Żywi ludzie - ebook
Żywi ludzie - ebook
Pełen akcji thriller psychologiczny o tym, jak pozostać człowiekiem w nieludzkich warunkach
Jedenaście osób – ośmioro dorosłych i troje dzieci – ukryło się przed pandemią nieznanej zabójczej choroby na małej wyspie pośrodku karelskiej tajgi. Ale czy to oznacza, że najgorsze już jest za nimi? Zdołali przeżyć, ale co dalej? Są odcięci od świata. Będą musieli spędzić razem surową zimę, znaleźć pożywienie, stawić czoło nowym zagrożeniom, a przede wszystkim nauczyć się akceptować siebie nawzajem. Wybór, przed którym stoją, jest prosty: zmień się albo zgiń.
Żywi ludzie to kontynuacja Pandemii, głośnego thrillera o przetrwaniu w czasach zarazy, na podstawie którego nakręcono serial Ku jezioru.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-052-3 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za każdym razem bardziej bała się wziąć chłopca ze sobą, niż zostawić go w domu samego, i tego ostatniego ranka poszła z sąsiadką, zawsze to bezpieczniej, chociaż jakie tam bezpieczeństwo, dwie kobiety. Wcześniej chodził z nimi Jura z dziewiątego piętra, ale dziś nie otworzył, gdy zadzwoniły do drzwi, nawet nie podszedł. Nie potrzebowały żadnych wyjaśnień i tak słyszały jego rozdzierający kaszel w głębi mieszkania. Czym prędzej się odwróciły i zbiegły schodami w dół, a sąsiadka powiedziała tylko: „I Jurka też”, łysnęła ciemnymi oczami nad szczelną opaską z gazy i więcej o tym nie rozmawiały, w ogóle niewiele już rozmawiały, nie tylko z powodu masek, po prostu wszystko, co mogły sobie powiedzieć, i tak było jasne, i nie było potrzeby tego wygłaszać.
Gdy biegły ulicą, od czasu do czasu zapadając się po kostki w brudnym, grząskim śniegu — odśnieżanie stało się fanaberią — myślała: „Czterdzieści minut, no, najwyżej godzina, kolejka z każdym dniem robi się krótsza, nic się przecież nie stanie, nie odkręci wody, nie będzie grzebał w gniazdku, a nawet jeśli ktoś, ktokolwiek, zadzwoni teraz do drzwi, to nie otworzy, bo nie zdoła dosięgnąć górnego zamka, jest bezpieczny”.
Biegły i na końcu ulicy już było widać ciężarówkę z topornie namalowanym czerwonym krzyżem i grupkę ludzi, trzymających się z dala jeden od drugiego. Zwykle próbowała ją ocenić i teraz oceniła na jakieś czterdzieści minut, jeśli tylko jakaś staruszka (bo to prawie zawsze była właśnie kobieta, rzadziej facet), nie wydłuży kolejki, bo zapomniała talonu albo go zgubiła, co zawsze się kończyło przykrą, krótką i głośną awanturą, przez którą wróciłaby do domu dopiero po godzinie, nie wcześniej.
Teraz biegło się szybciej, śnieg był udeptany i twardy jak asfalt, bo od rana — a ciężarówka zawsze przyjeżdżała wcześnie rano, jeszcze gdy było ciemno — przychodzili tu wszyscy, którzy byli w stanie wyjść na dwór, i dziś znów było sporo ludzi, chociaż na podwórkach nie można by się było wyminąć, bo leżały tam zaspy z wąskimi na jednego człowieka, wydeptanymi ścieżkami, a zdarzały się bloki, co spostrzegła w przelocie, gdzie śnieg był nietknięty, czysty, bez jednego śladu.
Już przy samochodzie — wymacując w kieszeni twardy prostokątny kartonik talonu spożywczego i starając się stanąć bliżej posępnego kontrolera w czarnej wojskowej masce z filtrem, który wyrzucał prosto z paki jednakowe szare pudełka i co jakiś czas monotonnie i niewyraźnie powtarzał to samo: „Pojedynczo. Pojedynczo, mówię. Odsunąć się. Niech się pani odsunie”, i jednocześnie nie wpaść na innych ludzi, stłoczonych przy ciężarówce, nie dotknąć ich rękawem czy połą palta, pomyślała nagle: „Nie zdoła otworzyć drzwi. Gdyby coś się stało teraz, w drodze powrotnej, gdy będziemy niosły te przeklęte pudełka, których nie da się schować, które aż krzyczą: patrzcie, mam jedzenie, a teraz nie ma z nami Jury (bo już jakby w ogóle go nie było), jeśli coś się stanie, jeśli nie wrócę, on nie zdoła otworzyć drzwi. I nikt do niego nie przyjdzie”. Ta myśl kazała jej biec jeszcze szybciej mimo ciężkiego, niewygodnego pudełka, a sąsiadka z identycznym pudełkiem w ręku ledwie nadążała.
Wpadła do domu, zdjęła palto, kolejny raz tłumiąc silne, nieodparte pragnienie, żeby wyrzucić ubranie za drzwi, na schody, żeby żadna molekuła tego obcego i groźnego powietrza nie dostała się tu, do środka, do ich jedynego schronienia, a potem zawołała w stronę pokoju: „Jestem, nie wychodź!”, i długo, bardzo starannie myła ręce i twarz, tarła szarym mydłem gruby, już wystrzępiony na brzegach prostokąt gazy i myślała, dobry Boże, jak to dobrze, że wciąż jeszcze jest woda, żeby tylko nie wyłączyli wody, i dopiero wtedy poszła do chłopca, powąchała czubek jego głowy i powiedziała: „Widzisz, wróciłam. Zjesz coś?”, a on siedział na podłodze nad stosem czasopism i nawet na nią nie spojrzał, tylko pokręcił głową, nie, robię coś, później.
Więcej nie wychodziła. Pod koniec tygodnia sąsiadka zastukała do niej i zawołała: „Ireczko! Irinko! Jak tam u was?”, a ona nawet nie zdołała się zmusić, żeby podejść do drzwi i wyjaśnić, dlaczego nie może już więcej wychodzić na dwór. Że nie da rady: znów tam iść, potem wracać, przynosząc na sobie nieznaną lepką zarazę, przed którą nie ma ratunku, nie ma schronienia, i dlatego przez cały czas, gdy sąsiadka stukała i wołała, ona siedziała obojętnie na kanapie, a potem spojrzała na zdumionego chłopca, przyłożyła palec do ust i nawet się uśmiechnęła: ciiicho, taka zabawa, schowaliśmy się i udajemy, że nas nie ma. W tamtych dniach takie milczenie za drzwiami można było zrozumieć tylko w jeden sposób i sąsiadka pewnie tak właśnie je zrozumiała, bo słychać było, jak mówi niewyraźnie: „O Boże, Boże”, a potem szybko schodzi po schodach.
Z pudełka, które przyniosła do domu tamtego ostatniego dnia, pod koniec tygodnia nie zostało już prawie nic: napoczęta paczka kaszy gryczanej, kilka konserw wołowych, puszka słodkiej kukurydzy. Na szczęście chłopiec nigdy nie jadł dużo. Policzyła, że jeśli ona w ogóle przestanie jeść, to starczy im jeszcze na cztery dni. W szafce w kuchni znalazła wyschnięte, pozbawione smaku suchary dietetyczne i mąkę, prawie kilogram, wiązała z nią duże nadzieje, bo wychodziły z niej cienkie, blade placki. Cztery dni, powiedziała do siebie, jeszcze cztery dni, i dopiero wtedy, jeśli nic się nie zmieni, dopiero wtedy pomyślę, co robić dalej.
Sierioża dzwonił codziennie, rano i wieczorem, i niezmiennie pytał: „Jak tam? Uważacie na siebie? Co jecie?” — i bała się przyznać, że opuściła już jedno wydawanie produktów i chce opuścić następne, bo na pewno przekonałby ją, że to błąd, a ona wiedziała, wiedziała to na pewno, że postępuje słusznie, że nie można, że nie wolno wychodzić i nie wolno otwierać drzwi. W poniedziałek cały dzień czatowała przy wizjerze, odruchowo wstrzymując oddech, jakby samo powietrze przenikające przez skórzane obicie stanowiło zagrożenie, i nie zobaczyła nikogo, ani jednej osoby, chociaż tego dnia przyjeżdżała ciężarówka z prowiantem. Schody były puste i nie zauważyła nawet sąsiadki, która stukała do jej drzwi kilka dni temu.
