- promocja
Żywi i umarli - ebook
Żywi i umarli - ebook
Nele Neuhaus w najlepszym wydaniu – wiarygodne postaci, akcja trzymająca w napięciu. W szóstej części serii wraz z Pią Kirchhoff śledzimy snajpera – zabójcę uderzającego zawsze z ukrycia, często ze znacznego oddalenia. Przesyła on policji specjalnie przygotowane nekrologi z informacją, dlaczego dana osoba musiała zginąć. Ofiary to niewinni ludzie, bliscy osób, które snajper chce ukarać. Morderca terroryzuje ludność Frankfurtu i okolic, uderzając systematycznie i precyzyjnie i nie dając policji chwili wytchnienia.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-093-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Temperatura na zewnątrz wynosiła trzy stopnie Celsjusza. Brak wiatru. Według prognozy pogody nie miało padać. Idealne warunki.
Ósma dwadzieścia jeden.
Widział, jak się zbliża. Jej różowa czapka była niczym lampion pośród łupkowej szarości rozpoczynającego się zimowego dnia. Była sama, jak zawsze. Obok niej dreptał pies; ciemny, zwinny cień pośród pozbawionych liści krzaków. Staruszka codziennie wybierała tę samą drogę. Najpierw szła Lahnstrasse, mijała plac zabaw, drewnianym mostkiem na drugą stronę strumienia Westerbach, a potem chodnikiem wzdłuż niego, w prawą stronę. Kawałek dalej asfalt skręcał w lewo, w kierunku szkoły. Tutaj znajdował się najdalszy punkt jej porannego spaceru. Stąd wracała, najpierw kilometr przez pola drogą Dörnweg, która prowadziła z Eschborn do Niederhöchstadt, potem skręcała w lewo, przechodziła przez ten sam drewniany mostek i była już niemal w domu.
Pies załatwił się na placu zabaw, na trawniku przed huśtawkami. Kobieta starannie posprzątała po swoim pupilu do plastikowej torebki, którą wyrzuciła do kosza na śmieci na skrzyżowaniu. Przeszła nie więcej niż dwadzieścia metrów obok niego, lecz go nie zauważyła. Przyglądał się jej z ukrycia. Widział, jak przechodzi przez mostek, którego drewniane belki połyskiwały ciemno wilgocią, a potem jak znika za drzewami po drugiej stronie. Przygotował się na dobre pół godziny czekania. Ułożył się na brzuchu pod ciemnozieloną pałatką, poprawił wygodnie i znieruchomiał. Gdyby było trzeba, mógłby tak leżeć godzinami. Cierpliwość była jego największym atutem. U jego stóp bulgotał i szumiał strumień, który latem był ledwie strumyczkiem. Tuż obok podskakiwały dwa kruki. Przez chwilę przyglądały mu się z zaciekawieniem, ale szybko straciły zainteresowanie. Mimo specjalnego ubioru marzły mu nogi. Gdzieś pośród pozbawionych liści gałęzi dębu pohukiwał gołąb. Po drugiej stronie strumienia biegła jakaś młoda kobieta. Poruszała się lekko, jakby niesiona muzyką, której słuchała. W oddali turkotał pociąg, a w powietrzu niósł się melodyjny sygnał dzwonka na przerwę.
W końcu pośród czarnoszarej plątaniny gałęzi dostrzegł różowy punkcik. Zbliżała się. Momentalnie przyspieszył mu puls. Spojrzał przez celownik optyczny, wyrównał oddech, rozprostował palce prawej dłoni. Skręciła w prawo, w drogę, która łukiem prowadziła do mostku. Pies truchtał kilka metrów za nią.
Oparł palec na spuście. Z ostrożności, nie odwracając głowy, spojrzał w prawo i w lewo, lecz nie dostrzegł nikogo. Poza nią oczywiście. Skręciła razem z drogą i tak, jak sobie zaplanował, widział jej lewy profil.
Tłumik odbierał broni nieco precyzji, jednak przy niecałych osiemdziesięciu metrach to nie miało znaczenia. Huk wystrzału mógłby niepotrzebnie wzbudzić zbyt wiele zainteresowania. Odetchnął głęboko. Był skoncentrowany. Nie widział niczego poza swoim celem. Delikatnie nacisnął spust. Odrzut, na który był przygotowany, uderzył go kolbą w obojczyk. Ułamek sekundy później pocisk Remington Core-Lokt rozerwał jej czaszkę. Staruszka osunęła się bezgłośnie na ziemię. Trafiona.
Wystrzelona łuska parowała na wilgotnej ziemi, wyrzucona z komory karabinu. Podniósł ją i schował w bocznej kieszeni kurtki. Miał trochę sztywne kolana po długim leżeniu w zimnie. Kilkoma ruchami rozłożył broń i ukrył w sportowej torbie, do której trafiła również starannie złożona zielona pałatka. Upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, i wyszedł z krzaków. Przeszedł przez plac zabaw i ruszył w stronę Wiesenbad, gdzie zostawił samochód. Było trzynaście minut po dziewiątej, kiedy opuszczał parking i skręcał w lewo, na główną drogę.W TYM SAMYM CZASIE…
Nadkomisarz policji kryminalnej Pia Kirchhoff miała urlop. Po raz ostatni w pracy była w zeszły czwartek, a powrót zaplanowała na szesnastego stycznia przyszłego roku. Pełne trzy tygodnie! Poprzedni urlop z prawdziwego zdarzenia wzięła niemal cztery lata wcześniej: w 2009 roku poleciała z Christophem do Republiki Południowej Afryki. Później zdarzały się jej jakieś krótsze wyjazdy, lecz tym razem zaplanowali coś specjalnego: lecieli na drugą półkulę, do Ekwadoru, a stamtąd statkiem na wyspy Galapagos. Christoph już nieraz był zatrudniany przez organizatorów luksusowych rejsów jako przewodnik, a tym razem ona miała mu towarzyszyć w zupełnie nowej roli — jako żona.
Pia usiadła na brzegu łóżka i zamyślona spojrzała na wąską złotą obrączkę na palcu. Urzędnik stanu cywilnego wydawał się nieco zdezorientowany, kiedy Christoph wsunął ją na jej lewą dłoń. Wyjaśniła wtedy, że przecież serce znajduje się po lewej stronie i dlatego postanowili nosić obrączki na lewej dłoni. I było w tym trochę prawdy, lecz przy tej decyzji kierowali się przede wszystkim pragmatycznymi względami. W czasie pierwszego małżeństwa z Henningiem Pia nosiła obrączkę jak zwykło się nosić w Niemczech, czyli na prawej dłoni. Nie była co prawda nadmiernie przesądna i wiedziała, że to nie miało wpływu na rozpad ich związku, jednak uznała, że lepiej nie kusić losu. Po drugie — i to był właściwy powód — nienawidziła, gdy ktoś silnym uściskiem dłoni sprawiał jej ból, miażdżąc palce obrączką.
W zeszły piątek udała się z Christophem do Urzędu Stanu Cywilnego w Höchst, który miał siedzibę w pawilonie ogrodowym pałacu rodziny Bolongaro, i tam, w tajemnicy, odbył się ich dyskretny ślub. Bez przyjaciół, bez rodziny, bez świadków i bez powiadamiania kogokolwiek. Zaplanowali, że podzielą się tą wieścią dopiero po powrocie z wyprawy do Ameryki Południowej, a później, w wakacje, wydadzą wielkie przyjęcie u siebie w gospodarstwie.
Pia oderwała w końcu wzrok od obrączki i wróciła do pakowania stosów rzeczy z łóżka do dwóch walizek, w taki sposób, by zajęły jak najmniej miejsca. Grube swetry i kurtki nie będą potrzebne. Za to letnie ubrania jak najbardziej. Koszulki z krótkim rękawkiem. Krótkie spodenki. Kostiumy kąpielowe. Cieszyła się, że umknie w ten sposób zimie i świętom Bożego Narodzenia, których nie darzyła szczególnym sentymentem i, zamiast marznąć w kraju, będzie wygrzewać się na pokładzie luksusowego wycieczkowca, czytać książki i odpoczywać. Christopha czekała co prawda ciężka praca, ale i on będzie mógł cieszyć się wolnym czasem. Poza tym noce będą należeć tylko do nich. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wysłać z wycieczki kartek z życzeniami do rodziców, siostry i brata — o tak, a przede wszystkim do jego aroganckiej żony, i nie przekazać im w ten sposób szczęśliwej wiadomości. Wciąż jeszcze pamiętała pogardliwy komentarz szwagierki Sylvii, kiedy ta dowiedziała się o jej rozwodzie z Henningiem. „Kobietę po trzydziestce prędzej trafi piorun, niż znajdzie kolejnego męża”, mruknęła wtedy. Pesymistka. Jednak rzeczywiście, kiedy pewnego czerwcowego ranka przed sześcioma laty Pia stanęła przed wybiegiem dla słoni w ogrodzie zoologicznym, jakby trafił ją piorun. Tam właśnie po raz pierwszy spotkali się z dyrektorem zoo, doktorem Christophem Sanderem, i zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Przed czterema laty zamieszkali razem w jej gospodarstwie w Unterliederbach i szybko doszli do wniosku, że chcą być razem już do końca życia.
Naraz rozdzwonił się telefon, który zostawiła na szafce w kuchni. Zbiegła na parter, weszła do kuchni i spojrzała na wyświetlacz, żeby sprawdzić, kto chce z nią rozmawiać.
— Mam urlop — przywitała się. — Właściwie to już wyjechałam.
— „Właściwie” to niezbyt precyzyjny termin, pozostawiający pole do różnych interpretacji — odparł Oliver von Bodenstein, jej szef. Oliver miał denerwujący zwyczaj czepiania się słówek. — Bardzo mi przykro, że akurat teraz zawracam ci głowę, ale mam mały problem.
— Mhm.
— Mamy zwłoki. Całkiem niedaleko ciebie — ciągnął Bodenstein. — Ja jeszcze zajmuję się sprawą o podpalenie, Cem wyjechał, a Kathrin jest na chorobowym. Może mogłabyś tam podskoczyć i załatwić formalności? Kröger i jego ludzie są już w drodze, a jak tylko będę wolny, natychmiast popędzę do ciebie i wszystko dokończę.
Pia zastanowiła się szybko i w myślach sprawdziła listę rzeczy, które jeszcze miała do zrobienia. Całkiem dobrze stała z czasem i wszystko, co miała do załatwienia w związku z trzytygodniowym wyjazdem, zdążyła załatwić już wcześniej. Dokończenie pakowania walizek było kwestią trzydziestu minut, a Bodenstein nie prosiłby o pomoc, gdyby naprawdę jej pilnie nie potrzebował. Tych kilka godzin mnie nie zbawi, pomyślała.
— Niech będzie — zgodziła się. — Dokąd mam jechać?
— Dzięki, Pia, to bardzo miło z twojej strony. — W głosie Bodensteina słychać było ulgę. — Jedź proszę do Niederhöchstadt. Najprościej będzie, jeśli zjedziesz tam z głównej na Steinbach i po około ośmiuset metrach w polną drogę w prawo. Stamtąd cię już poprowadzą, bo nasi są na miejscu.
— W porządku. — Pia zakończyła rozmowę, zdjęła obrączkę z palca i schowała do kuchennej szuflady. — Widzimy się później.
JAK ZWYKLE w podobnych sytuacjach Pia nie miała pojęcia, co ją czeka w miejscu znalezienia ciała. Kiedy skontaktowała się ze stanowiskiem dowodzenia policji, dyżurny funkcjonariusz poinformował ją jedynie o zwłokach kobiety o nieustalonej tożsamości, na które natrafiono w Niederhöchstadt. Minęła tablicę z nazwą miejscowości, skręciła w prawo, w asfaltową drogę pośród pól i już z daleka dostrzegła kilka radiowozów i karetkę. Kiedy podjechała bliżej, zauważyła też volkswagena busa, którym poruszał się zespół techników kryminalistycznych zabezpieczających miejsca zbrodni, oraz kilka cywilnych samochodów. Zaparkowała na niewielkim trawniku nieopodal kępy krzaków, z tylnego siedzenia sięgnęła beżową kurtkę puchową i wysiadła.
— Dzień dobry — przywitał się młody funkcjonariusz prewencji, który stał przy policyjnej taśmie i pilnował, żeby nikt postronny nie wszedł dalej. — Musi pani przejść kawałek na dół. Za krzakami w prawo.
— Dzień dobry i dziękuję — odparła Pia i ruszyła drogą, którą jej wskazał. Gęste zarośla tworzyły wyspę lasu pośród wolnej przestrzeni. Obeszła ją i pierwszą osobą, jaką spotkała, był Christian Kröger, szef ekipy techników z komendy policji w Hofheim, K11.
— Pia! — Christian nie ukrywał zaskoczenia. — Co ty tu robisz? Przecież miałaś być…
— …na urlopie, wiem — przerwała mu z uśmiechem. — Oliver zadzwonił z prośbą, czy mogłabym podskoczyć i zacząć formalności. Zaraz ma dołączyć i mnie zwolnić. Dobra, to co my tu mamy?
— Paskudna sprawa — odparł Kröger. — Zamordowana kobieta. Strzał w głowę i to za dnia, niecały kilometr od komisariatu w Eschborn.
— O której konkretnie się to stało? — zapytała.
— Tuż przed dziewiątą rano — odparł Kröger. — Rowerzysta widział z daleka, jak ofiara pada na ziemię. Tak ni z tego, ni z owego. Nie słyszał wystrzału. Jednak lekarz sądowy uważa, że sprawca skorzystał z karabinu i to z pewnej odległości.
— Czyżby Henning? Bo powiem szczerze, że nie zauważyłam jego auta.
— Nie, na całe szczęście przyszedł ktoś nowy. Od kiedy twój były dochrapał się dyrektorskiego stołka, nie ma już czasu na pracę w terenie. — Kröger wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Ale spokojnie, nie tęsknię za nim!
Christian Kröger, z pełną wzajemnością zresztą, nie znosił Henninga Kirchhoffa. Obaj, niczym nadęte primadonny, ścinali się nieraz przy okazji spotkań na miejscu jakiejś zbrodni, co jednak w najmniejszym stopniu nie wpływało na staranność ich pracy. I choćby tylko z tego powodu wszyscy akceptowali trwające od lat kłótnie i dziecinne spory o kompetencje, a o ich niektórych potyczkach słownych krążyły legendy.
Kiedy profesor Thomas Kronlage przeszedł latem na emeryturę, na wakujące stanowisko dyrektora Instytutu Medycyny Sądowej został powołany właśnie Henning. Co prawda początkowo uniwersytet planował ogłoszenie otwartego konkursu, lecz kwalifikacje Henninga na polu antropologii sądowej były tak cenne i bezsprzeczne, że aby nie odszedł z Instytutu, zaproponowano mu ten awans.
— Kim jest nowy? — zainteresowała się Pia.
— Wybacz, zapomniałem, jak się nazywa — wymamrotał Kröger.
Mężczyzna w białym kombinezonie jednorazowym, który kucał obok zwłok, zsunął kaptur z głowy, wyprostował się i ruszył w jej stronę. Nie jest już taki młody, pomyślała Pia, jednak ogolona głowa i gęsta broda utrudniały jej właściwą ocenę wieku. Łysi mężczyźni zawsze wyglądają kilka lat starzej, pomyślała.
— Doktor Frederick Lemmer. — Medyk sądowy zdjął rękawiczkę i podał jej dłoń. — Bardzo mi miło panią poznać.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparła Pia i uścisnęła jego dłoń. — Pia Kirchhoff z K11, Hofheim.
Miejsce znalezienia zwłok nie sprzyjało kurtuazyjnym rozmowom, dlatego Pia poprzestała na tych kilku słowach. Przygotowała się wewnętrznie na widok, który spodziewała się ujrzeć, po czym podeszła do martwej kobiety. Różowa wełniana czapka i siwe włosy denatki stanowiły uderzająco kontrastową plamę na tle szarego asfaltu, błota i czarnej kałuży zakrzepłej krwi.
— Lista Schindlera — szepnęła.
— Słucham? — Doktor Lemmer spojrzał na nią nieco zagubionym wzrokiem.
— Film z Liamem Neesonem i Benem Kingsleyem — wyjaśniła policjantka.
Medyk momentalnie zrozumiał, o co jej chodziło, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Racja. Bardzo podobnie to wygląda. Ten film był czarno–biały i tylko płaszczyk jednej dziewczynki był czerwony.
— Jestem wzrokowcem. Pierwsze wrażenie i ocena miejsca zbrodni mają dla mnie kluczowe znaczenie — dodała Pia, po czym włożyła rękawiczki i przykucnęła. Lemmer zrobił to samo. Przez wiele lat pracy w K11 Pia nauczyła się zachowywać wewnętrzny dystans w podobnych sytuacjach, bo tylko w ten sposób mogła radzić sobie z przerażającym widokiem okaleczonych i zmasakrowanych zwłok.
— Pocisk trafił ją w lewą skroń. — Doktor Lemmer wskazał na czysty otwór rany wlotowej na głowie denatki. — Wychodząc, roztrzaskał doszczętnie całą prawą część czaszki. Charakterystyczne obrażenia dla amunicji półpłaszczowej większego kalibru. Jeśli zaś chodzi o broń, to moim zdaniem sprawca korzystał z karabinu, a strzał oddał z większej odległości.
— A że w tej okolicy nie może być mowy o wypadku przy polowaniu, musiało chodzić o celowe działanie — dokończył Kröger gdzieś zza jej pleców.
Pia potaknęła i zamyślona przyglądała się temu, co pozostało z twarzy staruszki. Dlaczego ktoś miałby strzelać do kobiety między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką, i to na ulicy? A może była tylko przypadkową ofiarą, bo znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?
Ludzie Krögera ubrani w białe kombinezony przeczesywali wykrywaczami metalu pobliską łąkę, szukając pocisku, inni robili zdjęcia i za pomocą elektronicznego miernika starali się ustalić kierunek, z jakiego padł strzał.
— Wiecie w ogóle, kto to jest? — Pia wstała i spojrzała na Krögera.
— Nie, niestety. Ma przy sobie jedynie klucze. Ani portfela, ani telefonu, nic — odparł. — Chcesz porozmawiać z naocznym świadkiem? Siedzi w karetce.
— Już, zaraz. — Pia rozejrzała się i zmarszczyła czoło. Nagie pola i łąki. W oddali migające światła na wieży telewizyjnej i panorama Frankfurtu, rozświetlona słabym słońcem, mozolnie przebijającym się przez warstwę chmur. Niecałe czterdzieści metrów dalej szpaler wysokich drzew ciągnący się wzdłuż strumienia. Między ich nagimi gałęziami widać plac zabaw, a jeszcze dalej domy dzielnicy Eschborn, Niederhöchstadt. Asfaltowe alejki z latarniami ciągnące się między polami i łąkami. Okolica rekreacyjna, prawie park, tylko że bez drzew. Idealna do jazdy na rowerze, biegania, spacerów i…
— A gdzie jest jej pies? — zapytała nagle Pia.
— Jaki pies? — Kröger i doktor Lemmer spojrzeli na nią zaskoczeni.
— To jest przecież smycz. — Nachyliła się i wskazała na ciemnobrązową, dość mocno zużytą skórzaną smycz, którą kobieta miała przewieszoną przez ramię i zapiętą przy drugim boku. — Była tutaj na spacerze z psem. A to, że nie ma przy sobie kluczyków do samochodu, oznacza, że musi mieszkać gdzieś w pobliżu.
— NAWET NIE WIESZ, jak się cieszę z tych trzech tygodni urlopu. — Karoline Albrecht westchnęła zadowolona i wyprostowała nogi. Siedziała w salonie domu rodziców, a przed nią, na stole, czekała filiżanka jej ulubionej herbaty — waniliowej rooibos — i czuła, jak schodzi z niej napięcie ostatnich tygodni i miesięcy, ustępując miejsca głębokiemu odprężeniu.
— Wrócimy z Gretą do domu i spędzimy ten czas razem albo będziemy przesiadywać u was.
— Wiesz przecież, że zawsze jesteś miłym gościem. — Matka Karoline uśmiechnęła się i spojrzała na nią znad okularów do czytania. — Ale czy przypadkiem nie chciałyście polecieć dokądś, gdzie jest ciepło?
— Oj, mamo, wiesz, ja chyba w tym roku dłużej siedziałam w samolocie niż Carsten. A przecież on jest pilotem! — Karoline uśmiechnęła się szeroko i upiła łyczek herbaty. Jej wesołość była jednak udawana.
Osiem lat wcześniej została wspólnikiem zarządzającym dużej firmy doradczej specjalizującej się w międzynarodowym konsultingu, restrukturyzacji i wprowadzaniu firm na światowe rynki, a przed dwoma laty objęła kierownictwo nad całą działalnością konsultingową. Od tamtej chwili mieszkała niemal jedynie w hotelach, a większość czasu spędzała na lotniskach w strefach przeznaczonych dla najważniejszych klientów. Była jedną z bardzo niewielu kobiet piastujących podobne stanowiska i zarabiała tak ogromne pieniądze, że czasem wydawało jej się to aż niemoralne. Córka Greta zamieszkała w przyszkolnym internacie, jej małżeństwo się rozsypało, a wszystkie przyjaźnie z powodu braku dbałości i czasu rozmyły gdzieś po drodze. Praca miała dla niej najwyższy priorytet, jak zawsze zresztą. Już na maturze, na której dostała same piątki, wiedziała, że chce być najlepsza. W czasie studiów na kierunku zarządzanie i marketing na najlepszych uniwersytetach w kraju i w USA dawała z siebie wszystko i pokończyła je z wyróżnieniami, a później zrobiła błyskawiczną karierę.
Jednak od kilku miesięcy czuła się wyczerpana i wypalona, a wraz ze zmęczeniem przyszło zwątpienie w sens pracy. Czy to, co robiła, naprawdę było aż tak niesamowicie ważne? Czy mogło być ważniejsze niż czas spędzony z córką i korzystanie z życia? Miała czterdzieści trzy lata i właściwie to nigdy tak naprawdę nie żyła. Od dwudziestu lat pędziła z jednego spotkania na kolejne, żyła na walizkach. Otaczali ją ludzie, którzy się dla niej nie liczyli, ba, byli jej całkowicie obojętni! Za to Greta świetnie się czuła w nowej rodzinie Carstena. Podobało jej się, że ma przyrodnie rodzeństwo, psa i zastępczą matkę, z którą była bliżej niż z nią! Karoline poczuła, że to najprostsza droga, by bezpowrotnie utracić córkę. Co gorsza, sama byłaby temu winna, bo przez własne decyzje stała się jej niepotrzebna.
— Ale praca cały czas jest dla ciebie wyzwaniem, prawda? Lubisz ją jeszcze?
Głos matki wyrwał Karoline Albrecht z zamyślenia.
— Sama nie wiem. Naprawdę — odparła i odstawiła filiżankę na stolik. — Dlatego postanowiłam, że w przyszłym roku zrobię sobie przerwę. Chciałabym spędzić nieco czasu z Gretą. Poza tym zastanawiam się, czy nie powinnam sprzedać domu.
— Pierwsze słyszę! — Margarethe Rudolf uniosła brwi, lecz mimo to nie wydawała się zaskoczona wyznaniem córki. — Skąd taki pomysł?
— Jest dla nas stanowczo za duży — wyjaśniła Karoline. — Poszukam dla nas czegoś mniejszego, przytulniejszego. Czegoś takiego jak wasz dom.
Karoline miała dokładnie taką willę, jakiej sobie zażyczyła: stylowe, luksusowe i bardzo oszczędne energetycznie czterysta metrów kwadratowych eleganckich posadzek ze szlachetnego betonu, wyposażone w każde udogodnienie, o jakim można zamarzyć. Jednak nigdy nie poczuła się tam naprawdę u siebie, a skrycie tęskniła za miejscem takim jak to — starą willą rodziców, w której się wychowała: ze skrzypiącymi schodami, wysokimi sufitami, wyszczerbionymi płytkami ułożonymi w czarno-kremową szachownicę w kuchni, pokojami z wykuszami i staromodnymi łazienkami.
— Za takie plany powinnyśmy wznieść toast — zaproponowała matka. — Co ty na to?
— Z chęcią, w końcu mam urlop. — Karoline się roześmiała. — Masz coś w lodówce?
— Pewnie. I to nawet szampana. — Starsza pani puściła do niej oko.
Nieco później siedziały naprzeciwko siebie z kieliszkami w dłoniach i wznosiły toasty za szczęśliwe święta i za postanowienie Karoline, by zmienić coś w życiu.
— Wiesz co, mamo — zaczęła — byłam chyba zbyt surowa i za wszelką cenę chciałam stworzyć siebie na podobieństwo jakiegoś wyidealizowanego obrazu, który widziałam w oczach innych ludzi: zdyscyplinowana, rozsądna, odpowiedzialna i przede wszystkim zorganizowana. Byłam przez to ciągle spięta, bo robiłam wszystko nie z przekonania, ale dlatego, że chciałam spełnić oczekiwania innych.
— Ale właśnie się od tego uwolniłaś — stwierdziła matka.
— Tak. Uwolniłam się. — Karoline ujęła dłonie matki. — Znów mogę spokojnie oddychać i spać przez całą noc! Mamo! Mam wrażenie, że ostatnie lata żyłam gdzieś pod wodą, a teraz nagle się wynurzyłam i dopiero zauważyłam, że świat jest piękny! Praca i pieniądze nie są najważniejsze w życiu.
— Nie są, Karoline, nie są. To prawda. — Margarethe Rudolf uśmiechnęła się, lecz jej twarz wyrażała smutek. — Niestety, twój ojciec wciąż nie jest w stanie tego pojąć. Może jeszcze nadejdzie taki dzień? Kiedy przejdzie na emeryturę?
Karoline nie żywiła nadziei, żeby to marzenie matki miało się ziścić.
— Wiesz co, mamo? Pójdziemy razem na zakupy — powiedziała zdecydowanym głosem. — A w Wigilię wszystko przygotujemy razem. Tak jak dawniej.
Matka uśmiechnęła się ze wzruszeniem i potaknęła.
— Cudownie. Zróbmy tak. A jutro wieczorem przyjdźcie z Gretą piec pierniczki. Żebyście miały co chrupać w czasie świąt.
PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ na miejscu znalezienia zwłok pojawił się Oliver von Bodenstein.
— Dziękuję, że zgodziłaś się to ogarnąć — zwrócił się do Pii. — Teraz mogę już wszystko przejąć.
— Nie ma o czym mówić. Poza tym i tak nie mam już dzisiaj co robić, więc jeśli chcesz, zostanę z tobą — powiedziała.
— Takiej oferty się nie odrzuca.
Uśmiechnął się szeroko, a Pia pomyślała, że przez ostatnie dwa lata jej szef przeszedł naprawdę wielką przemianę. Tuż po rozpadzie swojego małżeństwa był rozkojarzony i zdekoncentrowany, ale teraz znów powrócił do dawnego profesjonalizmu i błyskotliwości. Co więcej, stał się dla siebie znacznie bardziej wyrozumiały, choć wcześniej nie przejawiał takiej cechy. I tak jak wcześniej to Pia była stroną, która wysuwała najbardziej karkołomne teorie i energicznie popychała śledztwa do przodu, tak teraz można było odnieść wrażenie, że zamienili się z Oliverem rolami.
Tylko ktoś, kogo dotknęła strata i podniósł się po niej z kolan, jest w stanie dojrzeć i zmienić swoje życie. Pia przeczytała kiedyś tę maksymę i uznała, że zawiera prawdę o jej szefie, ale też o niej samej. Tkwiąc w jakimś związku, człowiek może sobie bardzo długo coś wmawiać, nie dostrzegać rzeczywistości i udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Lecz nieubłaganie będzie zbliżał się dzień, w którym pęknie stworzona bańka złudzeń i człowiek stanie przed wyborem, czy zostać, czy też odejść — przeżyć jedynie, czy zacząć w końcu żyć.
— Rozmawiałaś już ze świadkiem? — zapytał Bodenstein.
— Tak — potwierdziła Pia i narzuciła kaptur na głowę. Wiał lodowaty wiatr. — Jechał rowerem wzdłuż Dörnweg, czyli drogą łączącą obie części miasta, z Eschborn w stronę Niederhöchstadt. Mniej więcej na wysokości tamtego słupa energetycznego zobaczył, że jakaś kobieta pada na ziemię. Pomyślał, że to zawał albo coś, więc szybko podjechał sprawdzić, co się stało. Twierdzi, że nie słyszał żadnego strzału.
— Znamy personalia ofiary?
— Nie, na razie nie. Ale myślę, że mieszkała gdzieś w pobliżu, bo była tu na spacerze z psem i nie miała przy sobie kluczyków do auta.
Odeszli kawałek na bok, żeby zrobić miejsce busowi do przewozu zwłok.
— Znaleźliśmy pocisk — ciągnęła Pia. — Dość mocno zdeformowany, ale bez najmniejszych wątpliwości to amunicja karabinowa. Doktor Lemmer twierdzi, że zabójca zastosował pocisk półpłaszczowy. Takie naboje są wykorzystywane przez myśliwych, my zresztą też ich używamy, bo mają dużą moc obalającą. Jednak wojsko nie może ich mieć w arsenale, bo zabrania tego konwencja haska.
— I wiesz to wszystko od doktora Lemmera? — W głosie Bodensteina słychać było delikatną kpinę. — Wyjaśnisz mi w ogóle, kto to taki, ten doktor Lemmer?
— Wyobraź sobie, że wiedziałam to już wcześniej — odparła Pia chłodno. — A doktor Frederick Lemmer jest nowym medykiem sądowym.
Naraz rozległ się głośny gwizd. Pia i Bodenstein jak na komendę spojrzeli za siebie i zobaczyli Krögera, który kawałek dalej w dole strumienia machał rękoma, żeby ich przywołać.
— Christian chyba coś znalazł — powiedziała Pia. — Ciekawe, co takiego.
Chwilę później drewnianym mostkiem przeszli na drugą stronę strumienia i weszli na teren placu zabaw. Huśtawki, kolorowe drabinki, piaskownica, karuzela i tyrolka zajmowały spory kawałek łąki.
— Tutaj! — zawołał Kröger, podekscytowany jak zawsze, kiedy trafił na jakiś ważny ślad. — Patrzcie! Musiał leżeć dokładnie tutaj, w tych zaroślach! Trawa jeszcze się nie podniosła… a tutaj… o właśnie… widzicie… odcisk dwunogu! Nieco zamazany, ale wystarczająco wyraźny.
Mimo wysiłków Pia niczego takiego nie dostrzegła pośród mokrej trawy, starych liści i wilgotnej ziemi.
— Czyli twierdzisz, że sprawca czekał tutaj na ofiarę? — upewnił się Bodenstein.
— Tak, bez wątpienia. — Kröger potaknął zdecydowanie. — Nie mogę oczywiście powiedzieć, czy zaczaił się tutaj akurat na nią, czy też na kogokolwiek, ale jednego jestem za to pewien: ten gość nie jest amatorem, który strzela sobie dla zabawy. Leżał tutaj przyczajony, miał karabin z tłumikiem i stosował naprawdę paskudny typ amunicji…
— Pociski półpłaszczowe. — Bodenstein wszedł mu w słowo i puścił oko do Pii.
— No właśnie. Z tego, co słyszę, zostałeś już wprowadzony — odparł Kröger wyraźnie poirytowany, bo nie lubił, kiedy mu się przerywało. — Wracając do tego, o czym mówiłem. Wydaje mi się, że sprawca leżał właśnie tutaj, prawdopodobnie nawet w jakimś stroju typu ghillie.
— Gili co? — Bodenstein uniósł brwi.
— Niech cię szlag, Oliver, czasem nie wiem, o co ci chodzi. Udajesz ograniczonego, czy co? — Kröger zdenerwował się nie na żarty. — Strój maskujący ghillie suit to specjalny kamuflaż stosowany przez myśliwych i snajperów, bo ukrywa kształt ludzkiego ciała i pozwala strzelcowi stopić się z otoczeniem. Zresztą nieważne. Niezależnie od tego, co sprawca miał na sobie, tutaj leżał ktoś z karabinem wspartym na dwunogu, żeby oddać pewniejszy strzał. Reszta należy do was. A tymczasem zajmijcie się dopilnowaniem, żeby nikt nie przeszkadzał nam w pracy.
I po tych słowach odwrócił się na pięcie i zostawił ich samych.
— Christian chyba pomyślał, że się z niego nabijasz. — Pia spojrzała na szefa.
— Ale ja naprawdę nie wiedziałem, co to jest ten strój ghillie suit! — Starał się usprawiedliwić Bodenstein. — To znaczy teraz, jak już mi przypomniał, to wiem, że wiedziałem, ale przed sekundą nie pamiętałem.
— Chcesz powiedzieć, że wypadło ci to z głowy — pomogła mu Pia.
— Lepiej się tego ująć nie da.
Rozdzwoniła się komórka Bodensteina.
— Idę zająć się tamtymi. — Pia wskazała głową na grupkę ludzi, która zebrała się na drodze. Z każdą chwilą było ich więcej. Część gapiów unosiła nad głowę komórki i usiłowała robić zdjęcia, choć poza biało-czerwoną taśmą i technikami w białych kombinezonach nie było nic widać. Pozostali jedynie przyglądali się ciekawsko i zawzięcie dyskutowali, o co może chodzić. Pia nie miała wątpliwości, że przyciągnęła ich prastara ludzka fascynacja okropnościami. Za każdym razem w podobnej sytuacji dziwiła się, jak to możliwe, że brutalna śmierć jednego człowieka wywoływała w innych aż taką reakcję.
Pia dołączyła do jednego z funkcjonariuszy, który usiłował powstrzymać dwie młode matki z dziećmi przed wejściem na teren placu zabaw.
— Ale my przecież jesteśmy tutaj co środę! Zawsze! — utyskiwała jedna z nich. — Dzieciaki cały tydzień się na to cieszą!
Policjant w mundurze skrzywił się, zdenerwowany.
— Za kilka godzin plac zabaw będzie ponownie dostępny — wyjaśnił. — Na razie jest wyłączony z użytkowania.
— No ale dlaczego, ja się pytam? I co, mostek niby też? Dlaczego go zamknęliście? — mówiła z gniewem inna matka. — To jak niby mamy przejść na drugą stronę, co?
— Proszę udać się drogą w stronę pływalni. Tam znajdą panie kolejny mostek — poradził funkcjonariusz.
— Co za bezczelność! — oburzyła się matka numer jeden, a druga stała się agresywna i zaczęła perorować na temat brutalności policji i ograniczaniu jej wolności.
— Ja się tym zajmę. — Pia skinęła policjantowi głową. — Pan niech przesunie blokadę aż na skrzyżowanie i do ulicy. Proszę wezwać wsparcie, gdyby pojawiły się problemy.
Uparta kobieta wykorzystała chwilę nieuwagi i przejechała wózkiem pod biało-czerwoną taśmą.
— Stać! — powiedziała Pia i zatrzymała się na środku chodnika. — Proszę opuścić ogrodzony teren!
— Niby dlaczego? — Kobieta wysunęła zadziornie podbródek. Jej oczy błyszczały. — Komu będzie przeszkadzało, że nasze dzieci pobawią się trochę w piasku?
— Nam to będzie przeszkadzało w pracy — odparła Pia chłodno. — Bardzo panią proszę o opuszczenie terenu.
— Jesteśmy w swoim kraju i mamy prawo chodzić tam, gdzie chcemy! — zawołała matka. — No proszę, widzi pani, co pani narobiła? Dzieci już się boją, bo wielka pani policjantka zabroniła im się bawić na placu zabaw! One nic z tego nie rozumieją!
Pia miała już na końcu języka, że upór i agresja mają znacznie gorszy wpływ na dzieci niż otaczająca plac zabaw biało-czerwona taśma, lecz uznała, że ani to odpowiedni czas na kłótnie, ani nie przyniosłoby to skutku.
— Zwracam się do pani po raz ostatni — powiedziała z naciskiem. — Proszę opuścić ogrodzony teren. Jeśli pani tego nie zrobi, utrudni pani funkcjonariuszom prowadzenie czynności policyjnych. Będziemy zmuszeni panią spisać i oskarżyć. Jestem przekonana, że to nie będzie dobrym wzorcem dla dzieci, rozumiemy się?
— Jesteśmy tu co środę, specjalnie przyjeżdżamy z Kronbergu, a tu coś takiego! — Kobieta spojrzała na nią wściekłym wzrokiem i fuknęła, a nie widząc żadnej reakcji ze strony Pii, cofnęła się, głośno psiocząc: — Złożymy na panią skargę! Mój mąż zna ważnych ludzi w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych!
Oto ktoś, kto koniecznie musi mieć ostatnie słowo, pomyślała Pia. Nie kontynuowała słownych przepychanek, lecz w duchu bardzo współczuła mężowi kobiety.
— Skąd się tacy biorą? — Umundurowany policjant stanął obok Pii i z niedowierzaniem potrząsnął głową. — I wie pani co? Jest coraz gorzej. Ludziom się chyba wydaje, że mają tylko prawa! A obowiązki? To dla nich jakieś obce słowo.
Bodenstein czekał kawałek dalej. Pia zostawiła rozemocjonowanych gapiów pod opieką funkcjonariuszy prewencji i podeszła do szefa. Ruszyli przez plac zabaw, a mokra trawa skrzypiała pod ich butami.
— Będziemy teraz dzwonić po kolei do każdych drzwi i pytać, czy ktoś zna siwowłosą starszą panią, która chodziła tu z psem na spacery — powiedział Bodenstein. — Powinno się udać, pod warunkiem, że kogoś zastaniemy, bo mieszkańcy okolicy mogą stać w tłumie gapiów.
Zatrzymali się przed pierwszym szeregowcem na ulicy, lecz zanim Oliver nacisnął dzwonek, Pia zauważyła ciemnobrązowego labradora, który drżał ze strachu, schowany między dwoma zaparkowanymi samochodami.
— Idę o zakład, że to jest pies naszej denatki — powiedziała. — Może uda mi się go złapać.
Ostrożnie ruszyła w jego stronę, przykucnęła i wyciągnęła rękę. Pies miał już swoje lata, o czym świadczył posiwiały pysk. Nieszczególnie ufał obcym, bo na widok Pii zerwał się na równe nogi i skrył za samochodem, po czym skoczył w krzaki i pobiegł w stronę sąsiedniej ulicy. Bodenstein i Pia ruszyli za nim, lecz kiedy dotarli do skrzyżowania i rozejrzeli się, po zwierzęciu nie było już śladu.
— Wiesz co, dzwonię, jak popadnie — oznajmił Oliver i otworzył furtkę najbliższego domu. Nikt nie zareagował. W drugim domu również nikogo nie było. Dopiero w trzecim ktoś im otworzył.
Drzwi uchyliły się nieznacznie, a w szparze nad łańcuszkiem zabezpieczającym pojawiła się nieufna twarz starszej kobiety.
— O co chodzi?
— Dzień dobry, policja kryminalna. — Pia zdążyła się przyzwyczaić, że kiedy z Bodensteinem stawała pod czyimiś drzwiami, ludzie często brali ich za świadków Jehowy albo akwizytorów. Dlatego miała w dłoni przygotowaną legitymację, którą teraz uniosła i pokazała. Gdzieś ze środka domu dobiegł męski głos. Kobieta odwróciła głowę.
— Policja! — krzyknęła, po czym zamknęła drzwi, wysunęła łańcuszek z gniazda i ponownie otworzyła, tym razem na całą szerokość.
— Czy ktoś mieszkający na pani ulicy albo w okolicy posiada starszego, ciemnobrązowego labradora? — zapytała Pia.
Zza pleców staruszki wyjrzał siwy mężczyzna w wełnianym swetrze i kapciach.
— To może być Topsi od tej, no, Renate — stwierdziła kobieta. — A dlaczego o to pytacie? Coś się stało?
— A wie pani może, jak się „ta Renate” nazywa i gdzie mieszka? — Bodenstein zignorował jej pytanie.
— No a jak! Ta Renate to Rohleder jest — odparła staruszka, potakując. — Żeby tylko Topsi była cała, bo jak mu się co trafiło, to Renate serce pęknie!
— Mieszka pod numerem czterdzieści cztery — dokończył mężczyzna. — Tutaj, na ulicy. Żółty dom z białą ławką przy wejściu.
— Tak między nami, to dom jej starego — dodała staruszka konfidencjonalnym szeptem, a jej oczy rozbłysły. — No i wie pan, siedem lat będzie, jak on odszedł. Trzy dni przed Bożym Narodzeniem to było, a potem to się jej matka wprowadziła.
— Ale na co to policji? — upomniał mąż gadatliwą kobietę. — Do nich należy kwiaciarnia, przy Unterortstrasse. Ale w domu na pewno złapiecie Ingeborg. O tej porze idzie po psa, żeby wziąć go na spacer.
— Dziękujemy za informacje — powiedział Bodenstein. — Bardzo nam państwo pomogli. Bylibyśmy jednak bardzo zobowiązani, gdyby nie dzwonili państwo do kwiaciarni.
— Na pewno nie będziemy — zapewniła staruszka, choć w jej oczach widać było zawód. — Poza tym nie jesteśmy z Renate aż tak blisko.
Bodenstein i Pia pożegnali się i ruszyli w górę ulicy. Pod numerem czterdzieści cztery znajdował się narożny dom w przyjaźnie słonecznym kolorze, dzięki czemu wyróżniał się spośród szeregu identycznych budynków. Pod wiatą z jasnego drewna stał stary, ale bardzo zadbany opel, a niewielki ogródek od frontu został starannie przygotowany na zimę. Jutowe worki chroniły część roślin przez mrozem i śniegiem, na jednym z krzaków wisiały bombki, a bukszpan zdobiły kolorowe światełka. Przed drzwiami ozdobionymi wieńcem adwentowym siedziała ciemnobrązowa labradorka i, trzęsąc się, czekała, aż ją ktoś wpuści.
ODEZWAŁ SIĘ DZWONEK trącony drzwiami wejściowymi, a wilgotne i gorące powietrze przesycone aromatem kwiatów i igliwia otoczyło ich, jeszcze zanim przekroczyli próg sklepu, nad którego witryną wisiał staromodny szyld z napisem „Kwiaty Rohleder — od pięćdziesięciu lat!”
Kwiaciarnia z zaparowanymi szybami była pełniusieńka — wypełniali ją klienci, kwiaty, stroiki i wszelkiego rodzaju ozdoby poukładane w drewnianych otwartych witrynach, na regałach i w koszach. Za długą ladą stały trzy kobiety i układały bukiety i wiązanki.
Bodenstein musiał przezwyciężyć pierwszy odruch, by odwrócić się na pięcie i wyjść ze sklepu, gdyż słodki, duszny zapach kwiaciarni bardzo przypominał mu przycmentarne kostnice. W ogrodzie czy na łące kwiaty stanowiły przepiękny widok, lecz ścięte i w wazonach napawały go przygnębieniem.
Minął kolejkę czekających, wystawiając się na atak jednej ze starowinek, która z maleńką gwiazdą betlejemską czekała posłusznie na swoją kolej do kasy.
— Tak nie wypada, młody człowieku — zwróciła mu uwagę trzęsącym się głosem, po czym szturchnęła go laską z siłą niekorespondującą z kruchym wyglądem.
— Serdecznie dziękuję za tego młodego człowieka — odparł Bodenstein oschle, tym bardziej że w sytuacjach takich jak ta czuł się wyjątkowo staro. Przekazywanie rodzinie informacji o tragicznej śmierci krewnego nawet po dwudziestu pięciu latach służby w policji sprawiało mu tyle samo trudności, co na początku.
— Ja mam dziewięćdziesiąt sześć lat! — oznajmiła staruszka z dumą. — W porównaniu ze mną wszyscy jesteście szczawiki!
— To zmienia postać rzeczy, proszę, niech pani podejdzie pierwsza. — Bodenstein stanął nieco z boku i cierpliwie poczekał, aż kobieta zapłaci za swoją gwiazdę betlejemską i odbierze ją starannie zapakowaną. Pia rozejrzała się w tym czasie po sklepie, po czym podeszła do szefa.
— Czego pan sobie życzy? — Obfita blondynka z nieco zbyt intensywnym makijażem i spierzchniętą od pracy z mokrymi kwiatami skórą na dłoniach spojrzała na niego i uśmiechnęła się serdecznie.
— Dzień dobry. Nazywam się Bodenstein i jestem z policji kryminalnej w Hofheim, a to moja partnerka Pia Kirchhoff — odpowiedział. — Chcielibyśmy zamienić kilka słów z panią Renate Rohleder.
— To ja. W czym mogę pomóc? — Uśmiech zniknął z twarzy blondynki, a Bodenstein pomyślał, że tak prędko na nią nie wróci.
Dzwonek zawieszony nad drzwiami wejściowymi oznajmił przybycie kolejnego klienta. Właścicielka kwiaciarni nie zwróciła na niego uwagi, bo była zbyt skupiona na Pii i Bodensteinie, jakby spodziewała się, że przynoszą jej wieść o nieszczęściu, które odmieni jej życie.
— Czy… czy coś się stało? — wyszeptała.
— Może udałoby się pani znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce na rozmowę? — zaproponował Bodenstein.
— Tak… oczywiście. Proszę tędy. — Przytrzymała dla nich drewniane drzwi na końcu lady. Bodenstein i Pia znaleźli się w maleńkim, beznadziejnie zagraconym biurze.
— Obawiam się, że przynosimy bardzo złe wieści — zaczął Oliver. — Dzisiaj przed dziewiątą rano na polnej drodze łączącej Eschborn i Niederhöchstadt znaleziono ciało starszej kobiety. Zmarła miała siwe włosy, oliwkową kurtkę i różową czapkę…
Renate Rohleder cofnęła się o krok i osunęła na krzesło. Niedowierzaniu towarzyszyło odrzucenie, naturalny odruch obronny. To nie może być ona, to na pewno jakaś pomyłka!
— Po spacerze z Topsim chciała przyjść do sklepu pomóc w pracy. Przed świętami mamy tu urwanie głowy. Chciałam do niej zadzwonić, ale nie miałam jeszcze czasu — wyjaśniła głuchym głosem. — Mama miała różową wełnianą czapkę. Dostała ją trzy lata temu. Ode mnie, na Gwiazdkę. Była w komplecie z różowym szalem. A na spacery z psem zawsze wkładała starą pikowaną kurtkę. Paskudną i śmierdzącą…
Jej oczy wypełniły się łzami.
Niedowierzanie, odrzucenie — a teraz, w miarę jak docierała do niej nieodwracalność tego, co się stało, ogarniał ją szok.
Bodenstein i Pia wymienili szybkie spojrzenia. Różowa czapka, labrador, oliwkowa kurtka. Nie mieli już wątpliwości, że zastrzeloną osobą była Ingeborg Rohleder.
— Co się stało? Czy to był… zawał? — wyszeptała Renate Rohleder i podniosła głowę. Po jej policzkach spływały łzy i mieszały się z czarnym tuszem do rzęs. — Muszę ją zobaczyć. Zaprowadźcie mnie…
Niespodziewanie zerwała się z krzesła, sięgnęła po telefon i kluczyki do samochodu, które leżały na biurku, a z wieszaka przy drzwiach chwyciła kurtkę.
— Proszę, niech pani poczeka! — Bodenstein położył delikatnie dłoń na ramieniu roztrzęsionej kobiety i przytrzymał ją. — Proszę. Odwieziemy teraz panią do domu. W tej chwili nie może pani zobaczyć matki.
— Dlaczego nie? Może wcale nie umarła… może żyje, tylko jest nieprzytomna… albo w śpiączce!
— Bardzo mi przykro. Niestety, pani matka została zastrzelona.
— Zastrzelona?! Moja mama została zastrzelona?! — wyszeptała kwiaciarka i jeszcze bardziej pobladła. — To niemożliwe! Kto i po co miałby do niej strzelać? To była najbardziej przyjazna i ciepła osoba na świecie!
Renate Rohleder zatrzęsła się i osunęła na kolana. Bodenstein ją podniósł i posadził na krześle. Kobieta się załamała. Spojrzała na niego i zaczęła krzyczeć, ogłuszająco, żałośnie i rozpaczliwie. Jej głos jeszcze przez wiele godzin dźwięczał Oliverowi w uszach.
SPOTKANIE W POKOJU odpraw wydziału K11 w Hofheim wyglądało jak zawsze. Bodenstein i Pia zasiedli po jednej stronie owalnego stołu konferencyjnego, doktor Nicola Engel wybrała krzesło u jego szczytu, a przy pustym boku miejsce zajął Kai Ostermann, żeby nikogo nie zarażać. Co chwila zanosił się kaszlem, miał zatkany nos i ogólnie czuł się bardzo osłabiony. Kiedy Bodenstein kończył sprawozdanie, za oknami było ciemno. Przez chwilę panowała cisza.
— Myślę, że powinniśmy rozważyć zwrócenie się z apelem do lokalnej społeczności — oznajmiła Nicola Engel. — Być może ktoś widział strzelca, gdy opuszczał plac zabaw. Dzięki naocznemu świadkowi bardzo dokładnie znamy czas dokonania morderstwa.
— To całkiem dobry pomysł, jednak obawiam się, że w tej chwili nie mamy dość ludzi, żeby się na to zdecydować — zaprotestował Bodenstein. — Pia zgodziła się dzisiaj nam pomóc, ale ma urlop. Gdybym miał teraz wyznaczyć ludzi do dyżurowania na gorącej linii dla ludności, zostałbym chyba sam.
— No dobrze, co w takim razie proponujesz w zamian? — Nicola Engel uniosła starannie wyregulowane brwi.
— W tej chwili nie wiemy jeszcze, czy Ingeborg Rohleder została zastrzelona z premedytacją, czy też była przypadkową ofiarą — odparł policjant. — Musielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o kręgu jej znajomych i dopiero mając więcej informacji na jej temat, zgłosić się do ludzi. Po rozmowie z córką ofiary, pracownikami kwiaciarni i kilkoma najbliższymi sąsiadami denatka jawi się jako powszechnie lubiana i serdeczna staruszka, bez choćby jednego wroga. W tej chwili nie mamy żadnych informacji, które przynajmniej sugerowałyby osobisty motyw zbrodni.
— Przypomnijcie sobie sprawę Very Kaltensee. Wtedy było tak samo. — Pia włączyła się do rozmowy. — Z początku wszyscy myśleliśmy, że to kochana i szanowana staruszka i odrzucaliśmy wszelkie podejrzenia.
— No nie, tych dwóch przypadków nie można porównywać — zaprotestował Bodenstein.
— Niby dlaczego? — Pia wzruszyła ramionami. — Siedemdziesięciolatka ma za sobą dość czasu, żeby nabroić i zaleźć innym za skórę.
— Ja mogę się zająć prześwietleniem przeszłości ofiary — wychrypiał Kai Ostermann.
— Nie brałem nikogo innego pod uwagę. — Bodenstein pokiwał głową. — Może badania balistyczne pocisku pozwolą dowiedzieć się czegoś na temat broni, z jakiej korzystał strzelec.
— Dobrze. — Nicola Engel wstała. — Oliver, informuj mnie, proszę, na bieżąco.
— Oczywiście.
— Powodzenia. — Ruszyła w stronę drzwi, jednak zanim wyszła, spojrzała na nich raz jeszcze. — Dziękuję, koleżanko Kirchhoff, że dołączyła pani dzisiaj do obsady. Przy okazji życzę miłego wypoczynku i wesołych świąt.
— I nawzajem — odparła Pia. — Dziękuję.
Ostermann wstał z krzesła i, kaszląc, pokuśtykał do swojego biura. Pia ruszyła za nim. Na biurku Kaia stała bateria różnych lekarstw, termos herbaty i pudełko chusteczek jednorazowych.
— Jeszcze nigdy nie byłem aż tak przeziębiony — westchnął Ostermann. — Gdyby nie to, że mamy morderstwo na tapecie, jutro nie wstawałbym z łóżka. Pia, znikaj lepiej do domu, bo jeszcze się zarazisz i będziesz siąkać i kichać na tym swoim statku.
— Kai, nawet nie wiesz, jakie mam wyrzuty sumienia, że zostawiam cię w takim stanie samego. — Policjantka pokręciła głową.
— Oj, już nie gadaj. — Ostermann kichnął i wydmuchał nos. — Ja bym nie miał żadnych, gdybym zabukował urlop, a ty byś siedziała tutaj, dusząc się od kataru.
— Dzięki. Wiedziałam, że zawsze mogę na ciebie liczyć. — Pia zarzuciła sobie na ramię mały skórzany plecaczek i uśmiechnęła się szeroko. — W takim razie życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia i wesołych świąt! Pa!
— Pozdrów ode mnie słońce na równiku! — Kai Ostermann puścił do niej oko i znów kichnął. — A teraz znikaj stąd! I to szybko!