Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żydzi dnia powszedniego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Listopad 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żydzi dnia powszedniego - ebook

Płacz kotów za oknem wyrwał mnie ze snu. Leżałem zwrócony twarzą do pleców ojca i wdychałem kwaśny zapach jego ciężkiego, owłosionego ciała. Ojciec głośno chrapał. Chwilami zachłystywał się, bo w gardle zaczynało mu coś bulgotać. Widocznie większy kawałek flegmy dawał o sobie znać. Uniosłem powoli głowę ponad kościste ramię ojca i spróbowałem rozejrzeć się po pokoju. Na komodzie, ciemniejącej między łóżkami rodziców, stała mała lampa naftowa, która rzucała słabe zakopcone światło. Szkiełko lampy wykreśliło na nisko osadzonej belce pod sufitem małe świetlne kółko, które, drgając, rozcinało obszary ciemności izby (Fragment)

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7991-365-7
Rozmiar pliku: 693 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Płacz kotów za oknem wyrwał mnie ze snu. Leżałem zwrócony twarzą do pleców ojca i wdychałem kwaśny zapach jego ciężkiego, owłosionego ciała. Ojciec głośno chrapał. Chwilami zachłystywał się, bo w gardle zaczynało mu coś bulgotać. Widocznie większy kawałek flegmy dawał o sobie znać. Uniosłem powoli głowę ponad kościste ramię ojca i spróbowałem rozejrzeć się po pokoju. Na komodzie, ciemniejącej między łóżkami rodziców, stała mała lampa naftowa, która rzucała słabe zakopcone światło. Szkiełko lampy wykreśliło na nisko osadzonej belce pod sufitem małe świetlne kółko, które, drgając, rozcinało obszary ciemności izby.

Oba miedziane ciężarki ciemnego wiszącego zegara widocznie zatrzymały się podczas nocy. Jeden zatrzymał się nad blatem komody, drugi w połowie drogi, wyglądał teraz jak noga, która została odpiłowana.

Rozległo się pianie koguta. Wdarło się głęboko w płacz kotów. Na dworze, widać, zaczynało jaśnieć.

Zauważyłem, że łóżko, na którym matka miała jeszcze spać, jest puste. Nawet zaścielone. Na jego środku widniała czarna plama ubrania. Chyba jakaś jej suknia naprędce rzucona.

Wywnioskowałem, że matka nie zdążyła jeszcze wrócić z wizyty w szpitalu. Wieczorem poprzedniego dnia wybierała się do szpitala. Podała ojcu kolację. Ten, zmęczony siedział przy stole i po cichu pod nosem odmówił błogosławieństwo, a ja dopiero co, w nie najlepszym nastroju, wróciłem z chederu. Matka szybko postawiła przede mną kolację i okutawszy się w szarą grubą, wełnianą chustę, w te pędy pobiegła do szpitala, do swego najmłodszego syna z pierwszego małżeństwa.

Syn jej był ze wszech miar udanym młodzieńcem. Nazywał się Mojsze. Ojcowie, mający córki na wydaniu, badawczym wzrokiem przyglądali mu się i raz po raz podsyłali swatów. Mojsze był przystojnym chłopcem. Pełna, okrągła niczym księżyc twarz, ozdobiona była dołeczkami pełnymi czaru. Policzki jędrne, gładkie, piękne. Były nieraz z miłością szczypane. Znany był z pięknego, kaligraficznego charakteru pisma. Miał już osiemnaście lat i posadę subiekta w sklepie papierniczym Izraela Ajnbindera. Przez cały dzień rozwijał przed klientami długie pasy papieru zamalowanego ptakami i kwiatami.

Nasz niski długi pokój z oknem o czterech szybach, Mojsze zamierzał wytapetować pasami papieru, na których on sam namalował ptaki i kwiaty.

Ale Mojsze lubił chodzić na spacery z dziewczętami. Zwykle wkładał wtedy na siebie wiatrem podszyty płaszczyk. Wracał z tych spacerów późno. Nawet bardzo późno w nocy.