Nie było sensu opowiadać o tym Sierioży, bo i tak nic by nie zrozumiał, nie umiałby wyobrazić sobie tego z zewnątrz, spoza izolacji. Starała się odpowiadać krótko, w końcu poprosiła, żeby dzwonił tylko raz, wieczorem, i rozmawiała z nim przez kilka sekund, bo nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie działał telefon, i wydawało jej się, że z każdą rozmową kurczą się i topnieją jakieś zasoby podtrzymujące istnienie sygnału w aparacie. Sierioża mówił: „Pojechałem dzisiaj i znowu mnie nie puścili, ale nie denerwuj się, Irka, musicie tylko wytrzymać, ja coś wymyślę, grunt, żebyście byli ostrożni”, a ona myślała, o tak, jesteśmy ostrożni, ostrożni jak cholera, ale została nam ostatnia puszka wołowiny i trochę mąki, a na placyku przed klatką, który trochę widać z kuchennego okna, już od kilku dni nie ma żadnych śladów, lecz nie mówiła mu o tym dlatego, że i te telefony, przypominające jej, że upłynął kolejny dzień, i przejęty głos Sierioży w słuchawce nie miały teraz żadnego sensu i tylko denerwowały.
W nocy ze środy na czwartek padł telefon. Nie wiedziałaby o tym, gdyby nie to, że tego dnia Sierioża nie zadzwonił. Około północy podniosła słuchawkę i usłyszała tylko gęstą ciszę, żadnych trzasków, i tej nocy nie zdołała zasnąć, nie zasnęłaby nawet, gdyby telefon wciąż działał, bo właśnie dziś skończyło im się jedzenie.
Gdy Antoszka skończył swoją porcję, przyłapała się na tym, że bezmyślnie, łapczywie zlizuje resztki mięsnej galaretki z ostrych krawędzi metalowej puszki i gdy poczuła w ustach smak własnej krwi, dotarło do niej bardzo wyraźnie, że to odroczenie, które sobie wytargowała, właśnie się skończyło. Całą noc przesiedziała przed włączonym telewizorem, choć teraz prawie w ogóle nie włączała telewizora, od tygodnia puszczali tylko cztery programy, w kółko, w tej samej kolejności, której nauczyła się już na pamięć: skuteczne środki ostrożności w okresie epidemii, wystąpienie Naczelnego Lekarza oraz lista punktów pomocy w razie wypadku. I teraz po słowach: „Zachowajcie spokój, zostańcie w domach”, gładko uczesany lekarz urwie i jeszcze raz spojrzy na leżącą przed nim kartkę — tak jest, dokładnie ten sam program.
Możliwe, że ich już w ogóle nie ma, ani tego lekarza, ani spikera, ale ktoś musiał przecież pilnować, żeby to wszystko szło w telewizji, to przecież nie mogło się dziać samo z siebie, automatycznie, ktoś musiał zostać w tej wielkiej, przypominającej gruby kamienny ołówek wieży telewizyjnej, słabo migoczącej światłami na tle ciemnego nieba. Może ten ktoś w końcu przerwie ten zaklęty porządek i powie coś innego, wszystko jedno co, żeby tylko to coś pomogło jej się zorientować, co dzieje się tam, za drzwiami, w tym ogromnym mieście, co podpowiedziałoby jej, co ma robić.
Nad ranem siadła na szerokim plastikowym parapecie, przywarła policzkiem do zimnej szyby i patrzyła na ulicę. Z okna widać było jej niewielki kawałek, resztę zasłaniał sąsiedni dom, wysokie drzewa obok i płaski billboard z wyjątkowo niepasującą teraz reklamą czekolady, jednak Irka była pewna, że nie przegapi ciężarówki z prowiantem, która powinna wkrótce tędy przejechać, bo przecież oprócz ciężarówki od dawna nic nie jeździło. Czekała kilka godzin aż do świtu, a gdy chłopiec się obudził i ją zawołał, zrozumiała, że ciężarówka już nie przyjedzie, że możliwe, iż nie przyjechała też w poniedziałek, tylko jej nie przyszło do głowy, żeby to sprawdzić, i poczuła nawet jakby ulgę na myśl, że nie będzie musiała już wychodzić, że tym razem naprawdę nie będzie po co.
I wtedy znalazła konfitury. Słoik był nieduży, półlitrowy, ze śladami rdzy na mocno dociśniętej zakrętce, której długo nie mogła odkręcić i nawet zaczęła się zastanawiać, jak ostrożnie rozbić słoik, żeby w powidłach zostało jak najmniej szkła, i wtedy pokrywka nagle puściła, strzelając na boki cukrowym pyłem. Konfitury były stare, prawie już czarne i obrzydliwie słodkie, a ona starała się wyłożyć je ładnie na talerzyk, żeby ucieszyć chłopca, aż w końcu wyszły jej wesoła buzia, oczy i uśmiechnięte usta. Tyle cukru, pomyślała, wystarczy jeszcze na kilka dni, jeśli będziemy jeść po cztery łyżeczki rano, w środku dnia i wieczorem. Dobrze, że wciąż jest woda, żeby tylko nie wyłączyli wody.
Za każdym razem, gdy próbowałam sobie wyobrazić, co ona czuła, ukrywając się z tym chłopcem za cienkimi drzwiami z kiepskimi zamkami, wracałam myślą do tego właśnie dnia, do tego poranka, w którym liczyła, ile łyżek konfitur może pozwolić sobie zjeść. O czym myślała, wygrzebując ze słoika twardą, opierającą się czarną masę? Czy przyszło jej do głowy, że gdyby nie dziecko, wyszłaby z domu o wiele wcześniej i być może zastałaby ciężarówkę? Że nawet teraz, gdy na ciężarówkę już nie było co liczyć, nawet teraz pewnie by wyszła, ale on ma tylko pięć lat, nie może długo chodzić, szybko się męczy i w ciepłym zimowym kombinezonie jest taki powolny, że nie zdołaliby uciec, gdyby ktoś na dworze, ktoś wielki i niebezpieczny, próbował ich zatrzymać, za nic by nie zdołali.
Czy obawiała się tego, że być może przegapiła moment, gdy wszystkich pozostałych zabrali, uratowali, przewieźli w jakieś bezpieczne miejsce, że przespała jakąś krótką wiadomość w telewizji o ewakuacji albo o szczepionce? Czy może myślała, że ich dwoje, ona i chłopiec, byli ostatnimi ludźmi, jacy tutaj zostali? Którzy w ogóle zostali? Dlatego, że teraz, gdy telefon milczał, a w oknie widać było tylko opustoszały fragment ulicy przysypanej niezadeptanym śniegiem, bez trudu można było sobie wyobrazić, że już nawet Sierioży, który obiecał przyjechać i zabrać ich od razu, jak tylko będzie można się przedrzeć przez kordon, że i jego również już nie ma.
Bardzo mało mówiła o tych ostatnich dwóch dniach, które zaczęły się od słoika starych konfitur, a skończyły tym, że w środku nocy Sierioża zadzwonił do drzwi, bo patrole okalające miasto opuściły posterunki i w końcu udało mu się do nich przedostać. Wiem tylko, że otworzyła mu nie od razu i początkowo długo przyglądała mu się przez wizjer, próbując zorientować się, czy nie jest chory, bo przecież Liza na pewno była chora i dlatego nie prosiła, by jej otworzyć, tylko siedziała przy drzwiach i dyszała ciężko, aż w końcu wstała i trzymając się ściany, zaczęła powoli schodzić, zatrzymując się na każdym podeście.
I choć Sierioża był zdrowy — bo poza granicami izolacji jeszcze niewiele zdążyło się wydarzyć, bo tam dopiero wszystko się zaczynało, wszystko, co w ciągu zaledwie kilku tygodni zgubiło to olbrzymie, trzynastomilionowe miasto — to zanim otworzyła drzwi, założyła maseczkę sobie i Antonowi. Sierioży udało się ją przekonać, żeby zdjęła te maski dopiero po dwóch godzinach, gdy po pospiesznym, gorączkowym pakowaniu — „Nie ma czasu, Irka, zostaw, wszystko mamy, znajdziemy dla ciebie ubranie i buty, zaraz znowu wszystko zagrodzą i wtedy na pewno się stąd nie wydostaniemy” — już jechali pustą nieoświetloną drogą, zostawiając daleko z tyłu to martwe miasto i rozhisteryzowane willowe osiedla, które pojęły, że kordonów już nie ma i teraz nie będzie komu ich chronić.
Nic więcej nie wiem. Ona w ogóle mówiła bardzo niewiele, chociaż gdy na dworze robi się ciemno i jedynym źródłem światła w domu staje się pomarańczowa prostokątna szczelina wokół zakopconych drzwiczek pieca, nie pozostaje nam nic innego jak rozmowy. Mamy jeszcze trochę nafty, ale trzymamy ją na wyjątkowo uroczyste okazje i dlatego wszystkie wieczory bez wyjątku spędzamy w taki sam sposób: światła jest za mało, żeby patroszyć ryby czy cerować ubrania, dlatego siedzimy sobie w tym zmroku, ośmioro dorosłych i trójka dzieci, i rozmawiamy. Pewnie moglibyśmy opowiadać sobie o wszystkim, bo przecież każdy ma za sobą długie życie, pełne najróżniejszych wydarzeń, a jednak zawsze mówimy o tym samym: o tych ostatnich dniach tuż przed końcem. O tym, jakimi beztroskimi idiotami byliśmy. Jak zupełnie niczego nie rozumieliśmy. Jak się spóźniliśmy, nikogo nie zdołaliśmy uratować i jak ledwie uratowaliśmy się sami, jeśli w ogóle można nazwać to ratunkiem.
Przez ostatnie miesiące omówiliśmy to wszystko tyle razy, że nauczyłam się tego na pamięć i w najdrobniejszych szczegółach potrafię sobie wyobrazić każdy dzień każdego z nich, każdy dzień z tych kilku tygodni, kiedy stało się jasne, że niczego nie da się już naprawić, ale jedyne, o czym nie mogę przestać myśleć, to te ostatnie dwa dni, kiedy ona odliczała łyżeczki z konfiturą: jedna, dwie, trzy, cztery… Nie mogę przestać wyobrażać sobie dzisiejszego Miszki, wysokiego, z dziwnie dorosłym wyrazem twarzy, jako pięciolatka, i próbuję zrozumieć, czy byłabym gotowa tak się zamknąć i nie wychodzić zupełnie, w żadnych okolicznościach? Nie otworzyć drzwi siostrze, nie wyjść do ciężarówki z dostawą, po prostu odwrócić się plecami do całego tego koszmaru, który dział się na zewnątrz, i udawać, że tam za drzwiami nic nie ma, że zostało już tylko to małe mieszkanie i ten słoik przesłodzonych porzeczek? A przecież się nie myliła, faktycznie nie wolno było wtedy wychodzić i być może tylko dzięki temu, że wtedy nie wyszła, ona i chłopiec są teraz z nami.
Była żona mojego męża i jego jedyny syn.
Nie mogę przestać myśleć o czymś jeszcze, i wiem, że to okropne, że to straszne, i nigdy nikomu bym się do tego nie przyznała, a jednak nie mogę przestać myśleć: co by się stało, gdyby ona jednak tego nie zrobiła? Gdyby jednak wyszła na zewnątrz, zanim przyjechał po nią Sierioża.
●
Często też próbuję wyobrazić sobie miasto: nie takie, jakie znałam przed katastrofą, ale obecne, puste i martwe. Nie było mnie tam, gdy wszystko się zaczęło, a czyjeś opowieści i urywki reportaży telewizyjnych nie chciały się połączyć w mojej wyobraźni z tym, co zapamiętałam. Nawet gdybym próbowała nałożyć wszystko, co ujrzeliśmy później w innych miastach, spotykanych po drodze, na ulice znane od dzieciństwa — milczące i obojętne szeregi sunących wzdłuż drogi ludzi z sankami w Ustiużnie, bezludzie opuszczonego przez mieszkańców Kiriłłowa — to i tak by się nie udało, tak bardzo niepodobne do naszej ogromnej metropolii były te nieduże północne miasta, z których każde dało się przejechać w ciągu kwadransa.
Ale to nic, że nie mogę zobaczyć, jak wygląda teraz to porzucone przez nas miasto, przecież nigdzie mi się nie spieszy, a wyobrażanie go sobie to świetny sposób, żeby zająć myśli. Wyobrażam je sobie po kawałku: park Bitcewski z jego świerkami i ławeczkami, gdzie spacerowaliśmy z Miszką, gdy był mały. Ulica Miasnicka z kawiarniami i sklepikami, do których wyskakiwałyśmy z Lenką w przerwie obiadowej. Ślizgawka w ogrodzie Ermitaż. Mętny i nieduży, ściśnięty w kutym ogrodzeniu staw na Patriarszych Prudach. Pełen kurzu i płaski ogród zoologiczny z rzeźbą splecionych ze sobą mosiężnych monstrów. Jedne powracają od razu, inne muszę wydobywać z pamięci siłą, ale jak tylko obraz wreszcie się pojawi, można iść dalej. Przysypać śniegiem. Zlikwidować przechodniów. Pogasić światła.
Wyobrażam sobie pokryte śniegiem bezludne ulice z zaspami sięgającymi dachów porzuconych samochodów. Niedziałające światła na skrzyżowaniach, kołyszące się na wietrze. Wyblakłe, łuszczące się billboardy. Puste marmurowe hole w metrze. Kina z ciemnymi ekranami i podniesionymi wyściełanymi siedzeniami, wielopiętrowe centra handlowe z witrynami pokrytymi kurzem i ruchomymi schodami, które już nie pojadą. Gdyby jakimś cudem z tego wielkiego miasta po prostu zniknęli ludzie, gdyby tylko utraciło swoich mieszkańców, zachowując przy tym inne atrybuty cywilizacji: światło, ciepło, wodę w fontannie GUM-u — jakaż byłaby to wspaniała, potężna wizja. Miasto istniejące dla samego miasta. Samo dla siebie zapala latarnie wzdłuż pustych ulic, samo do siebie mruga neonami i przesuwa wskazówki wielkich zegarów na wieżach i dworcach. Takie chciałabym je zapamiętać, ale to niemożliwe i wiem, że wszystko wygląda teraz zupełnie inaczej.
Prądu nie ma już od dawna, tak jak nie było go nigdzie przez ostatnią część naszej podróży, a wraz ze światłem zabrakło ciepła i mróz przeniknął do wnętrza cichych i ciemnych domów. Śniegu nikt nie odgarnia, leży na ulicach, sięga już okien na parterze, zbiera się na płaskich dachach, niektóre nie wytrzymują i zawalają się pod jego ciężarem. Ta zima nie wyrządzi mojemu miastu zbyt wielkiej szkody, wkrótce się skończy i śnieg stopnieje, ale potem przyjdą nowe zimy i nowe śniegi i zatkają się studzienki, popękają rury i całe miasto zacznie powoli blaknąć, rozpadać się, bardzo powoli, nie od razu, lecz nieuchronnie, ponieważ ci, którzy o nie dbali, sprzątali je i remontowali, zniknęli i nie powrócą. Może zostały ptaki: kaczki na niezamarzających stawach, wrony nad pustkowiami, może bezdomne psy, chociaż pewnie teraz nie mają już czego jeść.
Ludzie też tam zostali. Ci, którzy umarli w swoich domach, i ci, którzy umarli na ulicy albo w punktach pomocy, wszyscy tam zostali, i wyobrażam sobie, jak leżą, okryci miłosiernym chłodem i ciemnością, niczym śpiące pszczoły w swoich domkach, każdy w swojej komórce, bezimienni teraz, niczyi i samotni.
