- W empik go
Żyrafy w chabrach - ebook
Żyrafy w chabrach - ebook
Żyrafy w chabrach to kontynuacja opowieści o życiu i przygodach trzech przyjaciółek: Jolki, Małgosi i Doroty, znanych czytelnikom z pierwszej części pt. Żyrafy w oborach. Akcja toczy się kilka lat później, na świecie są już ich dzieci. Dodajmy, dzieci z piekła rodem. Ich pomysły sprawiają, że życie przy ul. Malczewskiego nigdy nie może być monotonne.
Jak w pierwszej części, nadal zaskakują babka i matka, i to nie tylko strojami. Ponadto do grona niebanalnych postaci dołączają m.in. prowadząca gospodarstwo sióstr Irencia (kobieta wielkiego serca… i równie wielkiej postury), oraz Ryszarda, pseudonim „Glista” (donosicielka, brzydka i zakompleksiona ulubienica dyrektorki przedszkola, w którym pracuje Jolka). W tym niezwykłym towarzystwie ani główne bohaterki książki, ani czytelnicy nie mają szans na choćby odrobinę nudy!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-395-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja również jestem wielbicielką wiosny, bo tak się składa, że właśnie z tą porą roku wiążą się najważniejsze wydarzenia mojego życia.
Uwielbiam kwiaty wiosenne – wszystkie bez wyjątku, a już w apogeum zachwytu wprawia mnie widok kwitnących drzew, bo przecież to nadzwyczajny cud! Taki cud, który od kilkudziesięciu lat oglądam w nabożnym podziwie i próbuję utrwalić w rozmaity sposób, a to za pomocą aparatu fotograficznego, kamery, albo też w przypływie szału twórczego usiłuję namalować go na kartonie. Ta ostatnia czynność za każdym razem uświadamia mi, iż to, co robię, to profanacja.
Wena jednak mnie nie opuszcza i czuję parcie na twórczość. Wszyscy są tacy aktywni, nawet moje koty! Całymi dniami polują na wszystko, co lata, brzęczy, a stary pies namawia mnie na częste i długie spacery. Ja także nie zamierzam odpuszczać. Postanowiłam, zatem opisać dalsze losy bohaterów książki Żyrafy w oborach: Jolki, Małgosi, ich przebojowej babki, pięknej Doroty, matki i ojca.
W tej części pojawią się również nowe postacie i przygody z ich udziałem.
Książkę dedykuję moim dobrym duchom, aniołom: mężowi, synowi, siostrze, Krzysiowi, mojej pani Jadzi, Jackowi, Ani i Dorocie.***
Śnieg padał od kilku dni, z małymi przerwami, tej nocy jednak sypał bezustannie. Ulice pokryte były białym puchem, który litościwie ukrywał brzydotę domów i zaśmiecone zaułki miasta. Białe płatki, które sypały z nieba, wyglądały jak ogromne skrawki bibuły.
Miasto powoli budziło się do życia. Przy małej uliczce Malczewskiego w oknach domów niespiesznie zaczęły zapalać się światła. Mieszkańcy wybierali się do pracy, w ciepłych domach parzyli aromatyczną kawę i oglądali bajkowy krajobraz za oknem.
Na podjeździe ogromnego bliźniaka miotała się jakaś mocno opatulona postać, która zgarniała śnieg z podjazdu na niewielką górkę, mrucząc coś pod nosem. Ton, jakim wypowiadała słowa, wskazywał, że były to, delikatnie mówiąc, wyrazy przynajmniej nieeleganckie.
Ciąganie łopaty do odgarnia śniegu już wyraźnie wyczerpało opatuloną osobę, bo stanęła pod niewielką hałdą, niecierpliwie odrzuciła narzędzie pracy, wyjęła z czeluści ubrań telefon komórkowy, wystukała numer, po czym przytupując i podskakując, rozpoczęła wędrówkę do bramy wjazdowej i z powrotem. Czynności te wykonywane były w towarzystwie prychań i głośnego monologu, co sprawiło, że na pierwszym piętrze domu otworzyło się okno, z którego spłynęło pytanie:
– A ty co, zwariowałaś. Podjazd odśnieżasz? Nie masz co robić? – zapytała rozespana Gosia.
– Lepiej się schowaj, bo jak wejdę na górę, to ci dupę skopię. Zła jestem. Do pracy idę. Nie widać? – warknęła Jolka.
– No, jakoś nie bardzo. Nogami się idzie, a ty kopiesz i bluzgasz, i jeszcze biegasz, a może to jakaś gimnastyka przed pracą, co?
– A co mam robić, auto zakopane w garażu. Piotrek w delegacji, to chciałam odkopać, ale gdzie tam. Biała zima, też coś – dodała z niesmakiem.
– No, ale przestałaś odśnieżać?
– Tak. Na taksówkę czekam.
– To dlaczego nie w domu? Tak cię już zasypało, że jak bałwan wyglądasz.
– Zaraz przyjedzie taksówka.
– Akurat, poczekasz sobie. Chyba że czołg zamówiłaś, to wtedy będzie szybciej. Przez zaspy się przebije bez problemu – powiedziała Gosia.
– Ty, a ty nie masz co robić, uwal się i leż, jak mawia nasza niezastąpiona Irencia. A nie – z gołymi cycami w oknie wisi i poucza mnie, co mam robić.
– Irencia już wstała i pierożki lepi. Ja zaraz do niej idę, a tobie radzę: wchodź do domu, bo to się skończy tak jak wtedy, jak na golasa po ulicy latałaś.
– Zaraz przyjdę, ale do ciebie i wtedy zobaczysz, co się stanie. – Jolka dała za wygraną.
W przestronnej jasnej kuchni Małgosi, pełnej sosnowych mebli, królowała Irencia w towarzystwie stu tysięcy pierogów. Pierogi były wszędzie: na stole, na ladach, stolnicach. Nawet na parapecie. Jolka oniemiała:
– Jezus! A wy co, na jarmarku świątecznym to będziecie sprzedawać? A może w stołówce dla bezdomnych rozdawać?
– Pani Jola nie marudzi. Wigilia u was. Ludzi dużo, to i poźryć trzeba dać – oświadczyła Irencia, wielka jak piec kaflowy w starym budownictwie.
– Irenciu, ale to za dużo. – Jolka tonem przepełnionym perswazją usiłowała powstrzymać szaloną kucharkę.
– A tam, wiele się pani zna na jedzeniu i wiele pani wie, co i ile trzeba. Niech pani do papierów idzie, a nie w robocie przeszkadza. – Irencia skończyła dyskusję i Jolka zrozumiała, że to koniec. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie spróbowała, w myśl swojej życiowej zasady: „a może jednak?”.
– Irenciu, tych pierogów jest za dużo. Może niech Irencia co innego ugotuje? – zaproponowała.
– Już i inne gotuję. – Irencia machnęła umączoną ręką w kierunku trzech garów wielkości kotłów grzewczych, które pyrkotały na ceramicznej płycie kuchenki.
– Matko Święta, a co w tym jest?! – krzyknęła Jolka.
– Co trzeba jest, kapusta z grochem, galaretka z rybów, barszcz i tyle – odparła Irencia. Była już wyraźnie zniecierpliwiona i Jolka nie chciała jej dłużej denerwować.
Zdenerwowana Irencia była nie do zniesienia, zamieniała się w fontannę, płakała długo i rozpaczliwie, zawodząc przy tym głośno, a stan taki potrafił utrzymywać się do kilku godzin. Lepiej było ustąpić, niż słuchać ryku babsztyla.
Irencia zamieszkiwała dom, który znajdował się w niewielkim oddaleniu od willi sióstr i ich rodzin. Kilka lat temu niedługo po urodzeniu dzieci Jolka i Małgosia chciały wrócić do pracy i usilnie szukały pomocy domowej, ale takiej, która za małe pieniądze, wyżywienie i mieszkanie pomogłaby im przy dzieciach i w domu. Środki finansowe, jakimi dysponowały, były raczej skromne i w związku z tym szukanie szło jak po grudzie. W końcu udało się!
Przez miesiąc gospodarstwo prowadziła sympatyczna emerytka, pani Czesia, która pod koniec dnia zwykle spała pijana w łazience. Kłopot polegał jednak głównie na tym, że zaraz po przebudzeniu rozbierała się do naga i za nic w świecie nie dawała się ubrać. Twierdziła, że jest w okresie klimakterium i dlatego jej tak gorąco, a po prawdzie klimakterium pani Czesławy to była historia. Po miesiącu cała rodzina miała dosyć. Czesia musiała odejść.
Następny miesiąc był czasem Honoraty. Ta umiała przyrządzać wyłącznie chińskie zupki i gotować jajka. Zajmowała się głównie oglądaniem wszystkich nowel w telewizji i zdobieniem długich tipsów. Na delikatną uwagę Jolki, że może paznokcie należałoby skrócić, za karę przez tydzień na obiad nawet chińskich zupek nie było. W końcu po wielkiej awanturze, podczas której Jolka życzyła jej miłego podcierania się z sześciocentymetrowym bolcem z akrylu w dupie, Honorata odeszła. Ponieważ życzenie wypowiedziane przez Jolkę miało miejsce przy bramce wyjściowej, było ogólnie słyszalne. Traf chciał, że akurat obok przechodziła Irencia, która mocno zainteresowała się zajściem i w związku z tym zaczęła rozmowę, którą zdenerwowana Jolka podtrzymała i podczas której okazało się, że Irencia szuka rozpaczliwie zajęcia. Na dodatek jest sąsiadką mieszkającą o kilka domów dalej. W tej samej chwili Irencia dostała pracę u sióstr. Na tę decyzję nie miał wpływu fakt, że nowa opiekunka dzieci i kucharka kiedyś w przeszłości straciła pracę z powodu kradzieży rolki papieru toaletowego i dwóch mydełek z hotelu „Holiday” w Warszawie. Wyznała to szczerze i wcale nieproszona, a uczyniła to na kolanach na chodniku przed domem, co niezmiernie wzruszyło Jolkę, i Małgosię.
Irencia pochodziła z małej wsi pod Pułtuskiem. Miała młodszego brata, którym opiekowała się po śmierci rodziców. Chłopak był bardzo kochliwy i zmieniał narzeczone jak rękawiczki. Jego kolejna panienka zamieszkiwała w Warszawie i dlatego Irencia dla dobra tej miłości sprzedała dom i gospodarstwo i kupiła mieszkanko w stolicy. Brat odkochał się niedługo, a Irencia rozpoczęła karierę zawodową jako konserwator powierzchni płaskich, czyli sprzątaczka w warszawskim hotelu „Holiday”. Pracowała tam dwadzieścia dwa lata, aż do momentu, kiedy dała się skusić i zabrała do domu rzeczony papier i dwa reklamowe mydełka. Grzech ten ciążył jej na sumieniu od wielu lat, zadręczała nim wszystkich księży, u których spowiadała się często i z upodobaniem. Za żadne skarby nie chciała przyjąć do wiadomości, że przestępstwo zostało już dawno zapomniane i odpuszczone i przez Boga, i ludzi.
Do Legnicy trafiła również z powodu rozpustnego braciszka hydraulika, który pracując na delegacji, zakochał się w cudnej Rosjance – Tatianie. Postanowił osiąść przy niej do końca swoich dni. Irencia sprzedała mieszkanie w Warszawie, kupiła dom od Tatiany i zamieszkała w nim sama, bo brat i Taniusza niedługo wyjechali w cholerę do Rosji, zostawiając ją z ruiną w postaci domiszcza o powierzchni dwustu dwudziestu metrów kwadratowych.
Z racji wieku i braku znajomości żadnej pracy znaleźć nie mogła. Zresztą może i dostałaby jakąś, gdyby nie to, że, zanim zostawiła podanie, opowiadała z upodobaniem o swojej przestępczej działalności w taki sposób, jakby była przynajmniej członkiem mafii wołomińskiej, a papier toaletowy i mydło sztabkami złota. Jeszcze jeden powód, dla którego Irenci nikt nie chciał zatrudnić, to sposób, w jaki obiecywała poprawę. Klękała tak jak przed siostrami przed biurkiem przyszłego pracodawcy, waliła się w szeroką pierś i tłukła łbem z czarnymi lokami o podłogę, przysięgając poprawę i uczciwość w wykonywaniu obowiązków. Wszyscy, którzy chcieliby ją zatrudnić, bali się jej ogromnie, a poczucie strachu potęgował jej wygląd. Irencia miała sto osiemdziesiąt sześć wzrostu, ważyła jakieś sto sześćdziesiąt kilo. Niesamowite wrażenie robiły jej oczy: jedno było niebieskie, a drugie czarne, co sprawiało, że wyglądała tak, jakby każdym z osobna z uwagą przyglądała się rozmówcy.
Dumą i chlubą kobiety były włosy, czarne loki sięgające do połowy tyłka, które z upodobaniem nosiła rozpuszczone i niesforne. Wplatała w nie kolorowe kokardki, koraliki, wpinała spineczki z motylkami i biedronkami. Dekoracje znajdowały się głównie na czubku głowy i tuż nad czołem. W chwilach uroczystych zaplatała włosy w dwa lub jeden warkocz, również suto zdobiony wyrobami ze sklepu „Wszystko za 5 zł”, a na naprawdę wielkie okazje trefiła kok wielkości bocianiego gniazda i ozdabiała go dodatkami stosownymi do okazji, na przykład kwiatami albo koralami, albo też grzebykami z kolorowego plastiku. Stroiła się z upodobaniem w kolorowe fartuchy ze stylonu i kamasze z kolorowymi sznurowadłami. Wyglądała jak armata pokryta pstrymi szmatkami. Siłę miała wręcz nadludzką, nie było takiego ciężaru, którego nie potrafiłaby udźwignąć. Doskonale gotowała, chociaż ilości sporządzonego jedzenia nadawały się do wyżywienia średniej wielkości wioski. Jak obierała ziemniaki, to robiła to z pasją i było ich całe wiaderko, jak zupka – to kociołek. Rodzina musiała zakupić dwie dodatkowe zamrażarki w celu przechowywania nadprodukcji żywności. Najważniejsze jednak było to, że kochała dzieci i jak zauważył kiedyś Krzysiu, Irenci brakowało tylko piersi pełnych mleka i wtedy byłaby matką pełną gębą. Chłopcy uwielbiali ją nad życie, mówili o niej „Konisia”, bo często bawiła się z nimi w konisia, woziła ich na plecach obydwu naraz, rżała i podskakiwała, gotując przy tym obiad lub sprzątając domy. Pieniądze, które jej płacono, były niewielkie, ale jedzenia i miłości nikt Irence nie żałował.
Wychodziła do domu późno w nocy i wracała bladym świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali, żeby przygotować śniadanie. Na protesty, że nie musi tak ciężko pracować, była głucha i nieczuła. Były jednak dni, kiedy Irencia w myśl zasady, że „nawet anioły mają doły”, nie odzywała się do nikogo, nie bawiła się w konia i podwajała ilość gotowanych potraw. Działo się to wtedy, gdy przychodził list lub paczka od Taniuszy i Ceśka. Irenka czytała godzinami tych kilka zdań lub oglądała bezsensowne prezenty. Jeden z nich, pierwszy, jaki otrzymała, nosiła ze sobą stale, w kieszeni fartuszka – była to „łódeczka”, inaczej mówiąc, wędka do połowów pod lodem. Pamiątka była nadzwyczaj poręczna przy egzekwowaniu dyscypliny podczas zbyt swawolnych zabaw Jacka i Wojtusia, pociech obydwu sióstr, powierzonych opiece Irenci, jak również do oganiania się od insektów, których latem nie brakowało. W takich momentach przydatności wędki Irencia wzruszała się niebywale i powtarzała w upojeniu:
– Od razu widać w tym prezencie serce brata, bo skąd mógł wiedzieć, że w pracy będzie mi potrzebny?
Dom Irenci niszczał. Nie zamierzała się go jednak pozbywać, gdyż głęboko wierzyła w powrót kochasia zza wschodniej granicy:
– A bo to pierwszy raz Cesiek kocha? Pokocha i wróci – mawiała.
Do pełni szczęścia brakowało Irenci krowy i kilku kurek, ale na ich hodowlę nikt nie chciał wyrazić zgody, całkowicie ignorując jej argumenty o świeżych jajkach i mleku. Podstępna próba przerobienia na oborę garażu Piotrka została w porę udaremniona i zakończyła się jedynie zakupem kaczki, która zamieszkała w drwalce. O poczynaniach Irenki doniósł bowiem rodzinie Franek, „przydupas hrabini Sabci”, jak o nim lekceważąco mawiała sama Konisia.
Stanu cywilnego Irencia była mężatką. Z ludzi najbardziej lubiła babkę i chłopców, innych traktowała lekceważąco i zaledwie tolerowała, no, może jeszcze Piotr i Krzysiu ze względu na fakt bycia dobrymi mężami mieli u niej niewielkie fory. Na wizyty babki Heleny robiła koki i przyklejała na włosy nalepki w postaci różnych kwiatków, ptaszków i tym podobnych wariactw. Tę sympatię babka Helena w pełni odwzajemniała i popierała Ircię we wszystkim, co ta robiła, nazywała ją darem z nieba i doradzała, jak ta ma tresować wnuczki.
Po raz pierwszy wigilia miała się odbyć w domu przy Malczewskiego, w poprzednich latach stale mówiło się, że chłopcy są za mali, żeby w domu zamieszanie robić. W końcu Jolka oświadczyła, że przy takim podejściu to nawet w wieku osiemnastu lat chłopcy będą zbyt mali i kategorycznie zarządziła wigilię u siebie i siostry. Nie wzięła lekkomyślnie pod uwagę faktu, że w przygotowaniach weźmie udział Konisia, i teraz, stojąc w ciepłej kuchni, patrzyła z przerażeniem na hałdy pierogów i kotły na kuchni.
– Irenko, czy to nie za dużo tej kapusty i barszczu? – dopytywała Jolka.
– Już raz powiedziałam, że się pani nie rozumie na kuchni, a zresztą to czemu pani tu stoi i wtranca się w to, czego pani nie wie!
– Bo ja do pracy idę i na taksówkę czekam – odparła Jolka, podchodząc jednocześnie do okna – a garaż zasypany – dodała.
– No śnieg pada, to zasypany, a taksówka to, nie przyjedzie tak szybko, siadnie se pani, a ja raz dwa odgarne śnieg – zdecydowała Irencia.
– Nie, nie trzeba. Ja na taksówkę poczekam.
Ale Irencia już znikła za drzwiami.
– Ty – zwróciła się Jolka do siostry – co my z tym żarciem zrobimy?
– Nie wiem, ale wczoraj zadzwoniła babka i powiedziała, że lubi pierożki. Tyle na pocieszenie, że Irencia różne zrobiła.
– U mnie wczoraj ciasto piekła. Masakra. Kto to zje? Siedem rodzajów!
– Zwariowałaś – szepnęła Gosia z niedowierzaniem
– Wcale nie. Byłoby więcej, ale schowałam mąkę, a po nową iść nie chciałam.
– A właściwie, to czemu ty do pracy idziesz? – zreflektowała się Gosia. – Przecież wolne miałaś mieć?
– No miałam. Dobrze to ujęłaś, ale Hanka rękę złamała na nartach i dzwoniła w nocy.
– W nocy! Na nartach jeździła? W ogóle, to od kiedy potrafi?
– No, nie potrafi, dlatego złamała łapę, i dzięki Bogu na tym się skończyło, a na nartach jeździła na Łysej Górze z tym jej nowym facetem. Tam są tak zwane nocne jazdy.
– Następna najmądrzejsza na całym świecie. Nie dość, że nie umie jeździć, to jeszcze w nocy się wybrała. Myślała, że po ciemku widać nie będzie?
– A cholera ją wie? Łapa w trzech miejscach złamana. W jednym jakoś tak w poprzek i na dodatek operacyjnie tego złożyć nie mogą, bo jakieś nerwy tam przebiegają czy coś i mogą coś tam poprzecinać.
– To jak? Ona bez gipsu?
– A jakimiś szmatami jej to owiązali i siedzi w szpitalu, a narzeczony jeździ po okolicy i bawi się na stokach. To dopiero macho, co?
– No, to cudnie. To może jej pierożków weźmiesz? Ubędzie trochę – zapytała Gosia z nadzieją.
– Czy ty normalna jesteś? Ona jest w Kamiennej Górze w tym szpitalu. Jechać tam mam? Jak chcesz, to paczką jej wyślij.
– No, to szkoda. – Gosia westchnęła ciężko. Po czym przechyliła całą swoją postać w kierunku okna. – Jolka, ona śpiewa, słyszysz?
– Tak, akurat śpiewa. Ryczy jak ranny bawół.
Gosia jeszcze raz wsłuchała się w ryk za oknem i rozpoznała ulubioną piosenkę Irenci, która poznała w Warszawie:
Gdy kina Wolność neon z trudem się zapala
I na portierni spać się kładzie nocny stróż,
Obciągam w bramie łyk, nie czeka na mnie nikt,
Bo ja naprawdę nie potrafię kochać już.
Dalsza część utworu opisywała życie nieszczęsnego malkontenta, a mianowicie takie fakty jak wyrywanie dla niego w przeszłości złotych zębów przez zakochaną emerytkę i całowanie jego nóg przez jakieś dwie anonimowe panny, pobyt w więzieniu i stosunek do świata, który mu wisi z braku umiejętności darzenia kogokolwiek uczuciem. Fragment o całowaniu budził w Jolce szczególną odrazę, bo wyobraziła sobie dwie niedomyte, owłosione nogi, które ktoś namiętnie całuje, i zbierało się jej na wymioty. Zawsze prosiła Irencię, aby ta pomijała tę zwrotkę, ale w szale wokalnej twórczości solistka stale zapominała o obietnicy i owłosione nogi w pieśni występowały niezmiennie.
– Po policję zadzwonią! Jest za dwadzieścia szósta! – Gosia była przerażona.
– Coś ty, nie zadzwonią, wszyscy się jej boją. – Jolka lekceważąco wzruszyła ramionami. – Mogłaby, co prawda, kolędy dzisiaj śpiewać, ale co mi tam, byle o tym całowaniu do mnie nie dotarło, a tych pierogów Mieczysławowi mogę wziąć. Żona go znowu rzuciła!
– Znowu? A teraz z jakiego powodu?
– Poznała kogoś i zakochała się na śmierć i życie.
– Ta to ma zdrowie. To może na święta go zaproś?
– Nie, już się Julia nim zajęła, ale pierogów to ona mu raczej nie zrobi. Zajmie się nadrabianiem zaległości prokreacyjnych, bo od ostatniego porzucenia to upłynęło jakieś parę miesięcy.
– Erotomanka jakaś ta cała Julia. – Gosia była wyraźnie zdegustowana.
– E tam, erotomanka, jak ma, to korzysta. Zresztą, nie dyskutuj głupio, tylko dawaj reklamówkę, zanim Irencia wróci.
Jak na zawołanie w drzwiach stanęła ośnieżona Irencia.
– Niech se pani Jola jedzie tem autem, już te odśnieżace jeżdżają po jezdniach. Po co to auto trzymać w budynku? Co to, stworzenie jakie, czy co? – gderała. – Jak mówiłam, żeby kurniczek zrobić albo obórkę, to wszystkie mnie u dupy mniały i moje gadanie. – Irencia skończyła przemowę z ciężkim westchnieniem, po czym powiodła rozżalonym wzrokiem po siostrach i gwałtownie zatrzymała spojrzenie na reklamówce trzymanej przez Gosię. – A ta torba to na co pani? – zapytała podejrzliwie.
– Na pierożki dla takiego jednego bezdomnego pana – odparła Gosia przymilnie, bo wiedziała, że Irencia dla żadnej fanaberii nie odda ani jednego pieroga przeznaczonego dla babki.
– Dla którego pana co?
– No takiego, co sam na święta został i może głodny jest. – Gosia grała na uczuciach Irenci.
– To tak! Ja ręce do łokciów urabiam dla wszystkich, a jeszcze jakichści chłopów pierożkami dla pani Helenki będę karmić? Niech no pani powie, pani Jolu, żeniaty on jest ten chłop?
– No, niby tak. – Jolka ociągała się z odpowiedzią.
– To niech jemu baba sama zrobi. – Irencia kategorycznie zakończyła rozmowę.
– Ale ona jego zostawiła na same święta. – Gosia podjęła jeszcze jedną desperacką próbę.
– A to widać wiedziała, czemu takiego drania zostawia. Tym bardziej nic mu nie dam!
– Irenciu, ale winien czy nie, głodny ma być? – prosiła Gosia, bardziej dla zasady, niż z przekonania o tym, że odniesie jakikolwiek sukces.
– Nie dam i tyle, niech mnie panie głowy nie zawracają, bo roboty mam do nagłej krwi. Ludziów będzie pełno, a jeszcze mi tam potrzeba jakiegoś zboczeńca karmić, co żonę martretuje i napastowuje, kiedy jemu tylko się zapragnie? A po mojem trupie!
Zdumione siostry spojrzały na Irencię i w tym momencie zrozumiały, że popełniły fatalny błąd i że żadnych frykasów robionych ręką oddanej gospodyni Mieczysław nie spróbuje.
Przypomniały sobie, jak zaraz po występie pod furtką, wtedy, gdy przyjmowały ją do pracy, Irencia opowiedziała im swoje całe życie, a w nim w tym życiu niebagatelną rolę odegrała historia miłości, która dana była Irenci w udziale. Przy czym narzeczony okazał się chamem parszywym, zwyrodnialcem, erotomanem i w ogóle bydlakiem najgorszym.
Jako młoda i niedoświadczona panna poznała Irencia na wiejskiej zabawie chłopca. Na imię miał Zenon. Był o głowę od niej niższy i o połowę chudszy, ale w pijanym widzie było mu wszystko jedno, z kim tańczy, byleby tylko tańce zakończyły się na sianie w pobliskiej stodole. Tak też się stało. Na protesty Irenci, że nie pasują do siebie, że ona wyższa, Zenon odparł, że przecież jak się położą, to i tak się wyrówna. Naiwny myślał, że pozbędzie się kłopotu i szybko zapomni o przygodzie, ale nie znał Irenci, która owszem, do stodoły poszła, dziewictwo oddała, ale w konsekwencji, jako kobieta bogobojna, a teraz upadła, zamierzała Zenka poślubić. Stało się tak, że chłopak ze strachu przed olbrzymią narzeczoną robił wszystko, co Irencia kazała. Posłusznie kupił garnitur, Irencia nabyła sukienkę, przypominającą krojem i rozmiarem kapę na małżeńskie łóżko, no i welon z różami z plastiku i z trenem do samej ziemi, a w przypadku Irenki do połowy dupy. Welon zapadł jej w serce nawet mocniej niż narzeczony, gdyż jego opis zajął jej w opowieści z dobre dziesięć minut. Wesele miało odbyć się w Remizie Strażackiej, tam, gdzie młodzi się poznali Uczta była przygotowana jak należy, świnie przerobione na kiełbasy i pasztety czekały cierpliwie na stołach, a drżąca Irencia, prowadzona przez Zenona do ołtarza, była przeszczęśliwa. Wszystko odbywało się według planu, chociaż jak głosiła fama, we wsi ludzie zakładali się, że Zenek przed ślubem ucieknie, ale nic takiego się nie stało. Szedł pokornie, prowadząc narzeczoną pod ramię. W pewnym momencie niezdarny i przestraszony oblubieniec potknął się o czerwony dywan, rozścielony na cześć nowożeńców i w ostatniej niemal chwili Irencia chwyciła go za kark, strofując ostro, jak to było w jej zwyczaju. Zdenerwowany Zenon wyrwał się z żelaznego uścisku potężnej dłoni narzeczonej i wydarł się na cały kościół:
– A gówno się z tobą ożenię! Żebyś mnie biła, co?!
Po tym okrzyku odwrócił się i już, już prawie udało mu się uciec, kiedy Irencia zwinnie chwyciła go za połę marynarki i przy wszystkich gościach, całej wsi i księdzu proboszczu oświadczyła tubalnym głosem:
– Ja ci dam, kurduplu, gówno! Brałeś, kiedy chciałeś, to się żeń! Bo ci wszystkie zęby z mordy wbiję! A już, łachudro, do ślubu!
Swoje żądanie Irenka poparła mocnym kopniakiem, wymierzonym celnie w wątłe pośladki narzeczonego. Nieudana próba ucieczki nie zniechęciła jednak Zenona. Gdy stanęli u stóp ołtarza, odwrócił się nagle i zanim ktokolwiek zdążył mu przeszkodzić, jak strzała wybiegł z kościoła. Poniżona przed całą wsią Irencia odnalazła wkrótce zbiega i zmusiła do zawarcia związku małżeńskiego, ale już w USC. Zenek się ożenił tylko po to, żeby trzy dni później uciec pod osłoną nocy i słuch o nim zaginął. Irencia przeżyła to wydarzenie bardzo mocno. Całą miłość przelała na brata i od tej pory każdy chłop był dla niej zboczeńcem i każdy maltretował swoją żonę. No chyba że ta żona go biła, bo wtedy odnosił się do niej z szacunkiem. W skrytości ducha uważała, że zarówno Jolka, jak i Małgosia leją swoich mężów, bo w przeciwnym wypadku nie żyliby tak układnie i szczęśliwie. Na nic zdawały się tłumaczenia sióstr, kiedy Irencia pochwaliła je za właściwą tresurę małżonków. Ona swoje wiedziała: chłop niebity jest nieposłuszny, gnuśny i tylko mu dupa i inne głupoty w głowie.
Cała historia przypomniała się Jolce i Gosi w jednej chwili.
Irencia nie zamierzała dłużej dyskutować. Dała temu wyraz, odwracając się tyłem do sióstr i rozpoczynając nucenie tubalnym głosem pieśni o owłosionych nogach
Widząc, że nic nie wskóra, Jolka z westchnieniem wyszła w zimowy poranek i pojechała do pracy w zastępstwie innej ofiary nieszczęśliwej miłości.