Józia, córka bednarza, mieszkała u nas w kuchni. Za to pomagała matce w gospodarstwie domowym. To ona otwierała mu w nocy drzwi.

Ale kto mógł wiedzieć? Komu mogło to wpaść do głowy?

Pewnego dnia Mojsze nie mógł się podnieść z łóżka. Cicho wzdychając oświadczył, że coś kłuje go w boku.

W naszym niskim, długim pokoju zaczęli się zjawiać obcy ludzie w okularach. Józia, córka bednarza, dzień po dniu musiała myć podłogę. Obcym ludziom zdejmować i nakładać płaszcze.

Ci obcy ludzie kazali choremu Mojsze głęboko oddychać. Opukiwali go wciąż po żebrach, po czym zostawiali po sobie jakieś zapisane karteczki, z którymi biegało się do apteki i przynosiło do domu buteleczki z płynem o dziwnych kolorach.

Szyby w oknie wyhaftowane były białymi szpilkowymi drzewami. Czasami z tych szpilkowych drzew wyłaniał się zarys niby okrętu na morzu, a czasami jakiś stary Żydek ze szpiczastą bródką i z kołpakiem na głowie.

Mojsze wpatrywał się w szyby oczami pełnymi łez. Twarz mu się ściągnęła, pozieleniała, a wokół oczu pojawiły się brązowe bruzdy.

W pokoju osiadł na stałe gęsty słodkawo-kwaśny zapach lekarstw i potu chorego. Matka zapomniała uczesać swoją perukę. W czasie, kiedy Mojsze wpatrywał się w zamarznięte szyby, twarz matki wydłużyła się; stała się niemal szpiczasta. Na jej rękach wyraźnie zaznaczyły się żyły. Józia z rozwichrzoną czarną czupryną, na bosaka, dreptała po podłodze i raz po raz klękała przed swoim żelaznym łóżkiem w kuchni, żeby się pomodlić.

Ojciec, wróciwszy w nocy, obrzucił zaspanym wzrokiem obecnych i zapytał, pod nosem:

— No, jak się ma Mojsze?

Ale Mojsze już w domu nie było. Trzeba go było zawieźć do szpitala.

Ojciec odmówił modlitwę Mincha w zasnutym cieniem kącie. Na czterech zamarzniętych szybkach osiadł jakiś daleki błękit, który przywodził na myśl zatopione okręty.

Chorego opasano poduszką, opatulono matczyną wełnianą derką i na to wszystko wciągnięto płaszcz, w którym się przeziębił.

Nieznany goj, w żółtym kożuchu, razem z matką i Józią wyprowadził Mojsze z domu. Prowadzili go powolutku, raczej posuwano go tak, jak posuwa się kredens czy szafę.

Na dworze było niebiesko. Niebieski był śnieg, niebieskie były domy, niebieskie były dachy.

Chorego ułożono na szerokich, niskich saniach. Leżał jak chuda martwa ryba. Okutana derką twarz spoglądała w niebo. Matka usiadła u jego stóp, zwrócona twarzą ku jego głowie. Nogi zwisały jej z sań i robiły w śniegu bruzdy. Kilka kobiet ze zmarzniętymi nosami westchnęło i na pożegnanie rzuciło:

— Wyzdrowienia! Pełnego wyzdrowienia…

Sanie zaczęły się ślizgać po miękkim, niebieskim śniegu, zostawiając po sobie szerokie koleiny, jak dwa cięcia na żywym ciele. Im dalej się posuwały, tym stawały się mniejsze. A wieczór coraz bardziej nabierał koloru niebieskiego.

W domu zostało po Mojsze żelazne składane łóżko z wygniecioną i ogrzaną pościelą. Na podłodze walały się wilgotne źdźbła słomy. Buteleczki z lekarstwami na parapecie zbiły się w kupę, bratersko tuląc się szyjkami jedna do drugiej. Pod stołem leżała jego spinka z perłowej masy i spoglądała na nas jak białe martwe oko.