Ale przychodzą dni, gdy mam pewność, że to niemożliwe: wbrew temu wszystkiemu, co mówili w wiadomościach, i temu, co widzieliśmy na własne oczy, to niemożliwe, żeby trzynaście milionów ludzi tak po prostu umarło, naraz, jednocześnie i bez protestu. Wszyscy widzieliśmy tylko początek, nikt z nas nie widział końca i nie możemy wiedzieć tego na pewno. Doktor dużo mówił o odporności: „Ktoś powinien mieć wrodzoną odporność na wirusa… zawsze tak się dzieje, to statystyka — dodawał i uśmiechał się swoim rozmarzonym uśmiechem dziecka — że jakiś procent ludności jest odporny na epidemię… nawet dżuma nie zabiła wszystkich, a przecież to nie jest dżuma”. Natasza wtedy prawie go uderzyła. „Nie dżuma! — krzyczała. — Coś podobnego! To czemu od razu tego nie zatrzymaliście? Czemu nie wymyśliliście, jak ludziom pomóc, jeśli to nie dżuma? A my zwyczajnie wymarliśmy jak mamuty, do diabła z tą waszą odpornością, nie było żadnej odporności, tam nikogo nie ma, tam już w ogóle nikogo nie ma, a my przeżyliśmy tylko dlatego, że uciekliśmy, dlatego, że siedzimy tutaj, że boimy się wyściubić nos, bo ona czeka tam na nas, na zewnątrz, ta pana niedżuma!”. A potem się rozpłakała, a on siedział obok z miną winowajcy i kiwał głową, jakby osobiście odpowiadał za wszystko, co się wydarzyło. Biedny doktor. Powinien zostać tu, z nami, wtedy nadal by żył.
A czasem myślę, że może jednak miał rację. Że niepotrzebnie stamtąd wyjechaliśmy. Że bardzo możliwe, że to, co najgorsze, jest już za nami, że epidemia się wypaliła i wszyscy wrócili: ci, którzy się nie zarazili (jeśli tacy faktycznie byli), razem z tymi, którzy się ukryli trochę bliżej. A my teraz będziemy żyli tu, w samym środku tej pogranicznej strefy odosobnienia, której nawet nie ma sensu ochraniać, bo żaden człowiek nie zdoła przejść osiemdziesięciu kilometrów przez tajgę na piechotę, my zostaniemy tutaj, bo nasze samochody, zamarzające teraz z pustymi bakami na tamtym brzegu, do niczego się nie przydadzą, i przeżyjemy tutaj rok, dwa, dziesięć lat i nigdy się nie dowiemy, że to wszystko już się skończyło.
Czasem zaś wydaje mi się, że wszyscy rzeczywiście umarli, naprawdę wszyscy, i że zostaliśmy zupełnie sami. Ostatnie jedenaście osób w samym środku zimy, ośmioro dorosłych i trójka dzieci. Naprawdę nie wiem, która z tych myśli jest bardziej przerażająca.
●
I jeszcze jedno: z jakiegoś powodu muszę wiedzieć, jaki jest dzisiaj dzień. Nie umiem dokładnie wyjaśnić, po co mi to, sama nie wiem, ale pierwsze, o czym myślę po przebudzeniu, to: Jaki był wczoraj dzień? Do tego dodaję jeszcze jeden i nawet jeśli nie chce mi się z nimi rozmawiać, a rzadko teraz w ogóle mam chęć rozmawiać, to i tak mówię na głos, żeby i oni wiedzieli: „Dzisiaj jest dwudziesty stycznia” albo: „Dziś jest drugi lutego”. Mówię to każdego dnia i chyba ich denerwuję. Wzruszają ramionami, patrzą w bok albo udają, że nie słyszeli. I tylko Lonia przez jakiś czas na początku marszczył czoło, aż w końcu oznajmiał coś w rodzaju: „dzień pracownika milicji drogowej” czy „dzień młodzieży Azerbejdżanu”, i gdy wymyślał te idiotyczne i nie zawsze przyzwoite nazwy, to przynajmniej moje słowa nie zawisały w próżni.
Ale po Nowym Roku przestał i od tamtej pory nie zrobił już tego ani razu. Chyba po Nowym Roku w ogóle przestaliśmy żartować, ale to bez znaczenia, ja i tak rano otwieram oczy i mówię, głośno: „Trzeci lutego”. I jeśli w moim zegarku wyczerpie się bateria, będę robić nacięcia na ścianie i liczyć je, i się nie pomylę, i nie pozwolę im się pomylić, bo w przeciwnym razie wszystkie te krótkie, jednakowe dni zleją się w jeden, najdą na siebie i przemienią w niekończący się strumień zmroku, w jednolitą ponurą wstęgę.
Jeszcze kilka tygodni i śnieg w Moskwie po trochu zacznie się topić, zaspy się skurczą i ograniczą do trawników, odsłaniając kawałki suchego, czystego asfaltu, a tutaj przeklęta zima ani myśli się kończyć, jakby dopiero nabierała rozpędu, jakby tu już zawsze miała być zima, zaklęte miejsce, w którym czas się zatrzymał. I ciemno, cały czas ciemno. Trochę się rozwidnia koło południa, a przed trzecią znowu gęstnieje mrok i przez te trzy godziny my wszyscy, nie bacząc na ziąb, wychodzimy na zewnątrz, bladzi i osowiali, jak obudzone krety, żeby wchłonąć choć trochę światła. Jeśli nie liczyć tych krótkich godzin, przez resztę czasu trwa noc, zimna i pusta.
W mieście nigdy nie ma tak absolutnej, głuchej, nieprzeniknionej ciemności, miejskie noce nasączają się żółtością latarni, napełniają odgłosami jadących samochodów i cichym szumem urządzeń elektrycznych, pulsem milionów organizmów oddychających wokół, a tu, w miejscu, w którym skazaliśmy się na dobrowolne zamknięcie, wystarczy odejść od domu na dwa metry, żeby wszystko się rozpłynęło błyskawicznie w szczelnej atramentowej ciemności. Wtedy szybko zawracasz, prawie biegniesz, wyciągając przed siebie ręce, bo się boisz, że przez te kilka minut, kiedy cię nie było, nawet ten mały dom, którego istnienie jeszcze przed chwilą nie budziło żadnych wątpliwości, zniknie i wszyscy, którzy byli tam w środku, już zniknęli, już przepadli bez śladu i nieważne, ile zrobisz kroków, pod twoimi dłońmi zawsze będzie już tylko czarna pustka.
Sierioża mówi, że to normalne, że tu ciągle jest ciemno, że tak powinno być, bo przecież jesteśmy blisko koła podbiegunowego. Ale przecież do niego, do tego koła, jest całe czterysta kilometrów, sprawdzałam na mapie, bo to jedyna książka, jaką tu mam, Atlas drogowy. Mam mnóstwo czasu, i mogłabym siedzieć nad nim całymi godzinami i liczyć, i jest mnóstwo sposobów, jak to zrobić: można zaznaczać odległość palcem, można grzebykiem, można szacować na oko i robiłam to wszystko już tyle razy, że odległość stąd do koła podbiegunowego znam na pamięć: czterysta kilometrów.
Co prawda nie wiem, czy to daleko, czy blisko, i nikt z nas nie wie, kiedy w tych stronach przychodzi wiosna, bo jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby to sprawdzić wtedy, kiedy jeszcze mieliśmy taką możliwość, a teraz jest już za późno, teraz nie ma już kogo spytać. Bardzo możliwe, że właśnie dlatego takie to dla mnie ważne, jaki mamy dziś dzień, żeby pamiętać: wcześniej czy później, może nie w kwietniu, ale w maju, w maju to już na pewno, ta przeklęta zima wreszcie się skończy. „Czwarty lutego”, mówię z uporem, jak tylko otworzę oczy, prosto w to rozdrażnione milczenie. Jeszcze cztery miesiące i będzie lato.
Tylko że jedzenia zostało nam najwyżej na miesiąc, nie dłużej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki