Żywego ducha - ebook
Żywego ducha - ebook
Żywy duch i duchy
Oto Jerzy Pilch jakiego nigdy dotąd nie czytaliśmy! Ostatni na statku szaleńców
Zagłada cicha jak kot? Potop bez opadów? Terrorystyczny atak z nieba? Globalne wyludnienie? Apokalipsa rozgrywa się w języku. Świat kończy się, bo milknie. Dalekie głuche pożary. Nie ma do kogo gęby otworzyć. Przed aniołem śmierci, który przeszedł przez Warszawę, uchodzi jedynie pisarz — odludek . Można powiedzieć trafił żywy duch na swego. Po kolejnych próbach nawiązania kontaktu z kimkolwiek i gdziekolwiek nie może się dłużej łudzić. Został sam. I to sam w sensie ścisłym.
Co może robić ostatni człowiek na świecie? Wyruszyć przed siebie? Spać w najlepszych hotelach? Bezkarnie wynosić książki z księgarń i markowe ubrania z najlepszych butików? To co zwykle: łudzić się kasą? Pielęgnować samotność, czyli życie? Gorączkowo upajać się własną wyjątkowością? Tylko właściwie po co? A przedtem było po co? Czy przedtem i potem to jest aż tak wielka różnica? Widziadła coś do niego mówią — nie wie co, bo nie wie, czy są z tego świata? A my? Jesteśmy jego urojeniami? — Jerzy Pilch
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06679-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez otoczone kredowymi wzgórzami miasto, w którym w zupełnej samotności, niedołężny i schorowany spędzam końcówkę życia, przeszedł anioł śmierci i mało, że wszystkich szlag trafił, to wszyscy zniknęli. Być może najpierw zniknęli, potem zginęli, być może na odwrót. Szczegóły biorę z powietrza, gazety – jak się trafnie domyślacie – nazajutrz nie wyszły. Dajcie spokój. Mądrzy ludzie ostrzegali: nie szarżujcie, źle się to skończy, uwolnicie demony. Szaleni naukowcy albo inni pożal się Boże wynalazcy znów wezmą władzę.
Nie szarżowałem i nie uwalniałem, a wychodzi na to, że jedyne, co mi pozostało, to strach przed uwolnionymi demonami i wiara w szalonych naukowców. Odrodzili się, nostryfikowali dyplomy, odnowili uprawnienia i szaleją. W nich nadzieja? Niestety. Może doprowadzili do zagłady, ale przedtem wszystkich naraz i każdego z osobna sklonowali? Może sklonowani i zwłaszcza sklonowane czekają gdzieś w pobliżu?
Oczywiście całego tego cyrku nie przyjąłem od razu. Łudziłem się długo – aż zrozumiałem: poza mną nikt się nie łudzi. Poza mną nikt nie ma złudzeń, bo nikogo nie ma.
W głębi ducha wiedziałem, że identyczna plaga spadła na inne europejskie miasta, że pozostałe kontynenty też opustoszały. Nie wiem, skąd to wiedziałem, ale wiedziałem. Czasem młot klęski uderza nieodwołalnie, nadziei już nie ma, ale póki się da – wiedząc, że udajemy – udajemy, że jest. Ma się rozumieć, wiecznie opustoszała Patagonia obchodziła mnie mniej, ale jej teraz zwielokrotniona pustka dławiącym dopełnieniem wszystkich pustek świata była.
Szkoda. Liczyłem na parę lat samotnej pracy, otrzymałem bezmiar samotności. Nigdy mi jej nie brakowało, ale teraz miałem monstrualny zapas. Nawet nie mówię do końca świata, bo wychodzi dalej. Dużo dalej. W końcu koniec właśnie nastąpił. Koniec świata nastąpił, zaczynała się wieczność. Stałem się nieśmiertelny? Mój ledwo trzymający się kupy kręgosłup stał się nieśmiertelny? Moje roztrzęsione ręce stały się nieśmiertelne? Moja ułomna starość stała się nieśmiertelna? Moja agonia nigdy się nie skończy?
Gdy przeżyjesz czterdziestkę, to niejedno przed tobą. Gdy przeżyjesz dwie siódemki (zwane przez lud siekierkami), będziesz żył, ile zechcesz. Gdy na skutek jakichś nieporozumień brali cię za nieboszczyka, a żyjesz – żył będziesz wiecznie. Jak długo będziesz żył, gdy przeżyjesz zagładę?
Nigdy nie byłem admiratorem ludowych mądrości czy innych dalekosiężnych porzekadeł – teraz zaczytuję się starymi kalendarzami, zbiorami przysłów, pokątnymi proroctwami. Stoją w ezoterycznych działach opustoszałych księgarń. Nigdy się w takie rewiry nie zapuszczałem – teraz jak trwoga, to do Nostradamusa.
Przez szkło powiększające studiuję reprodukcje Przysłów Pietera Bruegla, w gęstwinie krajobrazów Joachima Patinira szukam znaków, w natłoku detali Hieronima Boscha szukam daty. Przez szkło powiększające? Niestety. Internet przestał istnieć. Z racji wieku posługiwałem się tym wynalazkiem z rzadka i mało wprawnie, ale – że tak się wyrażę – do samego końca. Niekiedy wprawdzie i teraz – rok po – ekran nagle rozbłyskuje. Na ułamek sekundy wszędzie, nawet na elektronicznych cyferblatach, pojawia się bohomaz, w którym liczni nieobecni dopatrzyliby się profilu wodza – generalnie jednak ciemność.
Na krótko przed zniknięciem – powiedzmy dowcipnie – całego ziemskiego towarzystwa większość arcydzieł ludzkości można było dość dokładnie oglądać w sieci. Na dobrym sprzęcie możliwe były nawet tysiąckrotne powiększenia, ciemne i dotąd niewidoczne peryferie obrazów objawiały się nagle w pełnej krasie, zstępowało się jakby w głąb anatomii dzieła, piękna to nie wzmagało, ale obnażało dziesiątki chwytów i sposobów i oczywiście otwierało pole poszukiwań, i to poszukiwań wciągających. Teraz: szkło powiększające – faktycznie śmiech i żałość. Ach, gdybym wtedy miał jasną świadomość tego, co się stało, uwzględniłbym wszelkie prawdopodobieństwa. Szukałbym dłużej, ale niewspółmiernie dokładniej, badałbym wszystkie detale, zaglądałbym pod – nie wiadomo jakim cudem uczyniony – obraz pojedynczego włosa.
Po staroholendersku ani w ząb – liczę na cyfry. Jakie cyfry? Tworzące datę? Jaką datę? Daj, człowiecze, spokój. Datę początku i datę końca. Po prostu chcę wiedzieć, kiedy to się skończy. Za wszelką cenę i niezwłocznie. Wiem oczywiście, że różnica pomiędzy reprodukcją a oryginałem jest dokładnie taka, jak pomiędzy – dajmy na to – kobietą a jej fotografią. Wiem to doskonale. Na razie jednak z oczywistej konieczności pracuję, opierając się na reprodukcjach. Na oryginały, że pozwolę sobie na drobną enigmatyczność, przyjdzie pora – jak zdrowie dopisze.
Apokalipsę trudno kwestionować, nawet jak się ją przeżyło. Nie módl się o coś zbyt gorliwie – możesz to dostać. Nawet jak się modliłem, to bez przesady. Nigdy o coś. Nigdy nie trułem dupy Panu Bogu prośbami o jakieś dary czy przysługi. Nie miałem tego rodzaju marzeń. Owszem, od najgłębszego dzieciństwa chciałem mieszkać sam. Nie znaczy to jednak, że już wtedy wybierałem samotność. Przeciwnie, chciałem mieszkać samotnie, by móc bywać z tymi, co mi pasują. By móc nie bywać z tymi, co mi nie pasują. Ani jednych, ani drugich na razie nie wymienię; sytuacja jest za poważna, by opowiadać o miłości jedenastolatka do trzydziestolatki. Aczkolwiek? W zasadzie dlaczego nie? Może właśnie pora zanurzyć się w opowiadaniu tak odległym, że prawdziwszym niż to, co wokół. Zobaczymy. Jeśli tamte wydarzenia zreferuję, moja ówczesna tęsknota za samotnym mieszkaniem stanie się nieco bardziej, a może nawet w pełni zrozumiała.
Skądinąd takie ochoty miewa prawie każdy. Niejeden po przebudzeniu jeśli nie z nadzieją, to z mieszanymi uczuciami sprawdza, czy aby minionej nocy domowników nagła krew zalała. Niestety? Może w takim razie jutro? Albo pod koniec tygodnia?
Nie osiągałem takich temperatur. Nawet nie zanosiłem przed oblicze Pańskie odpowiednio sformułowanych petycji. Uważaj, o co się modlisz, bo możesz to dostać. Nie pamiętam, skąd cytat. Przecież nie z Pisma. Pismo też studiuję, choć z mniejszą nadzieją i nieczystym sumieniem. We wczesnej młodości utraciłem wiarę. Oczywiście i niewierzący mogą czytać Biblię, choć lepiej, jakby wierzyli. W każdym razie sprawa jest poważna; w moim wypadku szczególnie, albowiem pochodzę z rodziny ewangelickiej; więcej nawet, jestem synem pastora. W Polsce przypadek tak rzadki, że prawie mnie nie ma. Może dlatego ocalałem? Dlatego ocalałem, że prawie mnie nie ma? Trudniej mnie trafić? Ewangelicy zawsze przodem? Nawet jak ich nie ma?
Moja niegdysiejsza wiara na wtedy jeszcze gwarnej, choć tak czy inaczej do zagłady zmierzającej Ziemi, zdaje mi się tyle samo warta, co mój dzisiejszy sceptycyzm. Zachowałeś mnie przy życiu, Boże? Spoglądasz na pola Twoje znów dziewicze, na puszcze i oceany, spoglądasz z wysokości i co widzisz? Mnie? Takie pytania kompromitują Najwyższego. O sobie nie wspominam. Bóg nie może ulegać swojemu językowi, nie może zarastać kiczowatą retoryką. Tak. Szereg nauk razem z ludzkością wyleciało w powietrze. Teologia też, choć nie w całości.
Straciłem wiarę, ale nikomu się do tego nie przyznałem. Ojcu zwłaszcza. Pocieszałem się okolicznością, że zwątpiłem, ale nie całkowicie. Jakieś resztki transcendencji zostały. Jakie? Zostawmy to na razie. Od paru lat nieśpiesznie dochodzę do wniosku, iż świat jest absurdalnym wynikiem zbiegu upiornych przypadków, ale upierać się przy tej tezie nie mam zamiaru. Gotów jestem na wszystko, na odzyskiwanie wiary też. Czy tak się da? Ogłosić wszem wobec, że jestem gotów na odzyskiwanie wiary i odzyskiwać ją krok po kroku? Czemuż by nie? Skoro można w ułamku sekundy usunąć ludzkość z powierzchni ziemi, to znaczy wszystko można – odzyskać wiarę również, może nie „wszem wobec”, ale w każdym trybie. Stopniowe nawrócenie? Nagła iluminacja? Nie ma się co bać. Nawet jak odzyskam wiarę – bigotem nie zostanę. Swoją drogą odzyskana wiara na ruinach świata – co w sumie znaczy? Nic nie znaczy czy szczególnie znaczy? W tym sensie intensywność także nie jest moją mocną stroną. Kiedyś tak, kiedyś byłem intensywny. Powiedzmy: kiedyś byłem nieco intensywniejszy. Potem coraz mniej. Ludzie intensywni, wyraziści, pewni swego przeważnie nie mają racji. Z biegiem czasu – powiedziałbym – coraz bardziej nie mają racji. Mylą się coraz intensywniej. Im bardziej są pewni, że się nie mylą – tym bardziej się mylą. A i to nie do końca prawda. Prawda jest taka, że w pewnym wieku intensywne są wyłącznie zaparcia. Nawet zagłada ludzkości nie jest tak intensywna.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------