*

W szpitalu wypompowano choremu wodę z boku. Z tego samego boku usunięto dwa żebra. Leżał w separatce z dwoma długimi oknami. Drzewo z pokręconymi u góry gałęziami ogołocone i nagie zaglądało do niego przez jasnoniebieskie szyby.

Do tego właśnie szpitala matka udawała się codziennie na noc. W domu Józia narąbała już wcześniej trochę drzewa i zapaliwszy pod płytą kuchenną rozniecała dmuchaniem ogień. Na ścianach leżał jeszcze ciężki, ciemny chłód. Ojciec przy słabym świetle małej lampy odmawiał kilka psalmów. Wtedy to właśnie matka wracała ze szpitala. Wchodziła cicha, milcząca. Oczy miała czerwone od niewyspania. Z miejsca podchodziła do kuchni i nachylała głowę pod okap, który przypominał chłopski kapelusz. Tu gotowała śniadanie dla ojca i tu pod okapem, nad garnkami po cichu i w ukryciu wypłakiwała się.

Ojciec, zjadając kromkę chleba umaczaną w soli, zapytał:

— A więc jak tam, Frumet?

Matka nieco zgarbiła się, schowała głowę w ramiona i mówiąc jakby do garnków, odpowiedziała:

— On potrzebuje miłosierdzia!

Dzisiaj matka nie stała pod blaszanym okapem kuchennym. Koty za oknem widocznie zmęczyły się płaczem. Gdzieś w pustej ciemności pokoju słychać było krzątaninę myszki. Łóżko w kuchni, na którym spała Józia, córka bednarza, trzeszczało. Myszka nie przestawała myszkować. Józi musiało coś spaść w pustą ciemność, bo rozległ się trzask glinianego garnka. Skurczyłem nogi i przysunąłem się bliżej do spoconych pleców ojca.

I nagle rozległo się gwałtowne, na trwogę bijące, pukanie do drzwi. Józia pobiegła otworzyć. Z impetem korka wysadzonego z beczki, wdarł się do pokoju rozedrgany krzyk:

— Lejzorku, Lejzorku, ty moja pociecho!

Chrapanie ojca natychmiast się urwało. Po prostu coś go zatkało. Otworzyłem oczy i zauważyłem matkę stojącą na środku pokoju. Kiwając się, raz po raz, chwytała się rękami za głowę. Po chwili opuszczała ze zmęczenia ręce. Jakby chciała się pozbyć bólu, przed którym nie mogła się ukryć.

— Takie młode drzewo! Taka ministerialna głowa!

Teraz dopiero ojciec podniósł się z łóżka.

— Co się stało?

Zachrypnięty głos zaspanego ojca odbił się głuchym echem w pokoju.

— Nie ma go! Umarł!

I rozwarłszy ramiona na kształt krzyża, dodała:

— Umarł, Lejzorze kochany! Umarł mi syn!

Obok matki stała Józia w nocnej koszuli. Zwichrzone włosy jak runo czarnej owcy. Palcami obu rąk szczypała swoje policzki, jakby chciała z nich wyrwać żywe kawałki.

Podeszła do lampy i podkręciła knot. Drgające czerwone świetlne kółko na belce powiększyło się. Wyglądało jak potworne, wyrwane z orbity, oko. W pokoju hulał wiatr. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się szybko ubierać. Ojciec postawił na podłodze zimnego pokoju sine nogi i zaczął szukać onuc. Za czterema małymi szybkami niebieszczało. I nagle w tej niebieskości pojawiły się obce twarze. Przegięta wpół kobieta w czerwonym, pierzem pokrytym, czepku nocnym. Przysunęła się do matki i schyliwszy głowę jak kurczę podczas drzemki wbiła wzrok w twarz matki. Sąsiadka z pierwszego piętra, kobieta krzykliwa, przybiegła w rozsznurowanych bucikach. Potem zjawił się rudy Fajwel ze swoim blaszanym dzbanem. Ten sam Fajwel, który codziennie napełniał nam garnek kwartą mleka prosto od krowy. Dzisiaj nikt nie wyszedł mu z garnkiem na spotkanie. Razem z nim wpakowały się do pokoju dwie zupełnie obce kobiety. Jedna wysoka rozglądała się po wszystkich kątach jakby coś lub kogoś zgubiła. Druga, w drucianych okularach, z zawiązanymi za uszami białymi wstążkami jak u dziewcząt, dreptała po pokoju niczym stara domownica. Jej wąskie, zapadnięte wargi szeptały coś do ojca.

Drzemiące oczy ojca patrzyły na nie z boku. Jego duża czarna broda powoli unosiła się w górę.

— Tak, tak — mówiła broda — syn Frumet, Mojsze, mój pasierb.

Tymczasem w pokoju zrobiło się już jasno. Lampki na komodzie nikt nie zgasił. Obca kobieta w okularach odezwała się, wskazując palcem na wiszący na ścianie zegar:

— Zegar stoi. Zatrzymał się…

W tej samej chwili drzwi się nagle rozwarły i do pokoju wpadła ciotka Miriam. Usta miała ściągnięte przez małe zmarszczki podobne do głębokich żyłek. Ostry, wąski nosek czerwieniał. Wszystko wydawało się dziwne. Ciotka Miriam przez całe życie mówiła cicho. Posługiwała się bardziej gestem, mimiką niż ustami. Uważała, że głośne mówienie przystoi gojom. Żydzi — powiadała — powinni mówić cicho i spokojnie. Dowodem tego jest pramatka Rachela, która też była spokojna i z całą pewnością nie rozmawiała głośno.

Tymczasem ciotka Miriam wpadła z hukiem do pokoju. Na jej ustach leżał już przeraźliwy krzyk. Dostrzegałem go zawczasu w rozwartych źrenicach jej oczu.

Pogrążona w bólu matka siedziała na ławeczce z głową objętą rękami i widać było, że wyczuła w izbie obecność bliskiej osoby. I chociaż wzrokiem nie dostrzegała swojej siostry, to jednak zerwała się z ławeczki i wyciągnąwszy przed sobą ręce zarzuciła głowę do tyłu i lamentującym głosem zawołała:

— Siostro kochana, ratuj moje dziecko!

I ciotka Miriam jakby tylko czekała na zawołanie matki, wybuchła straszliwym, do szpiku kości przejmującym płaczem.

Ojciec stanął twarzą do okna. Szloch matki zdawał się teraz wydobywać nie z gardła, ale z jej ciężkich zamarzniętych szat. Nagle jakby ogłuchła, zatrzymała się w środku pokoju. Zrobiło się cicho. Oczyma pełnymi łez rozglądała się dookoła.

— Frumet! Frumet! — zerwała się ciotka Miriam i jednym susem podbiegła do niej.

Matka widocznie jednak dobrze nie słyszała. W jednej chwili jakby urosła, stała się większa, nie do poznania. Nie ta sama kobieta, która przed chwilą była zupełnie załamana.

Zgromadzeni w pokoju ludzie zwarli się w kupę. Nad ich głowami unosiła się milcząca, z trudem hamowana zgroza.

Wśród tej ciszy matka zerwała się z miejsca i przypadłszy do szafy z ubraniami, jednym mocnym pociągnięciem otworzyła drzwi tak, jak, nie przymierzając, otwiera się w czas próby drzwiczki Arki Przymierza w bóżnicy. I dopiero teraz rozpłakała się na nowo i na dobre.

— Do czego mi to wszystko jest teraz potrzebne, kiedy moje dziecko umiera? Ludzie kochani, bierzcie to!

I zaczęła szybko wyrzucać z szafy ubrania syna.

— Módlcie się za moje nieszczęśliwe dziecko! Proście Boga, żeby unieważnił wydany na nie wyrok śmierci!

Ojciec przybliżył twarz do zamarzniętych szyb okna. „Kochani ludzie” zaczęli brać pozostałe po Mojsze rzeczy. Szafa była już prawie pusta. I wtedy matka z podniesionymi rękami, jakby niosła w nich chłopca do uroczystości obrzezania, wybiegła z domu. Z otwartej szafy wiała opróżniona ciemność. Ojciec odstąpił od okna i przykręcił knot w lampie. Józia, córka bednarza, nagle przystąpiła do mnie. Objęła mnie swoimi dużymi ciepłymi rękami i cichym głosem powiedziała:

— Biedny, biedny chłopczyku…

Obcy ludzie jeden za drugim zaczęli po cichu wychodzić z domu. W pokoju czuć było zapach czczych żołądków. Ojciec jak zwykle rano zasiadł do odmówienia psalmów. Z tą tylko różnicą, że dzisiaj szybciej się rozkołysał i rozkiwał. Później kilka razy powtarzał jedno i to samo słowo. Jego głos przypominał muchę bzyczącą na szybie. Na niskiej belce głowa ojca w świetlanym kółku od lampy miotała się to w górę to w dół. Przypominał rozmazaną plamę jakiegoś dziwacznego stwora.

Strasznego jednak wyroku śmierci Bóg nie odwołał. Mojsze niestety umarł.

Kiedy przybiegłem do szpitala czarna brama była zamknięta. Dwaj wysocy Żydzi z gęstymi brodami przemawiali jakiemuś gojowi do rozumu. Kilka kobiet tupało nogami na śniegu. Kudłaty, liniejący pies obwąchiwał poły płaszczy Żydów.

Po chwili zjawił się Szmuel, mąż ciotki Miriam. Z rozłożonymi jakby od niemocy rękami, podszedł prosto do rozmawiających z gojem Żydów i swoim donośnym głosem pijaka i obżartucha zawołał:

— Umarł! no, macie pojęcie?

Obaj wysocy Żydzi odwrócili ku niemu swoje brody i oczyma pełnymi zdumienia zmierzyli go od stóp do głów. Mnie nagle zachciało się kopnąć liniejącego psa. Wuj Szmuel wydął grube, wyblakłe wargi, cmoknął i raptem, jakby zupełnie zaskoczony, zauważył mnie:

— I ty także tu jesteś? Kto cię tu przysłał?

A kto jego przysłał? Do czego był tu potrzebny ze swoim pijackim głosem? I zaczął biegać tam i z powrotem pod czarną bramą, spluwał na śnieg, zatrzymywał przejeżdżające furmanki chłopów, macał worki ze zbożem, pytał o cenę, chociaż nigdy ziarnem nie handlował. Nie wiedział nawet, czy zboże rośnie na polu, czy też na drzewach w lesie. Tymczasem nadszedł ojciec. Zbliżał się powolnym ciężkim krokiem. Zaraz po nim nadjechała dorożką ciotka Noemi z wujem Ben-Cijonem. Wuj Ben-Cijon był mały i okrągły jak wypchana poszwa. Nie mógł wykaraskać się z dorożki. Dlatego ciotka Noemi, kobieta o delikatnych wargach i zachowaniu wskazującym na osobę wykształconą, podała mu ramię. On oparł się o nie i dopiero w ten sposób zlazł z dorożki.

Na chwilę zatrzymał się. Wypiął okrągły brzuch, rozejrzał dookoła i przez syte, czerwone wargi wydmuchał słowa:

— Zimno… masz pojęcie, co za mróz! Ile też stopni może być dziś?…

Nikt mu nie odpowiedział. Kudłaty pies zaczął obwąchiwać kalosze Ben-Cijona. Ten odsunął się od psa i zawołał:

— A pójdziesz!

Pies pokornie spuścił łeb i przylazł do mnie. Wystawił na pokaz wilgotne ciepłe oczy, pokręcił smutno ogonem i gdyby mógł mówić, to zapytałby:

— Twój brat umarł. Dlaczego więc wujowi Ben-Cijonowi jest zimno?

Nim się spostrzegłem, zaczęło zmierzchać. Stado wron uniosło się w górę i uleciało w chmury. Po obu stronach szosy leżał śnieg. W jednym miejscu widniały czarne pasy, w drugim niebieskie, a gdzieniegdzie biało-czerwone. Naprzeciw szpitala, na ganku karczmy stały dwie tęgie, ubrane w kożuchy dziewoje i głośno przekomarzały się z dwoma pochylonymi cieniami mężczyzn.

I oto otworzyła się czarna brama szpitala. Dwa zmęczone, kołyszące się końskie łby wystawiły dwie pary czarnych uszu. Za długimi, zapuszczonymi ogonami koni kołysała się wąska fura, którą ojciec obejmował swoimi długimi ramionami. I raptem rozkołysał się tłum mężczyzn czarnych, ruchliwych, w rozchełstanych kapotach. Jak ptaki nagle wyrwane ze snu biegły rozproszone kobiety. Popędzały się i bez przerwy poprawiały szale na ramionach. Matka i ciotka Miriam szły tuż za mężczyznami. Obie z głowami odrzuconymi do tyłu. Obie ledwie żywe. Obie z otwartymi ustami. Wuj Ben-Cijon z ciotką Noemi jechali w dorożce do samego końca. Pies szedł obok mnie, patrzył na swoje łapy. Raz po raz z wilgotnego pyska wydobywało się głośne warczenie.

Jakaś kobieta nachyliła się nade mną i miłym głosem powiedziała mi, że chłopcy, których rodzice żyją, nie powinni chodzić na cmentarz.

Toteż doszedłem w kondukcie tylko do „trzech drzew”. Stanowiło to połowę drogi. Karawan, który zlał się z tłumem w jedną wielką czerń, posuwał się dalej po szosie na miejsce wiecznego spoczynku.

W drodze powrotnej do domu nikt mi nie towarzyszył. Tylko ten obcy kudłaty pies kołysał się u moich nóg i warczał.

Przy drzwiach naszego domu on pierwszy się zatrzymał i nastawił uszy. Czyżby wiedział, że ja tu mieszkam?

Ja również zatrzymałem się i w nastawione uszy psa rzuciłem pytanie:

— Jak się nazywasz? Burek?

Pies odrzucał łeb raz w jedną, raz w drugą stronę. Wyglądało na to, że odżegnuje się od takiego pospolitego imienia jak „Burek”. Rzuciłem wtedy jeszcze kilka psich imion jak „Łapa”, „Bukiet”.

— Nie! — pies ruchem łba znowu zaprzeczył. Zrobiło mi się zimno.

Ciężki płaszcz ściągnął mi ramiona w dół. Po raz ostatni krzyknąłem do ucha psa:

— Dobranoc, psie!

Pies parsknął, położył się na śniegu i wystawił dwie łapy w stronę naszego domu.

*

Kiedy wszedłem do domu, Józia siedziała w kuchni. Była sama. Na małym stoliku, na którym stała lampa naftowa, oparła objętą rękami twarz i zmęczonymi oczyma wpatrywała się w czerwono-niebieski płomyczek.

Na mój widok ręce jej opadły i wyprostowawszy się na cały wzrost zawołała:

— Już po pogrzebie?

— Nie. Jeszcze nie.

— Nie poszedłeś razem z konduktem?

— Nie. Doszedłem tylko do „trzech drzew”.

— Jesteś głodny? Tak?

— Nie. Nie jestem głodny.

— A nie zimno ci? Podejdź tu. Usiądź!

Wzięła mnie tak jak się bierze worek z watą albo z pierzem i posadziła obok siebie. Objęła mnie swoimi dużymi wygrzanymi rękami i prosto w twarz mi szepnęła:

— Ogrzej się! Dobrze się ogrzej!

Ciepłym oddechem dmuchała w moje zesztywniałe od zimna ręce.

Przytknęła je potem do swoich ust, po czym nie przestała ocierać moich rąk o własne.

— Możesz się położyć?

Nie wiem, czy odpowiedziałem coś na jej pytanie. Zostawiła mnie siedzącego przy stoliku i sama weszła do pokoju, aby pościelić łóżko ojca. Potem rozebrała mnie i położywszy do łóżka nakryła pierzyną po samą szyję. Usiadła u moich nóg, tak jak to niegdyś czyniła moja matka, kiedy byłem chory na szkarlatynę.

— Wkrótce chyba przyjdą. Nie wiesz, kiedy? — raptem zapytała mnie Józia.

— Po pogrzebie przyjdą.

— Kiedy będzie po pogrzebie?

— Nie wiem.

Józia weszła na chwilę do kuchni. Słyszałem, jak majstruje przy zamku do drzwi. W pokoju było już dość ciemno. Tylko od kuchni ciągnęło się pasemko światła, które przełamywało się w środku izby.

Józia wróciła z kuchni i usiadła na łóżku, ale już nie u moich nóg. Buchało od niej zapachem gorącego potu. Czułem jego słodkość pod podniebieniem i w nosie. Takiego ludzkiego zapachu jeszcze nigdy nie odczułem.

— Jest ci ciepło? — zapytała, przybliżając do mnie swoją dużą twarz.

— Trochę — odpowiedziałem, czując jak zapach Józi wdziera się w moje gardło, a z niego powoli przenika do moich trzewi.

— Zaraz. Wnet ci będzie całkiem ciepło.

Usłyszałem jak od podłogi odbiły się echem dwa głuche stuknięcia. To Józia, widocznie, zrzuciła jeden pantofel za drugim.

— Zaraz… wnet… — zaskrzeczał jej zachrypnięty głos.

Na pół zaspanymi, zmarzniętymi i zmęczonymi oczyma widziałem, jak Józia zdejmuje z siebie czerwony kaftan, jak rozsznurowuje barchankę. Widocznie wstążki wokół barchanki poplątały się. Oddech Józi stawał się ciężki. Zaczynała sapać. I sapiącym głosem rzuciła w przestrzeń:

— Psia krew, cholera…

Nie trwało to jednak długo. Pierzyna nade mną nagle się podniosła i za chwilę poczułem obok siebie ogromne, wygrzane ciało Józi. Zrobiło mi się ciasno w gardle. Ze strachu zapewne albo wskutek zaskoczenia przysunąłem się do ściany.

— Przysuń się tu, bliżej mnie…

I przyciągnąwszy mnie do siebie, dodała:

— Tu będzie ci ciepło. Podaj ręce. No? Prawda, że ciepło?

— Ciepło…

— Przytul głowę tu,… prawda, że ciepło?

— Ciepło…

— Wargi masz takie zimne, mój chłopczyku, odmroziłeś je sobie, biedaczysko!

Skurczyłem nogi. W łóżku zrobiło się ciasno. Nie rozumiałem dlaczego. Przecież zawsze śpię z ojcem i nigdy nie było mi ciasno. Dlaczego raptem zrobiło się ciasno? Dlaczego ciało ojca tak nie parzy? I dlaczego ja się stałem jakiś inny? Czy dlatego, że jej wargi nie przestają ogrzewać moich?

Jak i kiedy zasnąłem — nie wiem. Nie słyszałem, jak Józia wyszła z łóżka. Nie słyszałem też, jak i kiedy wrócili rodzice.

Kiedy otworzyłem oczy, ojciec już siedział na łóżku i wciągał na nogi buty z cholewami. Matka opatulona w gruby szal przycupnęła na małej ławeczce i zaczęła się kiwać na wszystkie strony. W kuchni Józia porąbała kilka drewienek. Uderzenia siekierą były szybkie. Tak jak gdyby Józia chciała wyładować na kimś swój gniew.

Ano właśnie Józia. Co było z Józią? Skąd naraz się wzięła do rąbania drzewa? Przecież dopiero co ogrzewała moje wargi. A tu siedzi ojciec na łóżku odwrócony do mnie plecami. Matka kołysze się na dziecięcej ławeczce, a Józia jest właśnie w kuchni. Już dnieje. Na szarych, od lat niebielonych ścianach osiadła zielona, zaspana jasność.

Z grubego szkła w oknie ciągnie się mały niebieskawy płomyk. Tymczasem ojciec zdążył wciągnąć oba buty. Żółty mały tałes-kuten marszczył się na jego plecach jak świstek papieru ze świętych ksiąg. Obrócił ku mnie brodę i powiedział:

— Wstań. Czas przystąpić do modlitwy.

Sam zaś wsadził ręce do rękawów starego cajgowego chałata i wyszedł z domu.

Niedługo kazał na siebie czekać. Wrócił razem z dwoma małymi Żydami, którzy ze zdziwieniem rozglądali się po obcym mieszkaniu. Ojciec zostawił ich w środku i znowu wyszedł z domu. I tak kilka razy postąpił, aż nasze mieszkanie wypełniło się ludźmi, odzianymi w powszednie, zimne kapoty i ze zmierzwionymi, nieuczesanymi brodami.

Od okna do ściany i od ściany do okna rozchodziło się szybkie mruczenie. Na komodzie i na szafie załamywały się spłaszczone kontury cieni, które przesuwały się również w górę aż pod belkę sufitową. Jakby im za ciasno było w izbie.

Matka ze swoją ławeczką przysunęła się do pieca. Józia od czasu do czasu stawała w otwartych drzwiach z wiązką drewna w rękach. Wcisnąłem się między zimne kapoty obcych Żydów i bałem się patrzeć tam, gdzie stała Józia. Frędzle od tałesów ciągnęły się i wiły po podłodze niczym białe robaki. Żyd o głodnym głosie rozkołysał się nad stołem i głośno połykał słowa.

Ojciec, który stał u mego wezgłowia położył na moim ramieniu pięć palców i pokazywał mi oczami tekst w modlitewniku:

— No, tu…

Po modlitwie Żydzi zaczęli powoli się rozchodzić. Mocno zabłocone buty nieprzyjemnie człapały po podłodze. Przechodzili obok ławeczki matki i coś tam jej do ucha pomrukiwali.

W pokoju unosił się zatęchły zapach starej waty i zużytych ubrań. Na stole walały się dwa rozrzucone tałesy z pożółkłymi frędzlami. Ojciec spokojnie odwiązał tefilinowe wytłuszczone, twarde rzemyki z sinej zimnej ręki.

Ścisła żałoba zwana sziwa, trwała siedem dni. Mama prawie nie wstawała z ławeczki. Józia skoro tylko uporała się z rąbaniem drzewa i zapaleniem pod fajerkami, również przycupnęła na podnóżku i tak samo jak matka kołysała się i kiwała.

Ciotki, które wieczorem przychodziły pocieszać żałobników, przynosiły ze sobą milczenie śniegu na dworze. Zatrzymywały się w domu jakby na „tymczasem”, na pół sennie. Nie zdejmowały płaszczy. Nie odzywały się słowem. Posiedziały i nie pożegnawszy się ściągały ramiona i szybko opuszczały pokój, wracały do swoich domów, w których nikt nie umarł i w których nikt nie odsiaduje żałoby.

Tylko dwaj wujowie dali o sobie znać. Wuj Szmuel z rozbieganymi rękami nie mógł wybaczyć Mojsze, że ten „wziął i umarł”. Drugi, Ben-Cijon, ciągle wycierał swoje pulchne rączki i nie przestawał wnosić pretensji do Pana Boga:

— Masz pojęcie jaki mróz mamy… Węgiel w cenie złota już jest! Powiadam ja do mojej żony…

Ale w tym miejscu ciotka Noemi przymknęła swoje ciche oczy i trochę pod nosem, modulując głos w sposób charakterystyczny dla osoby zamożnej oświadczyła:

— Ben-Cijonie, a może byśmy już sobie poszli? Co Ben-Cijonie?Rozdział II

Skończyły się wizyty ludzi, którzy przychodzili pocieszać nas w żałobie. Na komodzie pojawiała się fotografia Mojsze, oprawiona w ramkę. Na tej fotografii Mojsze nie miał już okrągłej twarzy ani wyszczypanych policzków. Na martwym papierze stał chudy młodzieniec o bladej i przerażonej twarzy. Jedna ręka biała, druga czarna. Jakby ją trzymał w gumowej rękawiczce. Patrzył na bok, sztywnym obcym wzrokiem jakby nikogo w tym pokoju nie poznawał.

(...)

------------------------------------------------------------------------

Koniec wersji demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: