Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zygzakowata orbita - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,50

Zygzakowata orbita - ebook

Matthew Flamen, ostatni ze śledczych dziennikarzy rozpaczliwie poszukuje wielkiej sensacji Jeśli jej nie znajdzie, straci widzów i pracę. Możliwości nie brakuje: kartel Gottschalków wywołuje niepokoje wśród nieblanków, by sprzedawać broń blankom, Patrioci X knują coś dużego i wygląda też na to, że wydarzyło się niewyobrażalne i jeden z najgroźniejszych brytyjskich rewolucjonistów dostanie amerykańską wizę Nagle w ręce wpada mu też wiadomość, że szanowany dyrektor stanowego szpitala psychiatrycznego jest szarlatanem. John Brunner przedstawia nam wspaniałą, bezlitosną wizję społeczeństwa rozpadającego się pod naciskiem przemocy, narkotyków, wszechobecnej korupcji oraz masowego zamykania w szpitalach psychiatrycznych ludzi uznanych na „chorych umysłowo”. W roku 1969 jego wizja była ważna i potężna, a choć minęły dziesięciolecia, nie utraciła mocy.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-91-7
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TRZY

trzy

SZPU­LO­KA­BEL

Jaką postać miał świat tego ranka? Był jesz­cze bar­dziej pła­ski niż poprzed­niego dnia. We wszyst­kich gabi­ne­tach w Etch­mark Under­to­wer pano­wała sprzy­ja­jąca tem­pe­ra­tura – osiem­na­ście stopni – lecz mimo to po czole Mat­thew Fla­mena, ostat­niego szpu­lo­ka­bla, spły­wał pot. Do połu­dnia musiał zebrać dane do swego pięt­na­sto­mi­nu­to­wego pro­gramu, opra­co­wać go, nagrać na taśmę, uzy­skać zatwier­dze­nie, wnieść poprawki i umie­ścić w nadaj­niku. Zostało mu nie­wiele czasu, a nie miał jesz­cze nic poza dwiema minu­tami i czter­dzie­stoma sekun­dami reklam. Kolejne pozy­cje listy, którą zosta­wił na noc celem prze­kom­pu­to­wa­nia, odrzu­cono jako nie­przy­datne, a do końca jego kon­traktu zostało dzie­więć mie­sięcy.

To był punkt szczy­towy drę­czą­cego go od dawna kosz­maru. Pla­neta zamy­kała się jak znu­żony małż, a on, pada­jąca z głodu roz­gwiazda, nie miał siły otwo­rzyć jej na nowo. Otwo­rzyć? Na nowo?

Roz­chy­lił powieki z despe­rac­kim wysił­kiem i za pan­cerną szybą sufitu z pół­prze­zro­czy­stego szkła ujrzał błę­kitne niebo. Był sam w pokoju. Sam w całym domu. Bar­dzo się z tego ucie­szył. Serce tłu­kło mu o żebra jak sza­le­niec doma­ga­jący się wypusz­cze­nia z zakładu dla obłą­ka­nych. Dyszał tak gwał­tow­nie, że nie byłby w sta­nie wydo­być z sie­bie sen­sow­nego zda­nia, nawet pro­stego „dzień dobry”. Choć roz­są­dek mówił mu, że nikt nie jest odpo­wie­dzialny za treść swo­ich snów, prze­peł­niał go nie­opi­sany, palący wstyd.

Kawa­łe­czek po kawa­łeczku zebrał w całość roz­pro­szone frag­menty swej jaźni, aż wresz­cie odzy­skał pano­wa­nie nad koń­czy­nami i zdo­łał wstać. Z jego pod­świa­do­mo­ści wyło­niły się słowa Xaviera Con­roya. Dawno temu przy­cią­gnęły one na moment jego uwagę i zapa­mię­tał je jako cytat, który mógłby kie­dyś wyko­rzy­stać, ponie­waż bar­dzo ści­śle wią­zał się z jego pracą: „Kul­tura zachod­nia zmie­nia się obec­nie z kul­tury winy, opar­tej na sumie­niu, w kul­turę wstydu, w któ­rej pod­stawą jest cho­ro­bliwy strach przed przy­ła­pa­niem”.

Te słowa jątrzyły się w jego mózgu jak znak wypa­lony na ciele za pomocą pie­częci o tem­pe­ra­tu­rze zbyt niskiej, by wyste­ry­li­zo­wać i skau­te­ry­zo­wać ranę.

Rozej­rzał się wkoło zaspa­nym wzro­kiem i poczuł, że luk­sus, wygoda oraz bez­pie­czeń­stwo domu budzą w nim odrazę. Powlókł się do łazienki, wziął sobie pigułkę uspo­ka­ja­jącą z dozow­nika i połknął ją. Odda­jąc mocz, zauwa­żył jej dzia­ła­nie. Świat wydał mu się nieco mniej nie­bez­pieczny. Zdo­łał prze­ko­nać samego sie­bie, że jak dotąd udaje mu się jakoś to cią­gnąć. Na­dal wyko­ny­wał swoją pracę i był w sta­nie odkry­wać nie­zli­czone tajem­nice, które miały pozo­stać nie­znane…

Mimo to, nim mógł choćby pomy­śleć o wzię­ciu prysz­nica, zje­dze­niu śnia­da­nia czy innych nie­od­łącz­nych ele­men­tach cywi­li­zo­wa­nego życia, odpę­dził duchy kosz­maru, uru­cha­mia­jąc łącze kom­sieci, i otwo­rzył bez­po­średni kanał do kom­pu­te­rów w swoim gabi­ne­cie. Usiadł na wil­got­nym krze­śle obro­to­wym, obser­wo­wany przez zapę­tlony fil­mik z Celią, odtwa­rza­jący się raz po raz w hono­ro­wej wnęce, i zabrał się do odrą­by­wa­nia kolej­nych głów hydrze swo­jego lęku.

Według czasu lokal­nego było jesz­cze wcze­śnie – siódma dzie­sięć czasu wschod­nio­ame­ry­kań­skiego – ale współ­cze­sna, coraz bar­dziej kur­cząca się pla­neta żyła w stre­fie bez­cza­so­wo­ści. Wszystko, co zosta­wił na noc na wol­nym ogniu, goto­wało się przy­jem­nie. Część nada­wała się do wyko­rzy­sta­nia już dzi­siaj, reszta zaś wydzie­lała soki o inte­re­su­ją­cym zapa­chu.

Powoli odzy­ski­wał pew­ność sie­bie. Uświa­do­mie­nie sobie, że żyje nie w trój- lecz w czte­ro­wy­mia­ro­wym świe­cie, głęb­szym niż światy nie­mal wszyst­kich miesz­kań­ców Ziemi, zawsze poma­gało mu bar­dziej niż środki uspo­ka­ja­jące. Naka­zał sobie igno­ro­wać chi­cho­czą­cego demona zwąt­pie­nia, który cią­gle cyto­wał słowa Con­roya, pod­kre­śla­jąc, że prę­dzej czy póź­niej cały świat zachodni sprzy­mie­rzy się, by ukryć przed nim swe wąt­pliwe moral­nie poczy­na­nia. Dzie­sięć, osiem, a nawet sześć lat temu każda licząca się sieć miała swo­jego szpu­lo­ka­bla, ale zni­kali kolejno ze sceny. Jedni wysu­nęli oskar­że­nia, któ­rych nie potra­fili udo­wod­nić, inni zaś po pro­stu stra­cili odbior­ców, ponie­waż nie potra­fili ich już iry­to­wać, pro­wo­ko­wać ani eks­cy­to­wać.

Czyżby cho­dziło o to, że świat nie podzi­wiał już uczci­wych ludzi, zacho­wu­jąc uzna­nie dla tych, któ­rym nie­uczci­wość ucho­dziła na sucho? Czy zresztą można nazwać uczci­wym kogoś, kto żyje z tego, że dema­skuje tych, któ­rym nie udało się sku­tecz­nie ukryć swych machlo­jek? Fla­men rozej­rzał się nie­spo­koj­nie wkoło, jakby te pyta­nia zadał ktoś inny. W pokoju nie poru­szało się jed­nak nic poza obra­zem Celii, odtwa­rza­ją­cej bez końca swój zapę­tlony krąg. Wró­cił do ekranu łącza, by wybrać pierw­szą i naj­więk­szą z kil­ku­na­stu spraw, które wrzu­cił na noc do kom­pu­tera.

W rze­czy samej było prawdą, że Mar­can­to­nia Got­t­schalka zlek­ce­wa­żył Vyache­slav Got­t­schalk oraz kilku innych waż­nych wie­lo­sy­la­bow­ców, któ­rzy nie poja­wili się na jego osiem­dzie­sią­tych uro­dzi­nach. Już od pew­nego czasu wie­dziano, że w kar­telu znowu wybu­chła walka o wła­dzę, ale do tej chwili uda­wało się sku­tecz­nie utaj­niać infor­ma­cje, kto opo­wiada się po któ­rej stro­nie.

Czy odważy się spró­bo­wać zgad­nąć, które z kon­wen­cjo­nal­nych wyja­śnień powo­łu­ją­cych się na cho­robę – Got­t­schal­ko­wie pod bar­dzo wie­loma wzglę­dami byli zaska­ku­jąco zacho­waw­czy – w rze­czy­wi­sto­ści były kłam­stwami? Kom­pu­tery ostrze­gały go, żeby tego nie robił. Kar­tel był sta­now­czo zbyt potężny, by można go było ata­ko­wać bez naprawdę nie­pod­wa­żal­nych danych. Nie­mniej jego serce pra­gnęło cze­goś wiel­kiego. Cho­dziło nie tyle o to, że do wyga­śnię­cia kon­traktu zostało dzie­więć mie­sięcy, jak ostrze­gał go sen, ile o to, że to było tylko dzie­więć mie­sięcy. Jeśli nie natrafi na coś naprawdę wiel­kiego pod koniec sezonu let­niego, gdy oglą­dal­ność była niska, przej­dzie do histo­rii, jak Niniwa i Tyr. Przy­znał tej wia­do­mo­ści naj­wyż­szy prio­ry­tet i pole­cił kom­pu­te­rom, choć bez zbyt­niej nadziei, raz jesz­cze spró­bo­wać zdo­być kod dostępu do banku infor­ma­cji Got­t­schal­ków w Iron Moun­tain.

Cze­ka­jąc na ocenę kom­pu­tera, prze­szedł do innych tema­tów. Sama myśl o zaata­ko­wa­niu Got­t­schal­ków przy­wró­ciła go do nor­mal­nego stanu i segre­go­wał teraz stare oraz nowe tematy ze znacz­nie więk­szym prze­ko­na­niem.

Plotki krą­żące o Lares & Pena­tes Inc. pra­wie na pewno pokry­wały się z prawdą. Firma była tylko przy­krywką Con­juh Man, prze­zna­czoną dla wykształ­co­nych odbior­ców. Z entu­zja­zmem eks­plo­ato­wała ucieczkę blan­ków od racjo­nal­no­ści oraz igno­ran­cję nieblan­ków. Zazna­czył ją z myślą o dokład­niej­szym zba­da­niu i wyko­rzy­sta­niu, gdy kom­pu­te­rowa ocena osią­gnie osiem­dzie­siąt pro­cent. Na razie było tylko sie­dem­dzie­siąt dwa. Liczbę uchodź­ców zmie­rza­ją­cych do Kuala Lum­pur naj­wy­raź­niej redu­ko­wano o dwie trze­cie zgod­nie ze z góry przy­go­to­wa­nym pla­nem, wbrew ofi­cjal­nym donie­sie­niom, mówią­cym, że dzieli się ich na loja­li­stów i bun­tow­ni­ków. Poziom akcep­ta­cji osiem­dzie­siąt osiem pro­cent, więc można by to wyko­rzy­stać dzi­siaj, ale czy warto ryzy­ko­wać wywo­ła­nie mię­dzy­na­ro­do­wego incy­dentu? Kogo w anglo­ję­zycz­nym świe­cie obcho­dzi los nie wia­domo ilu ludzi o brą­zo­wych skó­rach, mówią­cych w nie­zro­zu­mia­łym języku?

Na­dal się zasta­na­wiał, czy wyko­rzy­stać tę sprawę, czy zacho­wać ją na póź­niej, gdy nagle prze­rwał mu sygnał. Ponad sześć­dzie­siąt pro­cent dla próby kupie­nia kodu, który otwo­rzyłby bank danych Got­t­schal­ków w Iron Moun­tain. Praw­do­po­dobna cena od jed­nego do dwóch milio­nów. To pozo­sta­wało poza zasię­giem Fla­mena – nie miał tyle forsy w fun­du­szu dla infor­ma­to­rów – ale natych­miast obu­dziło jego pro­fe­sjo­nalną podejrz­li­wość. Gdy poprzed­nio wysy­łał zapy­ta­nia, kom­pu­tery zawsze natych­miast wyświe­tlały odpo­wiedź „nie na sprze­daż”. Instynkt pod­po­wie­dział mu, jakie pyta­nie powi­nien zadać teraz: Czy Got­t­schal­ko­wie pla­nują zakoń­czyć współ­pracę z Iron Moun­tain?

Tym­cza­sem prze­szedł do kolej­nego punktu. Wśród Patrio­tów X zano­siło się na coś dużego. Kilka ruty­no­wych lek­tur zapro­wa­dziło go z powro­tem do Got­t­schal­ków i powierz­chow­nej oceny, że ich firma znowu pod­syca nie­po­koje pośród eks­tre­mi­stycz­nych nie­blan­ków, by zwięk­szyć sprze­daż swych pro­duk­tów prze­ra­żo­nym blan­kom. Ist­niała też jed­nak druga moż­li­wość, o praw­do­po­do­bień­stwie niż­szym tylko o pięć punk­tów. Dotknął pal­cem równo przy­strzy­żo­nej, ciem­nej brody i zmarsz­czył brwi.

Prze­łom w spra­wie Mor­tona Lenigo? Roz­są­dek uzna­wał to za non­sens. Żaden kom­pu­ter imi­gra­cyjny nie wysta­wiłby mu wizy po tym, co Lenigo zro­bił w bry­tyj­skich mia­stach, takich jak Man­che­ster, Bir­ming­ham i Car­diff. Nie­mniej fakt, że odczyt, który przez trzy lata utrzy­my­wał się na pozio­mie czter­dzie­stu kilku pro­cent, nagle sko­czył do nie­mal sie­dem­dzie­się­ciu, z pew­no­ścią sygna­li­zo­wał nie­bez­pie­czeń­stwo. Jeśli rze­czy­wi­ście coś się za tym kryło, to mogłaby być rewe­la­cyjna histo­ria! Zazna­czył to z myślą o dokład­nym skom­pu­to­wa­niu i wró­cił do Got­t­schal­ków.

Tak, potwier­dziły kom­pu­tery, Got­t­schal­ko­wie rze­czy­wi­ście mogą pla­no­wać pozby­cie się Iron Moun­tain. Kupo­wali sprzęt prze­twa­rza­jący dane w tak wiel­kich ilo­ściach, że trudno to było wyja­śnić pla­nami stwo­rze­nia sys­te­mów śle­dzą­cych albo namie­rza­ją­cych cel.

Logiczny wnio­sek: jeśli rze­czy­wi­ście pla­nują wyco­fać się z Iron Moun­tain, sprze­daż jed­nego z kodów dostępu dałaby im dodat­kowe fun­du­sze, a jed­no­cze­śnie mogliby śmiać się jak hieny, gdy łatwo­wierny nabywca zorien­to­wałby się, że go nabrano.

Cza­sami nie­na­wi­dzę Got­t­schal­ków, pomy­ślał Fla­men. Nie tyle za to, kim są, ile za to, co sądzą o innych. Nikt nie lubi być trak­to­wany jak krót­ko­wzroczny kre­tyn.

Po chwili namy­słu wydał swym kom­pu­te­rom trzy pole­ce­nia: wyszu­ka­nie infor­ma­cji o tym, w jakie miej­sce Got­t­schal­ko­wie kazali dostar­czyć cały ten sprzęt, co samo w sobie powie mu wiele; zna­le­zie­nie wzmia­nek o tech­no­lo­gicz­nych prze­ło­mach, mogą­cych dopro­wa­dzić do wypusz­cze­nia na rynek zupeł­nie nowych pro­duk­tów; oraz wszel­kich suge­stii, choćby naj­bar­dziej nie­ja­snych, na temat kon­fliktu wewnątrz kar­telu. Szansa, by tak sze­roko zakro­jone pole­ce­nia dopro­wa­dziły do zna­le­zie­nia cze­goś, co mógłby wyko­rzy­stać dzi­siaj, rów­nała się zeru, więc zazna­czył ten punkt celem noc­nego spraw­dze­nia i wró­cił do mate­ria­łów, które mógł wyko­rzy­stać natych­miast.

Polo­wa­nie na plotki, przy­po­mi­na­jące łapa­nie motyli w siatkę, było jed­nym z jego czo­ło­wych talen­tów. Dowo­dził tego sam fakt, że jego pro­gram prze­trwał. Musiał co prawda przy­znać, że go oka­le­czono, ale lepiej stra­cić nogę, niż tra­fić do kre­ma­to­rium. Ta oczy­wi­sta prawda nie pocie­szyła go jed­nak zbyt­nio, gdy spoj­rzał na osta­teczną listę, zło­żoną z sied­miu pozy­cji. Trzy z nich zacho­wy­wał dotąd na wypa­dek, gdyby cen­trala sieci coś zakwe­stio­no­wała. Kon­trakt zmu­szał go, by przed posta­wie­niem komu­kol­wiek zarzu­tów pozwo­lił kom­pu­te­rom Holo­co­smic prze­ana­li­zo­wać dane. Nie­kiedy obni­żały one rating poni­żej poziomu okre­ślo­nego przez firmę, co chro­niło ją przed porażką w pro­ce­sach o znie­sła­wie­nie. Ostat­nio odrzu­cano mniej wię­cej jedną pozy­cję na tydzień. Fla­men uwa­żał, że to sta­now­czo za dużo, miał jed­nak powody, by powstrzy­my­wać się od skarg.

Żniwa były dzi­siaj dość kiep­skie, ale przy­naj­mniej wie­dział, że będzie mógł nadać pro­gram. Pora przy­swoić sobie jakieś śnia­da­nie. Jedze­nie sma­ko­wało jed­nak jak popiół i prze­ły­kał je z naj­wyż­szym tru­dem.CZTERY

cztery

PYTA­NIE: KIM BYŁ TEN WĄŻ, Z KTÓ­RYM
WIDZIA­ŁEM CIĘ WCZO­RAJ WIE­CZO­REM?
ODPO­WIEDŹ: TO NIE BYŁ WĄŻ.
TO BYŁA MOJA NOWA KOCHANKA.
TAK SIĘ SKŁADA, ŻE JEST PYTO­NESSĄ

Mecha­nizm dmu­cha­nego łóżka zaczy­nał odma­wiać posłu­szeń­stwa. Kupiła uży­wane, a do tego miało tylko metr trzy­dzie­ści sze­ro­ko­ści i nie prze­wi­dziano go dla dwóch osób. Pierw­sze, co zauwa­żyła Lyla Clay po prze­bu­dze­niu, to fakt, że jak zwy­kle spała w sztyw­nej pozy­cji, by uni­kać gór­nego rogu, gdzie nośność była naj­słab­sza. Spo­czy­wa­jąc na pra­wej ręce, odcięła dopływ krwi i teraz całą koń­czynę od łok­cia aż po koniuszki pal­ców wypeł­niał tęt­niący ból powra­ca­ją­cego czu­cia.

Otwo­rzyła z iry­ta­cją oczy i zoba­czyła męż­czy­znę, któ­rego nie znała. Uśmie­chał się do niej. Jego wargi poru­szały się cał­ko­wi­cie bez­gło­śnie, ale impli­ka­cje tego faktu nie dotarły do niej w pierw­szej chwili.

Była cał­ko­wi­cie naga, ale nie miała powodu wsty­dzić się swego ciała, które było szczu­płe, młode i jed­no­li­cie opa­lone. Nie­mniej odruch pozo­stały po dość sta­ro­świec­kim wycho­wa­niu naka­zał jej poszu­kać nie­ist­nie­ją­cego koca (obwody cieplne w łóżku na­dal dzia­łały pra­wi­dłowo). Ten ruch nie har­mo­ni­zo­wał z drę­czą­cym ją kur­czem mię­śni. Tak czy ina­czej po raz pierw­szy w swym trwa­ją­cym już dwa­dzie­ścia lat życiu po prze­bu­dze­niu prze­ko­nała się, że podzi­wia ją męż­czy­zna, któ­rego twarz i nazwi­sko były jej cał­ko­wi­cie nie­znane.

Wtem nie­zna­jomy zmie­nił się w kaskadę różo­wych i fio­le­to­wych płat­ków śniegu. Przy­po­mniała sobie v-apa­rat, który Dan i jego przy­ja­ciel Berry wwieźli wczo­raj windą, a potem kory­ta­rzem na wózku, pocąc się i prze­kli­na­jąc. Przed­tem nie mieli w pie­le­szach v-apa­ratu, tylko sta­ro­świecki, dwu­wy­mia­rowy tele­wi­zor, na któ­rym nie odbie­rało się nic poza trzema oca­la­łymi dwu­wy­mia­rowymi kana­łami, któ­rych utrzy­ma­nia doma­gała się Pla­ne­tarna Komi­sja Komu­ni­ka­cji. Ponie­waż ich pro­gram był prze­zna­czony dla Indii, Afryki i Ame­ryki Łaciń­skiej, a Lyla i Dan nie znali hindi ani suahili, a po hisz­pań­sku rozu­mieli tylko tro­chę, rzadko chciało się im włą­czać apa­rat, chyba że orbi­to­wali. Wtedy nie obcho­dziło ich, że pro­gramy doty­czą głów­nie kopa­nia latryn, poło­wów ryb oraz roz­po­zna­wa­nia obja­wów cho­rób zakaź­nych. W grun­cie rze­czy, jak zauwa­żył kie­dyś Dan, gdyby tylko mieli kawa­łek ziemi, na któ­rym mogliby wyko­pać latrynę, ta umie­jęt­ność mogłaby się oka­zać bar­dzo przy­datna, gdyby kible znowu się zapchały.

Poszu­kała wzro­kiem Dana. Leżał po dru­giej stro­nie łóżka i trzy­mał w ręce rozar, szu­ka­jąc punktu na ścia­nie, w któ­rym magne­tyczna przy­łączka na końcu kabla mogłaby zaczerp­nąć odro­binę ener­gii. Przy­po­mi­nał tro­chę ćpuna szu­ka­jącego kawałka żyły, w którą mógłby się wkłuć. Wresz­cie zna­lazł miej­sce, w któ­rym prze­wód induk­cyjny nie był sko­ro­do­wany. Rozar obu­dził się do życia i Dan zabrał się do napra­wia­nia defek­tów w bro­dzie. Los prze­klął go wiel­kimi i okrą­głymi łysymi pla­mami na obu policz­kach.

Po paru ude­rze­niach serca v-apa­rat w magiczny spo­sób powró­cił do pra­wi­dło­wej syn­chro­ni­za­cji. Męż­czy­zna na ekra­nie, uśmiech­nięty i gesty­ku­lu­jący z pasją, na nowo pod­jął swą nie­sły­szalną dia­trybę.

Lyla usia­dła, tuląc do piersi świerz­biącą wciąż koń­czynę i masu­jąc ją pal­cami dru­giej.

– Czemu nie zro­bisz znaku na ścia­nie, żeby następ­nym razem nie musieć szu­kać? – zapy­tała.

Nie patrzyła na Dana, pozwa­la­jąc, by jej spoj­rze­nie wędro­wało cha­otycz­nie po pokoju. Na mosięż­nej tacce pod świą­ty­nią Lara leżała sterta lep­kich pseu­do­or­ga­ni­ków. Naj­wy­raź­niej ktoś przy­po­mniał sobie na czas, żeby wyrzu­cić książki, któ­rych data waż­no­ści wkrótce miała wyga­snąć. Nie pamię­tała, by to zro­biła, więc to musiał być Dan. Od naroż­nika stołu, który zło­żono bez wycie­ra­nia, pro­wa­dził w dół wyschnięty ślad czer­wo­nego wina. Półkę, na któ­rej usta­wiono auten­tyczny dwu­dzie­sto­wieczny sied­mio­ra­mienny świecz­nik, pokry­wał sypki popiół. Lyla uparła się, by zapa­lić jed­no­cze­śnie sie­dem róż­nych rodza­jów _abar­gatti_. Zmarsz­czyła nos na to wspo­mnie­nie.

Mówiąc krótko, pano­wał tu okropny baj­zel.

Dan prze­rwał na moment nakła­da­nie kolej­nych pasm syn­te­tycz­nych wło­sów na wysma­ro­wane kle­jem policzki.

– Wresz­cie się obu­dzi­łaś, tak? Mia­łem ochotę zacząć tobą potrzą­sać. Wiesz, która jest godzina?

Wska­zał na nowy v-apa­rat, jakby był zegar­kiem.

Popa­trzyła na niego bez zro­zu­mie­nia.

– Nie pozna­jesz Mat­thew Fla­mena? Wiesz, ilu szpu­lo­ka­bli zostało w holo­wi­zji? To pro­gram nada­wany w połu­dnie. Minęła już prze­szło połowa. Posłu­chaj!

Uniósł nogę i dotknął pal­cami stopy regu­la­tora dźwięku ulo­ko­wa­nego w niskiej szafce, na któ­rej opie­rał się holo­gra­ficzny ekran gru­bo­ści cen­ty­me­tra, przy­po­mi­na­jący żagiel roz­wi­nięty nad kadłu­bem jachtu. Nagle utra­cił rów­no­wagę i klap­nął ciężko w rogu łóżka. To obcią­że­nie oka­zało się zbyt wiel­kie dla sfa­ty­go­wa­nego mecha­ni­zmu i Lyla zle­ciała na pod­łogę. Roz­legł się syk ucie­ka­ją­cego gazu.

– Świat, w któ­rym żyjemy, czę­sto jest prze­ra­ża­jący – mówił Fla­men swym przy­po­chleb­nym gło­sem. – Czy w związku z tym nie zazdro­ści­cie ludziom, któ­rzy zain­sta­lo­wali w drzwiach i oknach pułapki typu Guar­dian? Ni­gdzie nie dosta­nie­cie lep­szych, a tylko głupcy kupo­wa­liby gor­sze.

Fla­men znik­nął. Na jego miej­scu poja­wił się wysoki, łypiący spode łba nie­blank. Nim Lyla zdą­żyła zare­ago­wać – na­dal nie prze­bu­dziła się do tego stop­nia, by mieć pew­ność, że barwny, trój­wy­mia­rowy obraz pozo­sta­nie zato­piony w ekra­nie – na jego szyi, pasie i kola­nach zaci­snęły się kol­cza­ste, meta­lowe taśmy. Z miejsc, w które wbiły się okrutne, sta­lowe szpi­kulce, pły­nęła krew. Męż­czy­zna zro­bił oszo­ło­mioną minę, a potem stra­cił przy­tom­ność.

– Guar­dian! – roz­legł się nie­sa­mo­wity głos kastrata. – Guar­diiia­aan!

– Chyba powin­ni­śmy zain­we­sto­wać w coś takiego – stwier­dził Dan.

– Jeśli dalej będziesz tak robił, nie zosta­nie tu nic, co warto by było ukraść – sprze­ci­wiła się z iry­ta­cją Lyla. – Zauwa­ży­łeś, że wła­śnie zepsu­łeś łóżko?

Zerwała się na nogi i naci­snęła przy­cisk wyłą­cza­jący v-apa­rat. Nic się nie wyda­rzyło.

– Zapo­mnia­łem ci powie­dzieć – mruk­nął Dan. – Wyłącz­nik nie działa. Dla­tego Berry nam go dał.

– A niech cię! – Lyla odna­la­zła wzro­kiem prze­wód i wyrwała pobie­raczkę ze ściany. Obraz Mat­thew Fla­mena, który przed chwilą wró­cił na ekran, roz­sy­pał się w nie­bie­skie i zie­lone plamy. – Chcesz dzi­siaj spać na twar­dej desce? Ja na pewno nie chcę!

– Wezwę kogoś, żeby to napra­wił. – Dan wes­tchnął. – A teraz rusz się. Zapo­mnia­łaś, że mamy dziś być w Szpi­talu Gins­berga?

Nabur­mu­szona Lyla pozbie­rała zdjęte wczo­raj ubra­nie – sza­ro­zie­lone niksy i parę zbie­gów.

– Jakieś tele­fony albo poczta? – zapy­tała, wcią­ga­jąc ubra­nie.

– Sprawdź, jeśli cię to inte­re­suje. – Dan dotknął ostroż­nie wło­sów na twa­rzy. Upew­niw­szy się, że prze­szczep pre­zen­tuje się zno­śnie, odłą­czył rozar od ściany i scho­wał do pudełka. – Naj­pierw musisz speł­nić obo­wią­zek wobec Lara, tak?

– Mamy go tylko na sie­dem dni prób­nych – odpo­wie­działa obo­jęt­nie Lyla, wcią­ga­jąc niksy na bio­dra. – Jeśli tak bar­dzo chce zostać w tej zasy­fio­nej norze, niech się bie­rze do roboty. Poza tym co ci strze­liło do głowy, że poło­ży­łeś na tacce stertę prze­ter­mi­no­wa­nych ksią­żek? Myślisz, że Lar się ucie­szy, że trak­tu­jesz go jak zsyp?

– To było pilne – mruk­nął Dan. – Rury znowu się zatkały.

– O nie!

Lyla popa­trzyła na niego trwoż­nie, balan­su­jąc na jed­nej nodze, by wsu­nąć stopę w zbieg.

– Spo­koj­nie. Kible dzia­łają. Ale uzna­łem, że wyrzu­ce­nie do nich sterty ksią­żek byłoby nie­po­trzeb­nym ryzy­kiem.

– Jeśli już mówimy o wap­nie­ją­cych tęt­ni­cach. – Lyla wes­tchnęła, przy­po­mi­na­jąc sobie ulu­bioną meta­forę ze _Skle­ro­tycz­nego mia­sta_ Xaviera Con­roya. – Czego nie ma w kana­łach, jest na uli­cach, a czego nie ma na uli­cach, jest w kom­sieci… Pójdę spraw­dzić naszą szafkę. Może będzie w niej coś cie­ka­wego. Ni­gdy nie wia­domo.

Pode­szła do drzwi i zaczęła krę­cić z wysił­kiem korbą, by pod­nieść stu­ki­lowy cię­żar zabez­pie­cza­jący wej­ście przed noc­nymi intru­zami.

– Włóż czarcz – zażą­dał Dan, wcho­dząc w zie­lone bry­czesy i zaci­ska­jąc mocno pasek.

– Cho­lera, idę tylko do kom­sieci!

– Włóż go – powtó­rzył. – Jesteś ubez­pie­czona na ćwierć miliona list­ków her­baty, a w umo­wie napi­sano, że musisz go nosić.

– Łatwo ci mówić – burk­nęła bun­tow­ni­czo Lyla. – Nie musisz się męczyć z tym cho­ler­stwem.

Się­gnęła jed­nak posłusz­nie po czarcz, wiszący na kołku przy drzwiach.

Wcią­ga­jąc go przez głowę, zatrzy­mała się nagle.

– Hej, w szpi­talu nie będę musiała go nosić, tak? Okrop­nie by mi prze­szka­dzał, kiedy zacznę się mio­tać.

– Nie pod­czas samego występu. Cho­ciaż jeśli się nad tym zasta­no­wić… – Dan przy­gryzł wargę, spo­glą­da­jąc nie­pew­nie na Lylę. – Pacjenci w Gins­bergu są segre­go­wani i jeśli zoba­czą cię w takim stroju, to może nie być za dobrze. Masz coś, co wię­cej zasła­nia?

– Nie sądzę. Wszyst­kie lutowe ubra­nia prze­kro­czyły już datę waż­no­ści, a mar­cowe zaczy­nają się roz­ła­zić. W kwiet­niu oczy­wi­ście prze­cho­dzę na przej­rzy­ste.

– Zapo­mnijmy o tym. – Dan wzru­szył ramio­nami. – Jeśli będą się upie­rali, możesz popro­sić, żeby dali ci coś na ich koszt. Może suk­nię. Kiedy ostat­nio mia­łaś suk­nię? W listo­pa­dzie?

– Tak. Kupi­łam ją, żeby poje­chać do domu i spo­tkać się z rodziną w Dzień Dzięk­czy­nie­nia. Ale wtedy było zimno, a teraz jest upał… Ech, dla dobra sprawy mogę wło­żyć i suk­nię. Pod warun­kiem że za nią zapłacą. W tym sezo­nie suk­nie są okrop­nie dro­gie. – Wsu­nęła się w czarcz, otwo­rzyła drzwi i rozej­rzała się na obie strony, by się upew­nić, że na kory­ta­rzu nikogo nie ma. – Nie zamy­kam, wrócę za chwilę – dodała.PIĘĆ

pięć

TYLKO CZYN CZYNI CZŁO­WIEKA,
Z CAŁYM SZA­CUN­KIEM DLA MEDY­CYNY

– On się nazywa Harry Madi­son, nie Mad Har­ri­son!

– Słu­cham? – zapy­tała kom­pu­te­rowa biur­ko­asy­stentka z bez­błędną pyta­jącą into­na­cją. To był jeden z superza­awan­so­wa­nych modeli IBM, wypo­sa­żony w zdol­ność cał­ko­wi­cie sper­so­na­li­zo­wa­nego dia­logu i prze­strze­ga­jący zasad wiary w swój mecha­niczny byt. Jedna z tych zasad gło­siła, że pra­cow­nik szpi­tala, który jest sam w pomiesz­cze­niu i wypo­wiada sły­szalne słowa, pra­gnie usły­szeć odpo­wiedź. Nie doty­czyło to pacjen­tów. Ci ostatni musieli nosić kom­bi­ne­zony z krzy­żami z meta­lo­wych nici na pier­siach i na ple­cach, by biur­ko­asy­stentki i inne auto­ma­tyczne urzą­dze­nia mogły ich odróż­nić od per­so­nelu.

– Nie­ważne – mruk­nął dok­tor James Reedeth znu­żo­nym gło­sem i zaci­snął zęby tak mocno, że sły­szał śpiew wła­snych, napię­tych mię­śni. Pogrą­żył się w myślach, uwa­ża­jąc, by znowu nie ode­zwać się nie­ostroż­nie.

Musieli mieć jakiś powód, żeby go tu zamknąć, niech to szlag! To byli eks­perci, co naj­mniej rów­nie bie­gli jak ja! Nawet nie jest moim pacjen­tem. Co więc spra­wia, że tak bar­dzo inte­re­suję się jego sprawą? Pod­świa­domy resen­ty­ment wywo­łany obec­no­ścią nie­blanka w szpi­talu, w któ­rym poza nim są sami blan­ko­wie? Nie wie­rzę w to. Ale poszu­ki­wa­nia roz­sąd­nej odpo­wie­dzi są pozba­wione sensu.

Po raz kolejny z tak wielu, że nie odwa­żył się pró­bo­wać ich zli­czyć, zadał sobie pyta­nie, co go zwa­biło do tego nawie­dza­nego przez mino­taury labi­ryntu. Czy chciał zostać leka­rzem po to, by roz­wią­zy­wać takie tajem­nice?

– Ariadne! Ariadne! Gdzie jesteś teraz, gdy potrze­buję two­jego kłębka?

Pod wpły­wem nagłego impulsu posta­no­wił to pyta­nie zadać rów­nież na głos. Natych­miast uświa­do­mił sobie, że nie jest pewien, czy nadał tej decy­zji połysk wol­nej woli tylko po to, by oszu­kać samego sie­bie. Biur­ko­asy­stentka skar­żyła się elek­tro­nicz­nymi piskami, spraw­dza­jąc i odrzu­ca­jąc kolejne moż­liwe inter­pre­ta­cje. Wresz­cie jed­nak udzie­liła mu odpo­wie­dzi, któ­rej się spo­dzie­wał.

– Zakła­da­jąc, że wzmianka o „Ariadne” doty­czy dok­tor Spo­el­stry, obec­nie prze­bywa ona na ósmym pię­trze Skrzy­dła Czwar­tego. Jest objęta zaka­zem prze­szka­dza­nia klasy dru­giej. Pro­szę o infor­ma­cję, czy sprawa jest pilna.

Reedeth pozwo­lił sobie na pozba­wiony weso­ło­ści śmiech. Mil­czał przez jakieś pół minuty, aż wresz­cie biur­ko­asy­stentka zapy­tała z prze­ko­nu­jącą nutą sztucz­nej nie­pew­no­ści:

– Nie zna­le­ziono żad­nej wzmianki suge­ru­ją­cej, by dok­tor Spo­el­stra posia­dała motek. Czy udzie­lasz mi pozwo­le­nia na doda­nie tej infor­ma­cji do listy danych na jej temat?

– Oczy­wi­ście – zgo­dził się ser­decz­nym tonem Reedeth. – Możesz zapi­sać, że tylko ona zna drogę wyj­ścia z labi­ryntu. A także dodać, że ma skórę gład­szą niż syn­to­je­dwab, wyjąt­kowo piękne piersi, naj­bar­dziej zmy­słowe usta, jakie bogo­wie kie­dy­kol­wiek dali śmier­tel­niczce, uda zapewne odpo­wia­da­jące rów­na­niu, które spa­li­łoby wszyst­kie twoje obwody, oraz…

Miał zamiar dodać „serce zimne jak Lód V”, ale w tej samej chwili z trzewi biur­ko­asy­stentki dobiegł roz­pacz­liwy zgrzyt i zami­gało czer­wone świa­tło, sygna­li­zu­jące awa­rię. Roz­wście­czony Reedeth zerwał się na nogi. W jakim wła­ści­wie celu pozwo­lono, by kon­trakt na stwo­rze­nie sys­temu kom­pu­te­ro­wego w Szpi­talu Gins­berga przy­padł fir­mie, dla któ­rej pra­cuje tyle samo neo­pu­ry­tan, co dla IBM? Co naj­mniej osiem­dzie­siąt pro­cent pacjen­tów, z któ­rymi pró­bo­wał sobie pora­dzić, miało różne zabu­rze­nia sek­su­alne, co nie­ustan­nie iry­to­wało maszy­no­wych cen­zo­rów z ich odru­chową świę­tosz­ko­wa­to­ścią.

Musiał przy­znać, że ulżyło mu, gdy uwol­nił się od towa­rzy­stwa biur­ko­asy­stentki. Próby pogo­dze­nia faktu, że pra­co­wał w śro­do­wi­sku prze­szy­tym sie­cią kana­łów infor­ma­cyj­nych, z zasa­dami, które, for­mal­nie rzecz bio­rąc, wyzna­wał, pro­wa­dziły do para­doksu, któ­rego ni­gdy nie udało mu się roz­wią­zać.

Pod­szedł do zaj­mu­ją­cego całą ścianę okna i wyj­rzał na potężny kom­pleks Sta­no­wego Szpi­tala Imie­nia Gins­berga dla Nie­przy­sto­so­wa­nych Umy­słowo. Kom­pleks przy­po­mi­nał for­tecę – wyso­kie wie­żowce mak­sy­mal­nego bez­pie­czeń­stwa, połą­czone ze sobą potęż­nymi murami, jakby jakiś rysu­nek z książki dla dzieci, przed­sta­wia­jący baśniowy zamek, został przed­sta­wiony w beto­nie przez nie­przy­jaź­nie nasta­wio­nego archi­tekta. Kom­pleks był struk­tu­ral­nym odpo­wied­ni­kiem „wyco­fa­nia się i prze­gru­po­wa­nia”, zale­ca­nego przez Mog­shacka jako anti­do­tum na nie­mal wszyst­kie pro­blemy z przy­sto­so­wa­niem spo­łecz­nym. Okna umiesz­czono tylko w niskich skrzy­dłach admi­ni­stra­cyj­nych, a wie­żowce miały gład­kie ściany. Prze­ra­żony świeżo przy­jęty pacjent na sam ich widok miał poczuć, że nie grożą mu już nie­moż­liwe do znie­sie­nia wyzwa­nia świata zewnętrz­nego.

Reede­thowi zawsze koja­rzyły się jed­nak ze śre­dnio­wiecz­nymi zam­kami, które wyna­la­zek pro­chu strzel­ni­czego uczy­nił prze­sta­rza­łymi. A w dobie kie­szon­ko­wych bomb jądro­wych…?

Wes­tchnął, przy­po­mi­na­jąc sobie pyta­nie zadane łagod­nym tonem przez Xaviera Con­roya, który był pro­mo­to­rem jego pracy dok­tor­skiej. Wła­śnie ogło­szono plany, według któ­rych miano zbu­do­wać Szpi­tala Gins­berga, razem z prze­ko­nu­ją­cym arty­ku­łem Mog­shacka, wyja­śnia­ją­cym pro­jek­to­wane zasady funk­cjo­no­wa­nia pla­cówki. „A co dok­tor Mog­shack ma do zapro­po­no­wa­nia pacjen­tom, któ­rych stan zapewne się pogor­szy, gdy nie będą widzieli żad­nej drogi wyj­ścia?”.

Pełne zna­cze­nie tych kry­tycz­nych słów ujaw­niło się po dwóch latach. Reedeth zro­zu­miał je dopiero wtedy, gdy nie­spo­dzie­wa­nie uwia­do­mił sobie, w jakiej sytu­acji zna­lazł się Harry Madi­son. W chwili kiedy Con­roy je wygło­sił, śmiał się razem z innymi z krót­kiej i cel­nej odpo­wie­dzi Mog­shacka:

„Jestem wdzięczny dok­to­rowi Con­roy­owi za to, że po raz kolejny zade­mon­stro­wał nam, iż potrafi prze­ska­ki­wać przez płoty, nim jesz­cze do nich dotrze. Być może zechciałby dołą­czyć do nas w Szpi­talu Gins­berga, gdzie będzie miał szansę zna­leźć roz­wią­za­nie tego pro­blemu. Podej­rze­wam jed­nak, że to tylko jeden z wielu, które go drę­czą”.

Reedeth potrzą­snął głową.

– Wyco­fa­nie się i prze­gru­po­wa­nie – zacy­to­wał na głos, zado­wo­lony, że choć na chwilę uwol­nił się od mecha­nicz­nych pod­słu­chi­wa­czy. – Gdy­bym wie­dział, jak daleko mogą się posu­nąć we wdra­ża­niu tej zasady, przy­się­gam, że wolał­bym pra­co­wać gdzie­kol­wiek indziej niż tutaj, gdzie ta okropna kobieta może walić we mnie jak w worek tre­nin­gowy, bo „miłość to stan zależ­no­ści”. I jak zdany na łaskę wła­snych uczuć tera­peuta ma pomóc pacjen­tom w zacho­wa­niu racjo­nal­nego dystansu?

Łyp­nął ze zło­ścią na biur­ko­asy­stentkę, typowy przy­kład bez­oso­bo­wych ide­ałów Mog­shacka, i nagle zauwa­żył, że choć czer­wone świa­tło na­dal się świeci, prze­stało migać. Zaklął bez­gło­śnie, uświa­da­mia­jąc sobie, że czeka go spo­tka­nie z jedyną osobą, któ­rej stan psy­chiczny drę­czył go bar­dziej niż jego wła­sny.SZEŚĆ

sześć

GDZIEŻ TO JEST I CZE­MUŻ MIA­ŁOBY TAM BYĆ?

„Cho­dzi nie tyle o to, że natura zabu­rzeń umy­sło­wych się zmie­niła, jak mogłoby się wyda­wać laikowi na pod­sta­wie oczy­wi­stego faktu, że w dzi­siej­szych cza­sach do szpi­tala psy­chia­trycz­nego tra­fia na pewien czas znacz­nie wię­cej pacjen­tów, niż leczono ich w szpi­talach cho­rób płuc albo zakaź­nych w cza­sach, gdy naj­waż­niej­szym pro­ble­mem dla sys­temu ochrony zdro­wia były zwy­kłe scho­rze­nia orga­niczne.

Nie, rzecz w tym, że sama natura nor­mal­no­ści w dzi­siej­szych cza­sach różni się od tego, do czego byli przy­zwy­cza­jeni nasi przod­ko­wie. Czy to was zaska­kuje? Z pew­no­ścią nikt nie mógłby ocze­ki­wać, że pro­blemy drę­czące spo­łe­czeń­stwo pozo­staną nie­zmienne z poko­le­nia na poko­le­nie! Nie­które z nich udaje się roz­wią­zać, ale wiele – a wła­ści­wie więk­szość – roz­wija się razem z całym spo­łe­czeń­stwem. Nie muszę tu przy­ta­czać przy­kła­dów. Codzien­nie znaj­dzie­cie ich wiele w wia­do­mo­ściach.

Rzadko przy tym zwraca się uwagę na pozy­tywny aspekt tego zja­wi­ska. To kolejny z nie­zli­czo­nych przy­pad­ków, gdy ludzki gatu­nek posta­wił swych indy­wi­du­al­nych przed­sta­wi­cieli przed zada­niami, któ­rych ni­gdy nie da się roz­wią­zać. Można się jedy­nie zbli­żać do roz­wią­za­nia, jak funk­cja do gra­nicy ciągu. W poprzed­nich epo­kach takie zada­nia miały cha­rak­ter filo­zo­ficzny bądź reli­gijny: powścią­gnij pożą­da­nie; wyrzek­nij się świata, ciała i sza­tana; bądź dosko­nały jak twój Ojciec w nie­bie­siech… i tak dalej.

Ale tym razem przy­ka­za­nie ma cha­rak­ter psy­cho­lo­giczny: bądź auto­no­miczną jed­nostką!”.

Elias Mog­shack, _pas­sim_
(albo, jak uję­liby to nie­któ­rzy, _ad nauseam_).

„Ludzie chcą przede wszyst­kim tego, by jakiś wia­ry­godny auto­ry­tet zapew­nił ich, że to, co i tak już robią, jest w porządku. Nie znam szyb­szej drogi do nie­po­pu­lar­no­ści niż pole­mika z tą tezą”.

Xavier Con­roySIE­DEM

sie­dem

(MIEJ­SCE ZARE­ZER­WO­WANE DLA REKLAM)

Lyla kop­nęła drzwi piętą, zamy­ka­jąc je za sobą, odrzu­ciła czarcz na bok i skrzy­wiła się, spo­glą­da­jąc na gruby plik kopert.

– Jak zwy­kle pra­wie same Sat­che. Nie zno­szę masowo wysy­ła­nych reklam! Zapy­chają kom­sieć, tak samo jak śmieci zaty­kają spływ. Daję słowo, że dzie­więć­dzie­siąt pro­cent tra­fia do śmieci bez czy­ta­nia… O, to to nie jest Satch. Pismo od firmy Lejrs end Penejts. Na pewno przy­po­mnie­nie o tym sta­rym ustroj­stwie.

Ski­nęła głową na Lara.

– LaREZ an Pena­TEZ – popra­wił ją Dan. – Nazwy firm musisz wyma­wiać popraw­nie. To chyba po fran­cu­sku – dodał nie­pew­nie po chwili waha­nia, wycią­ga­jąc rękę po list.

Lyla prze­rzu­ciła resztę kopert.

– Te same stare nazwy – mruk­nęła. – Czy nie potra­fią pojąć alu­zji?

Wyko­nała ruch naśla­du­jący dar­cie kopert. To jed­nak nie było moż­liwe. Były spe­cjal­nie wzmoc­nione i można je było otwo­rzyć tylko wzdłuż linii uwal­nia­ją­cej che­mi­ka­lia, które uru­cha­miały wbu­do­wane w nie gło­śniki. Kam­pa­nie rekla­mowe firmy Satch były zbyt kosz­towne, by można było pozwo­lić anal­fa­be­tom umknąć przed nimi.

– Wetknij je w stos uży­wa­nych ksią­żek – zasu­ge­ro­wał Dan. – Dzia­ła­nie reagen­tów cza­sami utrzy­muje się dłu­żej i mogą sobie pora­dzić z dodat­ko­wym papie­rem.

– Dobry pomysł – zgo­dziła się Lyla i wetknęła nie­otwo­rzone koperty w lepki stos leżący na mosięż­nej tacce. Wyglą­dały jak grzanki ster­czące z tostera. Ku rado­ści kobiety dwie albo trzy natych­miast zaczęły się roz­kła­dać.

Tym­cza­sem Dan ode­rwał pasek zamy­ka­jący list od firmy Lares & Pena­tes i oboje usły­szeli zna­jomy, piskliwy głos:

– W naszej epoce indy­wi­du­ali­zmu nie może­cie się obejść bez kultu zapro­jek­to­wa­nego spe­cjal­nie dla was. Skon­tak­tuj­cie się z Lares & Pena­tes, by otrzy­mać naj­lep­sze po…

Dan potrze­bo­wał aż tyle czasu, by zlo­ka­li­zo­wać ener­ge­tyczną kap­sułkę napę­dza­jącą gło­śnik i roz­gnieść ją mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. A wtedy natych­miast wypu­ścił kopertę i pisnął gło­śno, potrzą­sa­jąc dło­nią.

– Opa­rzyła mnie! To jakiś nowy typ! Na pewno już się zorien­to­wali, że ludzie miaż­dżą kap­sułki.

– Mocno się opa­rzy­łeś? Masz ślad? – zapy­tała wypeł­niona nagłym współ­czu­ciem Lyla.

Dan przyj­rzał się pal­cowi wska­zu­ją­cemu, poli­zał go i wzru­szył ramio­nami.

– Nic wiel­kiego. Kilka wol­tów prze­biło się przez papier. Ale od tej chwili będę otwie­rał ich koperty zbie­gami i miaż­dżył kap­sułki obca­sem.

Przyj­rzał się listowi, który wyjął z koperty.

– Tak jak myśla­łaś. To tylko przy­po­mnie­nie, że musimy zapła­cić za Lara albo go zwró­cić.

– I co zro­bimy?

– Lepiej zde­cy­dujmy póź­niej, tak? W końcu zawdzię­czamy im tę umowę w Szpi­talu Gins­berga. No wiesz, to dla nas krok naprzód. Pyta­łem ludzi i naj­wy­raź­niej to pierw­szy przy­pa­dek, gdy wyna­jęli pyto­nessę. To może być dla nas bar­dzo ważne. W grun­cie rze­czy…

Ktoś zało­mo­tał gło­śno do drzwi. Lyla odwró­ciła się bły­ska­wicz­nie. Uświa­da­mia­jąc sobie, że znowu zapo­mniała opu­ścić stu­ki­lo­gra­mowy cię­żar, rzu­ciła się po czarcz. Był bar­dzo dobry. Kosz­to­wał pie­kiel­nie drogo, ale – jak słusz­nie zauwa­żył Dan – zapew­niał ochronę przed poci­skami o wadze do stu dwu­dzie­stu gra­mów, impul­sami lase­ro­wymi o mocy do dwu­stu pięć­dzie­się­ciu watów i w prak­tyce wszyst­kimi kwa­sami.

– Kto to, do licha? – mruk­nął Dan i pod­szedł bli­żej, by umie­ścić cię­żar na miej­scu. – Kto tam? – zapy­tał następ­nie.

– Dzień dobry! – dobiegł głos zza drzwi. – Czy raczej dobry wie­czór! Mam na imię Bill i jestem waszym nowym sąsia­dem w pie­le­szach dzie­sięć wu. Prze­pra­szam, że zawra­cam wam głowę, ale jak rozu­miem, nie macie w tym bloku grupy ObrOb! Oczy­wi­ście w dzi­siej­szych cza­sach – tona­cja jego głosu obni­żyła się zło­wiesz­czo o pół oktawy – i w takiej dziel­nicy ni­gdy nie wia­domo, kiedy nie­blan­ko­wie mogą zaata­ko­wać. Dla­tego posta­no­wi­łem wyka­zać się duchem oby­wa­tel­skim i tak dalej. Chcę spraw­dzić, czy uda mi się wzbu­dzić zain­te­re­so­wa­nie zor­ga­ni­zo­wa­niem takiej grupy.

– Znowu Got­t­schalk? – zapy­tała szep­tem Lyla.

Dan ski­nął głową.

– Sta­wiam na to pięć­dzie­siątkę. I to jesz­cze zie­lony. Mogę się nawet zało­żyć, co teraz powie.

– No wie­cie, mam kon­takty, dzięki któ­rym mogę zdo­być nie­zbędny sprzęt po bar­dzo korzyst­nych cenach – pod­jął głos zza drzwi. – Pisto­lety z gwa­ran­cją pro­du­centa tylko za sześć­dzie­siąt trzy, gaz naj­roz­ma­it­szych rodza­jów nawet po trzy pięć­dzie­siąt za litr…

– Dobry Boże – poskar­żyła się Lyla, opusz­cza­jąc czarcz.

– Chce pan wejść? – zawo­łał Dan, mru­ga­jąc do niej zna­cząco.

– Oczy­wi­ście. Jeśli chce­cie poroz­ma­wiać o moich pro­po­zy­cjach…

W gło­sie poja­wiła się nagle nuta opty­mi­zmu.

– Nie ma sprawy! Zapra­szam! Na pana dro­dze nie stoi nic poza stu­ki­lo­gra­mo­wym cię­ża­rem zawie­szo­nym w wej­ściu.

Na chwilę zapa­dła cisza.

– Hm… – zaczął wresz­cie Got­t­schalk z wyraź­nie już wymu­szoną rado­ścią. – Jeśli jest pan teraz zajęty, mogę zosta­wić dla pana tro­chę mate­ria­łów w skrytce kom­sieci. Do zoba­cze­nia, przy­ja­ciele.

– Powiedz mu, że pie­le­sze zajęli nie­blan­ko­wie – zasu­ge­ro­wała cicho kobieta. Dan potrzą­snął głową.

– To nic nie da. Ten aku­rat chyba jest idiotą, ale wie­lo­sy­la­bowcy Got­t­schal­ków są sta­now­czo za sprytni, by wysłać świe­żego rekruta do akcji, nie zba­daw­szy przed­tem terenu. – Zer­k­nął na zega­rek. – Hej, pora ruszać. Nie przy­po­mi­nam sobie, żebyś jadła wczo­raj kola­cję. Kupię ci po dro­dze jakieś śnia­da­nie. Z pew­no­ścią bym nie chciał, żebyś zemdlała pod­czas występu.OSIEM

osiem

JAK TAM JEST?

Wil­got­ność powie­trza w Nowym Jorku prze­kro­czyła rekor­dową war­tość dla tej daty. Ofi­cjal­nie ogło­szono, że przy­czyną tego faktu jest pięć i pół miliona dzia­ła­ją­cych w mie­ście kli­ma­ty­za­to­rów. Wskaź­nik praw­do­po­do­bień­stwa insu­rek­cji spadł przed­ter­mi­nowo, prze­cho­dząc w stan nazy­wany „spo­ko­jem sezonu upa­łów”, a to ucie­szyło tych, któ­rzy nieco się oba­wiali, że w tym roku takiego okresu nie będzie. Na więk­szej czę­ści wybrzeża Ame­ryki Pół­noc­nej mamy cie­pły, letni dzień z nie­wiel­kimi desz­czami na obsza­rach poło­żo­nych w głębi lądu. Wysoko w górach na połu­dnio­wej wyspie Nowej Zelan­dii zano­to­wano opady śniegu. Z uwagi na infor­ma­cje prze­ka­zane przez kom­pu­tery nale­żące do Biura Spraw Sta­no­wych i Fede­ral­nych kom­pu­tery w Depar­ta­men­cie Imi­gra­cji były zmu­szone łagod­niej potrak­to­wać poda­nie Mor­tona Lenigo, a z tego samego powodu kom­pu­tery Biura Utrzy­ma­nia Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego odwo­łały prze­wi­dy­wa­nia doty­czące spo­koju sezonu upa­łów. Nowy rząd Try­ni­dadu i Tobago zerwał sto­sunki dyplo­ma­tyczne z (zaczy­na­jąc od naj­waż­niej­szego pań­stwa) Afryką Połu­dniową, Austra­lią, Nową Zelan­dią, Rosją i Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Nie­blan­kow­ska rada miej­ska Waszyng­tonu zigno­ro­wała trzy­dzie­stą trze­cią prośbę Cór Rewo­lu­cji Ame­ry­kań­skiej o usu­nię­cie farby z fasady Czar­nego Domu.

Zwa­żyw­szy wszystko razem, był to cał­kiem zwy­czajny dzień.DZIE­WIĘĆ

dzie­więć

PACJENT WPRO­WA­DZIŁ BAR­DZO ZNA­CZĄCE ZMIANY

Reedeth usły­szał dzwo­nek i otwo­rzył drzwi gabi­netu. Za nimi rze­czy­wi­ście stał Harry Madi­son w jaskra­wo­zie­lo­nym kom­bi­ne­zo­nie pacjenta. Ta barwa sym­bo­li­zo­wała mini­malne zabu­rze­nia i z reguły zapo­wia­dała szybki wypis. Jed­nakże Reedeth cią­gle go spo­ty­kał w szpi­talu, mimo że Madi­son już dawno „prze­szedł w zie­lone”, jak powia­dano. Rzecz jasna, nie był to pierw­szy fakt, który przy­cią­gnął uwagę dok­tora, ale to wła­śnie on dopro­wa­dził do nie­po­ko­ją­cego odkry­cia, że Madi­sona uwię­ziła tu plą­ta­nina krucz­ków praw­nych.

Umiesz­czono go w szpi­talu na pole­ce­nie armii. Był pobo­ro­wym i wal­czył w lokal­nej woj­nie na Nowej Gwi­nei, w cza­sach gdy kwe­stia powo­ła­nych do woj­ska nie­blan­ków stała się poli­tycz­nie wraż­liwa. Z powo­dów poli­tycz­nych skie­ro­wano go do cywil­nego szpi­tala, zamiast do woj­sko­wego. Rzecz jasna, ozna­czało to, że armia jest jego opie­ku­nem praw­nym, jako że naj­wy­raź­niej nie miał żad­nych żyją­cych krew­nych. Gdy jed­nak dano mu nowy, zie­lony kom­bi­ne­zon, armia nie chciała już o nim wię­cej sły­szeć. Prze­stała przyj­mo­wać nie­blan­ków nawet jako ochot­ni­ków i zde­cy­do­wa­nie nie poczu­wała się do odpo­wie­dzial­no­ści za byłego pobo­ro­wego, któ­rego zwol­niono z powo­dów medycz­nych, co usu­wało go z listy rezer­wi­stów. Auto­ma­tycz­nie stał się pod­opiecz­nym stanu Nowy Jork, a ponie­waż jego pro­fil oso­bo­wo­ści zga­dzał się z kom­pu­te­ro­wym ide­ałem, jaki dla niego prze­wi­dziano, powinno się go wypu­ścić, by radził sobie samo­dziel­nie, nakła­da­jąc tylko pewne ogra­ni­cze­nie w kwe­stiach takich jak rating kre­dy­towy, wstą­pie­nie w zwią­zek mał­żeń­ski czy prze­nie­sie­nie się do innego stanu.

Choć jego pro­file oso­bo­wo­ści były sta­bilne, upar­cie odbie­gały jed­nak od usta­lo­nego z góry opti­mum dla męż­czy­zny z jego rasy, o jego wykształ­ce­niu i obda­rzo­nego ana­lo­gicz­nymi zdol­no­ściami. Co wię­cej, Biuro Spraw Sta­no­wych i Fede­ral­nych sta­now­czo zarzą­dziło, że żad­nego nie­blanka nie wolno zwol­nić ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego, jeśli w jego spra­wie utrzy­muje się choć naj­mniej­szy cień wąt­pli­wo­ści. Wia­do­mo­ści o podob­nym wyda­rze­niu, roz­dmu­chane przez jakie­goś zręcz­nego pro­pa­gan­dzi­stę, takiego jak Pedro Dia­blo, z łatwo­ścią mogłyby się stać uza­sad­nio­nym _casus insur­rec­tio­nis_ i ścią­gnąć gniew czar­nych na głowy ich wszyst­kich.

Nie­mniej Reedeth uwa­żał, że to pie­kiel­nie nie­spra­wie­dliwe, iż Madi­son musi całe życie sie­dzieć w wariat­ko­wie z powodu cze­goś, co było zwy­kłą eks­cen­trycz­no­ścią…

Uświa­do­mił sobie, że pacjent wspo­mniał o zapę­tlo­nej biur­ko­asy­stentce i popro­sił o pozwo­le­nie na jej naprawę. Reedeth ski­nął z opóź­nie­niem głową i Madi­son wpro­wa­dził do środka opa­słego napra­wo­bota poru­sza­ją­cego się na ośmiu mięk­kich kołach, po czym zręcz­nie pod­łą­czył jego ter­mi­nale do uszko­dzo­nego urzą­dze­nia.

Obser­wu­jąc go, Reedeth zadał sobie pyta­nie, co by powie­dzieli dyrek­to­rzy IBM, gdyby się dowie­dzieli, że ich drogą, skom­pli­ko­waną maszynę w Szpi­talu Gins­berga napra­wia jeden z pacjen­tów.

Przez chwilę pozwa­lał, by czas upły­wał w mil­cze­niu. Nie miał ochoty na swo­bodne poga­wędki. W końcu jed­nak zmu­sił się do otwo­rze­nia ust. Madi­son był jedy­nym nie­blan­kiem w szpi­talu i z pew­no­ścią nie czuł się z tym zbyt dobrze. Zasłu­gi­wał na to, by od czasu do czasu z nim poroz­ma­wiać.

– Aha… Harry! – Reedeth wybrał jedyny temat, jaki przy­szedł mu do głowy. – Czy wiesz, dla­czego ta cho­lerna maszyna nagle prze­stała dzia­łać?

– Pew­nie dał jej pan coś, z czym nie potra­fiła sobie pora­dzić – odparł Madi­son, nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od pracy.

Reedeth prych­nął lek­ce­wa­żąco.

– Opi­sy­wa­łem jej dok­tor Spo­el­strę. Na pewno wtrą­cił się jakiś cho­lerny obwód cen­zor­ski. To śmieszne! – Usły­szał nara­sta­jącą w swym gło­sie pasję, ale nie potra­fił się powstrzy­mać. – Kto tu rzą­dzi, ja czy jakiś aro­gancki kom­pu­ter, w któ­rym kon­struk­tor umie­ścił mnó­stwo swo­ich prze­są­dów? Nie wspo­mi­na­łem o żad­nych szcze­gó­łach, któ­rych nie można by zauwa­żyć, po pro­stu patrząc na dok­tor Spo­el­strę!

Powstrzy­mał się nagle i uśmiech­nął z zaże­no­wa­niem. Potem zwró­cił się ku oknu. Czy Madi­son roz­ma­wiał o swym tera­peu­cie z innymi pacjen­tami? To było mało praw­do­po­dobne, ponie­waż Mog­shack upie­rał się przy ści­słej segre­ga­cji – nie tylko raso­wej, reli­gij­nej, płcio­wej i z innych uzna­nych spo­łecz­nie powo­dów. Szpi­tal podzie­lono na różne czę­ści rów­nież pod wzglę­dem kate­go­rii zabu­rzeń psy­chicz­nych.

Jeśli nawet o nim roz­ma­wiał, to co z tego? Po pro­stu dzie­liłby się z innymi powszech­nie zna­nymi doświad­cze­niami. Nawet gdyby ozna­czało to pogwał­ce­nie pry­wat­no­ści – a Reedeth byłby skłonny pole­mi­zo­wać z tą opi­nią po trzech albo czte­rech kolej­kach – pacjenci z koniecz­no­ści trak­to­wali człon­ków per­so­nelu przed­mio­towo. Byli oni dla nich tylko ele­men­tem oto­cze­nia, jak meble czy lampy.

Minęła minuta, może dwie. Reedeth wyglą­dał z nie­za­do­wo­le­niem przez okno, a Madi­son nad­zo­ro­wał poczy­na­nia napra­wo­bota. Wresz­cie roz­le­gło się dys­kretne kaszl­nię­cie. Lekarz odwró­cił się i zoba­czył, że nie­blank stoi w drzwiach, cze­ka­jąc na pozwo­le­nie wyj­ścia na kory­tarz. Auto­ma­tyczne sys­temy pozwa­lały per­so­ne­lowi opusz­czać pomiesz­cze­nia bez cze­ka­nia na zgodę użyt­kow­nika, któ­remu je przy­dzie­lono – to zawsze iry­to­wało Reede­tha, bo Ariadne Spo­el­stra zwy­kła w ten spo­sób prze­ry­wać ich sta­now­czo zbyt czę­ste sprzeczki – ale pacjenta trzeba było wypu­ścić. To unie­moż­li­wiało ucieczkę z sesji tera­peu­tycz­nej.

Reedeth wydał z wes­tchnie­niem konieczne pole­ce­nie, drzwi odsu­nęły się na bok i czło­wiek oraz maszyna opu­ścili pokój.

– A niech to, nie skoń­czy­łem opi­sy­wać ci dok­tor Spo­el­stry, gdy rap­tem się wyłą­czy­łaś – rzekł nagle, ule­ga­jąc impul­sowi, który mógł go wcią­gnąć w kon­flikt nie tylko z Ariadne, lecz rów­nież z samym Mog­shac­kiem. – Wysłu­chaj mnie spo­koj­nie, dobra?

Nie dając urzą­dze­niu czasu na odpo­wiedź, zaczął wymie­niać inne ana­to­miczne atry­buty kole­żanki, któ­rych okrut­nie pra­gnął, lecz bar­dzo rzadko miał oka­zję nacie­szyć się nimi w nale­żyty spo­sób. Wresz­cie zabra­kło mu tchu pośrodku potopu wul­gar­nej, anglo­sa­skiej ter­mi­no­lo­gii. W głębi jego umy­słu zro­dziła się nie­ja­sna myśl, że mógłby spo­wo­do­wać, by czer­wone świa­tło znowu się zapa­liło, i uzbro­jony w ten nie­pod­wa­żalny dowód zło­żyć Mog­shac­kowi for­malne zaża­le­nie na to, że auto­maty nie są w sta­nie pora­dzić sobie ze zwy­czaj­nym języ­kiem uży­wa­nym pod­czas abre­ak­tyw­nej sesji psy­cho­te­ra­peu­tycz­nej.

Ale lampa się nie zapa­liła.

– Pro­szę bar­dzo, dok­to­rze – ode­zwała się biur­ko­asy­stentka swym nor­mal­nym gło­sem. – Zapi­sa­łam te dane. Czy mają być one dostępne dla całego per­so­nelu, czy są prze­zna­czone tylko do pań­skiego użytku?

– Tylko do mojego użytku!

Jezu, gdyby Mog­shack nagle wpadł na pomysł spraw­dze­nia infor­ma­cji o Ariadne i natra­fił na ten mono­log, opa­trzony wzmianką „według dok­tora Reede­tha”!

Jak to jed­nak moż­liwe, że maszyna zaak­cep­to­wała bez­wstydne wul­ga­ry­zmy, mimo że dopiero co odmó­wiła posłu­szeń­stwa, usły­szaw­szy słowa, które wła­ści­wie były tylko zwy­kłymi kom­ple­men­tami? Poczuł, że po czole, szyi i wewnętrz­nej powierzchni dłoni spły­wają mu strużki potu. To nie mogła być sprawka napra­wo­bota. Zapro­gra­mo­wano go, by przy­wra­cał auto­ry­zo­wany sta­tus quo. Zatem to musiał być…

Nagle pod­eks­cy­to­wany, usiadł pośpiesz­nie za biur­ko­asy­stentką, by spraw­dzić, czy to było jedyne ulep­sze­nie, jakie wpro­wa­dził Madi­son.

Nie było.

***

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej, pocią­ga­jąc się za brodę w powta­rza­ją­cym się geście bez­sil­nego gniewu, pogo­dził się z myślą, że podej­rze­nia prze­śla­du­jące go od kilku mie­sięcy oka­zały się prawdą.

To potworna nie­spra­wie­dli­wość, że na­dal trzy­mają tu Harry’ego Madi­sona. Nie jest chory umy­słowo. Być może ni­gdy nie był. Po pro­stu jest nor­malny na spo­sób, któ­rego nie rozu­miemy.JEDE­NA­ŚCIE

jede­na­ście

JAK NI­GDZIE NIE DOTRZEĆ W POŚPIE­CHU

– Wyścig Czer­wo­nej Kró­lo­wej – mruk­nął z przy­gnę­bie­niem Mat­thew Fla­men, nale­wa­jąc sobie szkla­neczkę z dozow­nika trun­ków w swym świet­nie wypo­sa­żo­nym gabi­ne­cie poło­żo­nym głę­boko w pod­zie­miach Etch­mark Under­to­wer.

– Słu­cham?

Lio­nel Prior, któ­rego pyzata twarz natu­ral­nej wiel­ko­ści przed chwilą poja­wiła się na ekra­nie kom­sieci, popa­trzył na niego bez zro­zu­mie­nia. Prior był mena­dże­rem Fla­mena, jego agen­tem, naj­waż­niej­szym zausz­ni­kiem i uni­wer­sal­nym popy­cha­dłem. Był także jego szwa­grem, ale to był naj­mniej ważny ele­ment ich wza­jem­nych rela­cji.

– To cytat z Lewisa Car­rolla – wyja­śnił Fla­men. – Musisz biec tak szybko, jak tylko możesz, żeby pozo­stać w tym samym miej­scu.

– Mówisz, że to z książki?

– Pew­nie, że z książki. Nie mów, że… nie mów, że! – Fla­men uniósł znu­żoną dłoń i poczuł, że zna­la­zła się w niej szkla­neczka. Pocią­gnął łyk. – Nie czy­tasz ksią­żek, bo to zakłóca czy­stość two­jego podej­ścia. Pew­nego dnia zorien­tu­jesz się, że czyni cię to rów­nież nie­wy­kształ­co­nym igno­ran­tem. Czego znowu…

Prior znik­nął nagle i ekran wypeł­nił wir wie­lo­barw­nych plam. Towa­rzy­szył mu bar­dzo cichy, lecz nie­po­ko­jący dźwięk, brzmiący jak wycie wście­kłego psa zagu­bio­nego we mgle gdzieś na nawie­dza­nym bagnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: