą…
– Masz słuszność, odparł żyd powoli.
– Mówże dalej, proszę, po chwili milczenia odezwał się Iwaś, jestem rozjątrzony i ciekawy, jak sobie począłeś w Warszawie.
– Nic lub bardzo niewiele mógłem tam uczy – nić, mówił dalej pierwszy – jako baczny gospodarz opatrzyłem tylko rolę… do posiewu, badałem ją… Treść mych postrzeżeń już ci po części wiadoma; ale mi się one objawiły z taką rozmaitością form, że jej nie potrafię objąć całej w kilku słowach. Około tych głównych dwóch typów, mojego krewnego i jego przyjaciela Manna, kręciło się tysiącego mniej więcej różnych, choć w głównych rysach do nich podobnych.
Zaraz po mych odwiedzinach u pana Mann, zapytał mnie ciekawie o niego opiekun, zapewne z wrażenia mego o tym człowieku, którego znał doskonale, chcąc sądzić nie tak o nim jak raczej o mnie. Byłeś u Manna?
– Byłem, odrzekłem krótko i sucho. Spojrzał badająco na mnie.
– I cóż? jakże go znajdujesz? dodał. Uśmiechnąłem się. – Znalazłem go, rzekłem, tak zajętym, że nie bardzom się do niego mógł przybliżyć.
Opiekun znowu popatrzył na mnie bystro i ze zwykłą sobie trafnością odgadł wrażenie. – Cóż? spytał, czy cię źle przyjął? zimno?
– Ale nie… był zajęty…
– Nie uważaj na to, rzekł żywo – to gbur.
Zresztą gburstwo to może jest trochę umyślne… no! ale w gruncie człek bardzo dobry… poczciwy… Wstawaliśmy od stołu, kobiety odeszły do salonu, on mnie pociągnął za sobą do swego pokoju. – Jakże to było? począł dopytywać ciekawie, mów bo…
Opowiedziałem mu całą moją bytność i rozprawę u Manna szczegółowie, ale nie dając po sobie poznać żadnej urazy, bom jéj w istocie nie miał. – Jestem młody, dodałem, nie mam prawa nic wymagać… wszakże drugi raz tam iść zbytniej ochoty nie czuję.
– Owszem, owszem, marszcząc się rzekł mój opiekun, pójść powinieneś, ale zrzucić zbytnią i przesadzoną pokorę… Z ludźmi w ogóle śmiałym być potrzeba unikając impertynencyi, pewnym siebie. Im się ich więcej lekceważy, tśm oni cenią wyżej człowieka… to prawidło powszechne. Zniż się tylko, deptać cię będą.
– Tak, odpowiedziałem, być to bardzo może, ale ja nie umiem być inaczej tylko tak jak mi dyktuje usposobienie; nie jestem nigdy ani śmiałym przez rozum i rachubę, ani pokornym dla jakiegoś celu… tylko takim jakim mnie w danej chwili czyni natura moja. Jest to zapewne źle tak mało panować nad sobą" ale ja inaczej nie potrafię.
– Zatem, nigdy sobie WPan w świecie rady nie dasz, zawołał uśmiechając się mój nauczyciel. Człowiek który chce mieć wpływ na ludzi i przebić się przez nich, musi grać z niemi komedyą nieustanną, pokorę udawać gdy w nim wre duma, śmiałość odegrywać kiedy drży najmocniej. Inaczej ludzie go podepczą, opanują i miotać nim będą, jak sami zechcą.
– Smutne to jest prawidło, rzekłem, wątpię żebym się do niego zastosować potrafił. Różnimy się w zasadzie, ja życie mam za missya poważną, wy – przebaczcie, za rolę w dramacie.
– Tak Waćpan o ludziach zanadto dobrze trzymasz i ztąd cała różnica systemu, zawołał krewny mój. Ale system wasz piękny na oko, zły w skutkach. Otwierać pierś, odsłaniać myśl, jest to dawać się dobrowolnie na łup ludziom, których rozum inaczej jak za nieprzyjaciół uważać nie dopuszcza.
– Ja z uczucia i z przekonania, z zasady, rzekłem, wolałbym w nich widzieć braci. Stary rozśmiał się szydersko i pogłaskał mnie pod brodę.
– Kochanku mój, dodał, nie idzie o to co ty byś wolał, ale co jest w istocie… Nie wyobrażałem sobie, mówił z politowaniem prawie, ażebyś był tak dziecinnym. Wszystkie te sielankowe obrazy ludzkości ładne są w malowaniu, na obiciach i parawanach, ale w życiu praktycznem kto na utopiach opiera rachuby myli się zawsze. Człowiek chwilami jest dobry i bywa poczciwy, ale w gruncie skłonniejszym jest do złego; chybi więc kto liczy na momenta wyjątkowe, a nie na stan normalny.
– Ale ludzkość się udoskonala! zawołałem.
– Gdzie? jak? zapytał marszcząc się mój mentor – i to brednia! Udoskonala się warsztat, narzędzie, jadło, odzież, handel… ale nie człowiek… udoskonali się to co mu życie ułatwia, ale zachodzi pytanie jeszcze czy te ułatwienia psują go czy naprawiają? Tego nikt nie rozstrzygnął…
Ludzi, dodał po chwili marszcząc brew, ludzi używać potrzeba jako narzędzi ale się w nich nie rozmiłowywać. To zaślepia, a idąc drogą trzeba widzieć jasno… Nieużytecznych precz z drogi… bez litości… Zdatnych wypotrzebowywać umiejętnie… to moja teorya… czułość nie prowadzi do niczego… jest chorobą.
Jakkolwiek teorya mojego krewniaka była straszną, nie przeraziła mnie na ten raz, byłem już do niej dobrze przygotowany. Rozmowę tę przywodzę tylko w treści, abym ci lepiej dał poznać człowieka… Był to dzień dla mnie stanowczy i pamiętny, zbliżył on nas i oddalił od siebie; po chwili bowiem, stanął przedemną, i wpatrując się we mnie rzekł ciszej.
– Ponieważ ci dobrze życzę, nie przez chorobliwą czułość – poprawił się, ale chcąc z ciebie pożytecznego dla mnie uczynić człowieka – winienem ci jeszcze radę jedną… W towarzystwach.. do zbytku widocznie i jakby dla popisu jakiegoś chwalisz się, przypominasz nieustannie, że jesteś żydem… Naprzód to śmieszność, powtóre u nas to nie w obyczaju i szkodzić ci może…
– Jużciż zapierać się tego byłoby gorszą śmiesznością, rzekłem – a tego nie uczynię nigdy, bom przywiązany do mojego narodu i wiary… Stokroć nawet przez prostą rachubę, lepiej jest wyznać samemu szczerze pochodzenie swoje niż się z niem taić napróżno… aby nam je potem drudzy w oczy rzucali.
– Ale po cóż to tak często przypominać? spytał.
– Jam tém istotnie dumny, rzekłem.
– Dumny! podchwycił ruszając ramionami –
no! tego nie rozumiem. Żydowstwo to wasze miało swój czas, dopóki było prześladowanym; było ono zbroją naszą i puklerzem, a dziś do czego to się zdało?
– Ależ wiara nasza… począłem…
– Co! wiara! Co wiara!! przerwał mi machając ręką pogardliwie – co to jest? Wszystkie one są jednakie – to mleczko dla niemowląt! Wierzysz więc, dodał z uśmiechem, że osłem i wołem razem zaprzężonemu orać się nie godzi, ani krwi mięszać z mlekiem… i jedwabiu z wełną?? i że kto w szkole nie odpowie, Amen, ten pójdzie do piekła?
– Szanuję, zawołałem, nawet te przepisy mojej wiary, chociaż dziś mi je trudno sobie wytłumaczyć. W prawie Mojżeszowem że na polu ziarn mięszać nie dozwolono, tłumaczę sobie wszakże, prostym, zdrowym przepisem gospodarkim; że orać słabszem wraz z mocniejszem stworzeniem nie dopuszczano, widzę w tem opiekę nad zwierzęciem, a w mieszaniu krwi z mlekiem przepis dietetyczny potrzebny zdrowiu może, w odzieży lex sumptuaria broniącą zbytków itp. W ogóle cały ten zakaz mieszanin wszelakich kryje myśl Izraelowi potrzebną aby różnorodnych pierwiastków zabronić połączenia i wpoić tę prawdę ludowi, który sam też z innemi mięszać się nie był powinien. Wszystko to szanuję, choćbym nie rozumiał, a szkolne Amen, znajduję obowiązkowem, boć kto odpowiadać nie chciał, wyłączał się z narodu, z ogółu, lekceważył prawo…
Opiekun mój stał, chwilę słuchał, zdziwił się nieco moim zapałem, potem dodał ruszając ramionami.
– Trzeba się pozbyć przesądów.
– Nie przeczę, rzekłem, ale od przesądów oddzielić należy tradycye poszanowania godne i – wiarę…
– Ale co tam ta wiara! Ruszył śmiejąc się ramionami…
– Rzecz której się nie określa… odparłem, kto nie czuje jej potrzeby, nie zrozumie nigdy dennicy!
– Znać na tobie pierwszych twych nauczycieli i młodość przy fanatyku belferze spędzoną – odezwał się, umysł jeszcze nie wytrzeźwiony.
– Nie pragnę się wcale otrząsnąć z tego co mnie czyni wybranego narodu członkiem, odpowiedziałem, zostawcie mnie z tem…
– Dajmy temu pokój, przerwał opiekun, samo to przejdzie powoli; życzę tylko i proszę nie odzywaj się zbytnio z tem, nie przechwalaj nadto. Toleruje dzisiejsza społeczność wszystko, ale fanatyzm okrywa śmiesznością, bo zdradza słabość umysłu lub chorobę…
Milczałem, chodził po pokoju wielkiemi krokami.
– Zapewne, mruczał z cicha, nigdy znas żaden nie zapomni kim jest, kim byli jego ojcowie… ale z tem żydowstwem które nam szkodzi między ludźmi nie trzeba się popisywać.
Takim jak widzisz był opiekun mój, życie jego ściśle się stosowało do prawd które wyznawał; rządził się w niem rozumem, rachubą, często namiętnością choć tę umiał w potrzebie okiełznać – nigdy uczuciem, bo tego nie miał lub się najżywiej od niego obraniał. Czy temu on był winien, natura, czy wychowanie, nie wiem. – W gruncie każdy jego krok był bardzo rozważną rachubą, rachubą na wpływ, opinią, rozgłos, siłę, przewagę, na reputacya cnoty i prawości, dobroczynności, bezinteresowności, rozumu i t… p. Kochał dziecię ale po swojemu, rozporządzał niem wedle swej myśli, bo tę miał za najlepszą; kształcił nie jakby ono chciało, ale jak jemu było dogodniej i milej. – W gruncie straszniejszego despoty nie znałem nad niego, mimo form przyzwoitych. Miał też ten instynkt zachowawczy despotyzmu który nie porywa się na to, czemu podołać nie może i o coby się rozbił, a ustępując słabość swą dał poznać.
Z teoryi jego wypadało że powinien był zawięzywać stosunki jak najrozleglejsze; jemu też winien je byłem, gdyż sam nie miałem wielkiej ochoty zbliżać się do ludzi, których zawsze brać było potrzeba, jak on się wyrażał, przebojem. Często wiódł mnie z sobą do domów i osób, o których wiedziałem że mu były nienawistne; nie cierpiąc ich wchodził przecież z uśmiechem, grał rolę życzliwego przyjaciela, przymówek nie rozumiał, nie słyszał co go obrażać mogło i nie zrażał się ani chłodem ani okazywaną mu niechęcią widoczną. Siłę i energią miał tak wyrobioną, że to co mnie oburzało najgwałtowniej, na nim pozornie najmniejszego nie czyniło wrażenia – ściawszy wargi, uśmiechał się tylko… Ale gdy mógł potem zrzucić maskę naówczas im dłużej i głębiej tajona tem straszliwsza buchała zeń nienawiść.
Nigdy też nie darował urazy, nie przebaczył uchybienia, nie dał się przebłagać jeśli był dotknięty, mścił się nienasycony zemstą… Rozum tyl – ko, który w nim panował nad wszystkiem, hamował objawy namiętności niebezpieczne…
Rok pierwszy pobytu w stolicy już mi dał poznać ten świat, jak wielce misterną machinę złożony z przerozmaitych kółek tysiąca, tę grę ludzi, interesów, namiętności, słabostek, zachceń, ambicyi i spekulacyi, z której zręcznie się wywikłać było potrzeba ażeby nie być zgniecionym.
Przekonywałem się codzień że nie byłem stworzony do tego żywota sztucznego, w którem, wedle przestrogi mego krewnego, komedyą grać nieustannie było potrzeba. Obrałem inną drogę, postanowiłem iść przebojem, ale otwarcie.
Ludzie, którzy zawsze z siebie sądzą o drugich, znaleźli i to komedyi rodzajem, rodzajem rachuby (przypisywali mi rozum i wyrachowanie przemądre) – a nie wydało im się to tak bardzo złem.
Nie mogę skarżyć się aby mnie, z moją prostotą, się nie wiodło, ale w tym świecie blagi, ja z moją prawdomównością, otwartością, odwagą przekonań, uchodziłem, jakem się później dowiedział, tylko za zręczniejszego blagiera, za Barnuma w nowym rodzaju, przybierającego niezwykły charakter, aby tem większe uczynić wrażenie.
Inaczej być nie mogło, dodał Jakób – przeko – nany głęboko, odzywając się szczerze, walcząc za zasady moje – zyskałem tylko sławę wielkich nadziei komedyanta; bo otaczający mnie wszyscy byli komedyantami; nie mieściło się im w głowie aby kto miał przekonania i zasady i w imię ich szedł drogą prostą. Oburzało mnie to, ale dawało miarę ludzi i czasu, w którem nic nie jest… a wszystko stoi na owem: mundus vult decipi, ergo dicipiatur. Jedyną pociechą tych ciężkich dni próby i zwątpienia była Tilda. Aż nadto już wyspowiadałem się wam z tego jakem ją kochał i czem była ta miłość nasza, cichy kwiat ukryty w liściach zielonych. Z nią, przynajmniej nie posądzany szczerym być mogłem, uczucie trafniejsze nad wszelkie rozumowania dawało jej wiarę we mnie i słowa moję. Mówiliśmy o wszystkiem co zwykłych rozmów między młodym mężczyzną a kobietą nie bywa przedmiotem, ale też Tilda była daleko wyżej, poważniej wykształconą niż zwykle bywają młode panienki jej wieku i stanu. – Nie wiem jakim cudem nauka, rozmyślanie, badanie, serca w niej nie tknęły i nie wyziębiły.
Wielu jednak rzeczy dotknąć nie mogłem mówiąc z nią, boby w ich ocenieniu domyśliła się łatwo zdania mojego o ojcu swoim, dla którego i ja, bądź co bądź, miałem poszanowanie, a jej miłość dla niego nadwerężać nie chciałem. Czułem wszakże z przypadkowych wzmianek, iż kochając go, wielce bolała nad nim.Życia jego domyślała się więcej niż je znała; umiał bowiem urządzać je tak aby z dogodzeniem namiętnościom wszelkim pogodzić jak najściślejsze decorum i przyzwoitość.
Po roku milczenia, nie wiem, przypadkiem czy umyślnie, opiekun znowu wprowadził rozmowę na rzeczy wiary; chciał widocznie zbadać jakie wrażenie na mnie uczynił pobyt w stolicy dłuższy; spodziewał się znaleść zobojętniałym… a zdumiał się postrzegłszy rozesaltowanym. Zdziwiło go to mocno, ale potrąciwszy o tę strunę, wydającą dźwięk dlań fałszywy, – przerwał zaraz badanie rozpoczęte.
W kilka dni potem wskazał mi domy do których życzył sobie bym uczęszczał, obrachowawszy iż towarzystwo to oddziałać na mnie może.
Jednym z nich był, szczególny w istocie dom pewien rodziny bardzo możnej Izraelitów, z pokolenia Levi, której było członków wielu żyjących w zgodzie zupełnej, chociaż jeden z nich pozostał Izraelitą, drugi był przeszedł do protestantyzmu, inny przyjął katolicyzm. Krewny mój stawiał mi ich za przykład i wzór obojętności w rzeczach wiary, która jemu się wydawała przymiotem, dla mnie potwornością szkaradną, upodlającą, niedarowaną.
Z zetknięcia się z tymi panami przekonałem się że w istocie nie mieli religii absolutnie żadnej, racyonalizm suchy i nie bardzo nawet logiczny, a nadewszystko nie głęboko zapuszczający się w kwestye donioślejsze, zastępował im wszystko. Dotykałem często w rozmowie z nimi tradycyi naszych, znalazłem albo nieświadomość ich zadziwiającą lub obojętne zaparcie i tłumaczenie skeptyczne; musiałem stawać w ich obronie, a wówczas gdym się gorąco walczyć zabierał, nikt nawet nie raczył wystąpić ze mną w szranki, tak draźliwem wydawało się samo wywołanie izraelskich zasad.
Ten smutek jaki panował w duszy Tildy znajdowałem niemal w całej społeczności kobiecej. Dzieliła się ona tylko na dwa wielkie obozy, kobiet lekkich, niemyślących, bez zasad żadnych i tych, które mając szlachetne instynkta a nie mogąc ich przeżywić w sobie dla braku zasobów, nie umiejąc ich usprawiedliwić, żyły walcząc, cierpiąc, przeczuwając i tęskniąc… nieszczęśliwe…. Brakło im zawsze tego, co człowiek czerpie z przeszłości rodu i narodu swojego, od czego gdy się dobrowolnie oddzieli, błąka się smutny i cierpiący. Żadna z tych pań nie śmiała otwarcie uznać się żydówką, wszystkie chciały do nowego należeć świata, a w tym świecie nie wiedziały gdzie sobie szukać schronienia.
Nie dziwiłem się im, dodał Jakób, gdy sercem stęsknionem, opustoszonem zwracały się potajemnie ku wierze waszej; nie miały własnej, a potrzeba duszy wymagała jej.
Wśród takiej rozmowy, która Iwasiowi dawała wiele do myślenia, przeszedł podróżnym naszym dzień cały; nie spieszyli wcale i choć najęli sobie parę osiołków, drugiego dnia jeszcze zaledwie byli o kilka godzin drogi od Genui.
W jednem z tych malowniczych miasteczek, a raczej wiosek włoskich, które nad morzem stoją na skałach uwieńczone w cyprysy, palmy, i pomarańczowe drzewa, owite bluszczami, opasane laurem i mirtami, ocienione sady oliwnemi, obwieszane winną latoroślą, przypadł im nocleg dnia drugiego.
Mrok padał, gdy szukając gospody wsunęli się w ciasną uliczkę mieściny pospinana u góry jakby klamrami, sklepieniami dawnemi, podtrzymującemi wysokie mury domostw. Z dala już widać było Albergo, stał przed niem właśnie powóz wyprzężony.
– Ha! ha! zawołał Iwaś spostrzegłszy go, gdyby wszystkie włoskie vettury i legna nie były do siebie podobne jak dwie krople wody, przysiągłbym że oto powóz którym twoi znajomi państwo Segel… czy jak tam się oni zowią… wyjechali z Superby… ale to…
Jakób zatrzymał się w tej chwili, bo poznał także w bramie Alberga stojącego pana Henryka męża pięknej Tildy, ale… z kobietą… której twarz zwrócona była do wnętrza domu…. Postać wszakże wcale do Tildy nie była podobną; różniła się od niej kształtami daleko wspanialej rozwiniętemi….
Czekaj-no, to bardzo być może żeśmy na och trafili, odparł Jakób, bo oto… przysiągłbym że widzę przed sobą… pana Henryka. Ale to imaginacya…
– Chyba nie, zawołał Iwaś, bo niezawodnie on… on….
Jakóbowi aż serce zabiło.
– Nie, to być nie może, dodał szybko, rachując nawet na najpowolniejszą jazdę, na łamanie się vettury, jużby nas dawno wyprzedzić powinni – Ale w tem zawołał żywo:
– Ale tak! to oni! to Henryk! Cóż się stało?
Chyba zachorowała może? Mieli się zbliżyć, gdy jakaś myśl tajemna go powstrzymała.
– Musimy, rzekł do Iwasia, szukać gospody gdzieindziej, nie wypada mi się narzucać… onaby mnie mogła posądzić że za nią, gonię jako jakiś pospolity, natrętny kochanek… tego ja nie chcę. Idź i przekonaj się, jeźliś łaskaw, czy to oni…
Iwaś pospieszył, Jakób usiadł tymczasem na krześle pod jakiemś Cafe di grań Colombo, u którego drzwi wypadkiem się byli zatrzymali. Upłynął dobry kwadrans nim wysłaniec, który aż do wnętrza Albergo dotarł, powrócił, ale z twarzą, zakłopotaną.
– Cóż tam? zapytał Jakób.
– No, coś czego ja nie rozumiem, odezwał się Iwaś ruszając ramionami. Widziałem sam jak wyjeżdżali z Genui… tymczasem jest to wprawdzie on, ale kobieta z nim wcale inna.
– To ci się śni! śmiejąc się Jakób, nie przypatrzyłeś się jej naówczas, nie poznałeś teraz.
– Ale ba, zawołał młody człowiek – tamte ja dopóki życia będę pamiętał, jej wejrzenie nie zapomina się nigdy,… a ta, ha, to jest jakaś młodziuchną, tłusta, wesoła Włoszka, trzpiotowata.., jak niebo do ziemi, a raczej jak ziemia do nieba do tamtej niepodobna.
– A no! więc i mężczyzna znów, chyba nie on… ale inny ktoś…
– Mężczyzna to niezawodnie on, rzekł Iwaś.
– I jest ich tylko dwoje? spytał niedowierzająco Jakób.
– A dwoje, i zdają się rozmiłowani w sobie tymczasem jak para gołębi. Panna czy pani zajada brzoskwinie i rzuca mu w twarz pestkami, śmieje się i śpiewa aż ją tu słychać.
Jakób potrząsnął głową.
– Idę, rzekł wstając, bo jestem pewny, że to ci się coś przywidzieć musiało… jakaś omyłka… inni ludzie…
Poszli oba, ale o kilka kroków Jakób wpatrzywszy się w twarz mężczyzny zatrzymał się znowu, poznał Henryka, nie było najmniejszej wątpliwości że to był on… tylko w istocie, nie wiadomo z kim. z kimś wyglądającym bardzo na baletnicę teatru Carlo Felice.
Już się miał Jakób cofnąć po tym rekonesansie, gdy Henryk Segel zobaczywszy go, sam pierwszy wesoło pozdrowił i zbliżył się ku niemu.
– A! to ty! zawołał śmiejąc się, łapiesz mnie na gorącym uczynku… Wystaw sobie Tilda chora… została w Genui odprowadziwszy mnie do Nervi… przepędzi tam jeszcze spokojnie parę tygodni… ja potrzebowałem się trochę przejechać i właśnie, w drodze, trafem spotkaliśmy się z dawną moją dobrą znajomą Signorą Gigante… która… uśmiechnął się dwuznacznie, narzuciła mi się gwałtem na towarzyszkę…. Pojmujesz, dodał, jestem taki znudzony, zmęczony tą jednostajnością życia, żem przyjął jej projekt i wycieczkę z ochotą… affaire de rire un peu, – Gigante jest wywyśmienita, głupia i wesoła jak dziecko; nie wyobrażasz sobie do jakiego stopnia zabawna… To mnie przynajmniej cokolwiek rozerwie.
Mówił to jak się rzecz w świecie najnaturalniejszą opowiada; Jakób stał osłupiały uszom swym prawie nie wierząc, nie wiedział co mu odpowiedzieć, był oburzony i wściekły.
– Tilda, dodał mąż, Tilda, vous savez, jest najdoskonalszą między niewiastami, ale ideały nawet w końcu trudzą gdy się ich używa do zbytku. Zawsze o poważnych rzeczach poważnie rozprawiać niepodobna, człowiek pracy, jak ja, potrzebuje się rozerwać, wytchnąć – Gigante jest nieocenionym pajazzo w spódniczce… No, chodź, wszakże po – dzielicie z nami wieczerzę… affaire de rire, mówię ci, uśmiejesz się.
Jakób był gniewny, rzucił nań okiem płomienistem z razu, ale wnet dziwne jakieś uczucie szatańsko ścisnęło mu serce, rozśmiał się dziko.
– Najchętniej, rzekł z ironią, na to jest życie ażeby się bawić?
Gigante już się sama niecierpliwiąc, zbliżała ku nim, widocznie intrygowali ją ci dwaj młodzi podróżni, którym przyglądała się z ciekawością, szczególniej Jakóbowi. Iwaś był dla niej za mizerny, za ubogi, za mało obiecujący. Szła ku nim ze śpiewką na ustach, którą wśród ulicy wesołym nuciła głosem:
Oh quanto tempo sola sono stata,
Sola soletta come vedovella!
Che cor fu il tuo vedermi abandonata
E lasciar senza sole la tua stella!
Wyrazy tej ludowej piosenki były szydersko zastósowane do Henryka!
"Jakżeś na długo opuścił mnie samą,
Samą, samiutką, jak wdowę!
Miałżeś to serce tak biedną, porzucić,
Swoją gwiazdeczkę bez słońca!"
Segel śmiał się słuchając tej apostrofy, której towarzyszyły ruchy wyraziste, pociągające go napowrót. Nie skończywszy tego czułego śpiewu, z innego tonu, wesoło poczęła panna Gigante odmienną wcale drugą, której treść dziwacznie się z melodyą sprzeczała, wyrazy były boleśne, śpiew szalenie radośny i… pijany:
La tortora che ha perso la compagna,
Fauna vita molto dolorosa,
Va in fiumicello, e vi si bagna,
E beve di quell' aequa torbidosa;
Cogli altri uccelli non ci saccompagna;
Negli alberi fioriti non si posa;
Si bagna l'ale e si percuote il petto,
Ha perso la compagna: oh che tormento!
Żywa pantomima przedstawująca biedną turkaweczkę towarzyszyła temu śpiewowi:.
Turkawka która straci towarzysza,Żyje bolesnym żywotem…
Leci do rzeczki, i kąpię się w wodzie
I pije wodę zmąconą,…