Regina zamyka drzwi - ebook
Regina zamyka drzwi - ebook
Powieść obyczajowo-psychologiczna, intrygująca jak tytułowa bohaterka: kobieta silna i pełna sprzeczności, apodyktyczna, a przecież o wielkim sercu, która wbrew okolicznościom dążyła do tego, by żyć tak, jak sobie wymarzyła. Historia Polki, urodzonej przed wojną i pochodzącej z biednej, wielodzietnej rodziny, umierającej w podeszłym wieku jako Austriaczka w swym eleganckim, wiedeńskim apartamencie. Jak tego dokonała? Dlaczego nigdy nikomu nie chciała się zwierzyć, nawet ukochanemu synowi, który przyjeżdża teraz z Warszawy, by pożegnać ukochaną matkę i zarazem swe dotychczasowe życie… Ironiczna, słodkogorzka, poruszająca książka – pean na cześć urody świata, a zarazem elegia o odchodzeniu, na które nawet Regina nic nie może poradzić – opowiedziana na tle ponad siedemdziesięciu lat, w dwóch krajach, całkiem do siebie niepodobnych.
Jacek Melchior, urodzony w Gdańsku, z wykształcenia krytyk teatralny, przez wiele lat popularyzował muzykę klasyczną i jazz w programach radiowych, pisał o kulturze dla kilku tygodników. Jest m.in. autorem scenariuszy widowisk estradowych i teleturnieju „Muzyka łagodzi obyczaje”. Wydał powieść XXL (Latarnik 2012) i romans komediowy. Mieszka w Warszawie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-004-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Frau Regina, no proszę, jeszcze łyżeczkę... Musi pani mieć siłę, dziś przyjedzie syn!
Siła. O tak, zawsze musiała mieć siłę. Ale już nie ma Zawsze. Zostało tylko Nigdy. Przecież to, co się niebawem zdarzy, to jest właśnie Nigdy. Coś, czego nie przewidywała. I oto Nigdy prawie jest.
– Oj, nie ma co zaciskać ust...
Jedyna siła, jaką jeszcze ma, służy do zaciskania ust.
– Mała łyżeczka i podam koniaczek, dobrze?
Niedobrze. Nie będzie jej mówiła, co ma robić.
– Przecież to jest kawior, czerwony, tak jak pani chciała... No, frau Regina, proszę mi pozwolić wywiązać się ze swoich obowiązków! Będzie nagroda!
Obowiązek. Doskonale to rozumie. Po austriacku, oni są tacy obowiązkowi. Obowiązek najważniejszy. Ornung mus zajn. Ale nagroda? Nagradzała się wyłącznie sama. Nikt jej nie nagradzał. Nagradzała się zawsze sama! Lecz już nie ma Zawsze. Już jest Nigdy.
Łyżeczka kawioru z jej własnej lodówki w zamian za kroplę koniaku z jej własnego barku. Więc jednak wciąż nagradza się sama, nawet jeśli cudzymi rękami. Nawet w obliczu sytuacji, która nie miała nigdy nadejść, a jednak nadeszła. Niech będzie, otworzy te usta.
Usta? Usta się czuje. Usta są pokryte szminką. Usta ustawiają się do świata. To, co otwiera, nie jest już jej częścią i nie jest częścią świata. To, co otwiera, to zsyp jakiś jest, oblepiony zdechłymi muchami, zdechłymi resztkami jedzenia, zdechły zsyp. Mocowała się z czymś takim przez całe lata w blokach. Siedem lat na dziewiątym piętrze w Gdańsku i jeszcze dłużej na parterze w Sopocie. I zawsze ktoś wyrzucił coś niedokładnie do środka, i to spływało potem po drzwiczkach zsypu w dół, na posadzkę korytarza, jak teraz kuleczki kawioru, w dół, na podłogę.
– No, nie jest to jakiś wielki frisztik, ale jednak śniadanko... Proszę... Utrzyma pani w ręku? O co chodzi? Za mało? Kropelka to kropelka... Frau Regina, przecież chciała pani... Nie ten kieliszek? W pękatym? Z pani to jednak dama... Teraz dobrze?
Dobrze. Usta przestają być zsypem, koniak zwilża je jak najlepsza szminka, pokrywa bukietem zapachów, chroni przed prawdą. O ustach, oczach, które są ledwie oczkami, rękach, które są ledwie rączkami i nogach, które są ledwie nóżkami. Koniak chroni przed prawdą o niej samej.
Jest bardzo dobrze. Z rozkoszą daje się nabrać na tę nieprawdę, rozlewającą się do środka, wzmacniającą ów środek, jakby to nie był jej środek, ale środek czegoś ważnego, pełnego, żywego.
– Regina, twoje zdrowie! – Igor z szelmowskim uśmiechem stuka w jej lampkę małym kryształowym kieliszkiem do wódki, bo koniaku nie pija.
– Dziękuję – odpowiada i nie może się powstrzymać – ale zdrowie to ja mam.
– Więc czego nie masz?
– Właściwie... wszystko mam – mówi zaskoczona, rozglądając się po swoim wiedeńskim saloniku, pełnym kwiatów w wazonach, motylków na tapetach i światła, wpadającego z ogrodu przez ogromne okna.
– Mnie jeszcze nie masz, ale możesz mieć! – Igor dolewa sobie wódki. – Regina, powiedz tylko słowo!
Rosły, przystojny blondyn, który niemal mógłby być jej synem, ruchem kota zsuwa się z fotela i już klęczy u jej stóp.
– Przestań, wariatuńciu! – śmieje się, bo to miłe.
I śmieje się, ponieważ jest dokładnie tak, jak przewidziała. Nie trzeba go jednak było zapraszać do domu. Kilka lat czekał na to zaproszenie, ileż razy podwoził ją na róg parku Schönbrunn, przy którym wysiadała, by nie zorientował się, dokąd faktycznie idzie. Wreszcie uległa. Teraz Igor przygląda się, jak pięknie i wygodnie, nie po polsku mieszka, i oczywiście chętnie też by pomieszkał, zamiast kisić się z kolegami w sublokatorskiej norze gdzieś w robotniczym becyrku. Co on sobie właściwie myśli? Seks, wikt, opierunek, ciche mamusiowanie? Miała już takich chętnych.
– Super tu u ciebie – wzdycha Igor.
Chwyta go za jasną czuprynę.
– Ale pamiętaj, ani słowa komukolwiek, rozumiemy się? Nie byłeś tu, nie widziałeś. Baby z klubu polskiego pękłyby z zazdrości, a faceci garnęliby się jeszcze bardziej niż garną, chciałbyś? – podpuszcza go na wszelki wypadek.
I nie czeka na odpowiedź. Za dużo jej opowiedział o drobnych szwindelkach. O pracy na czarno, o oszukanej austriackiej narzeczonej, o codzienności, którą stara się przechytrzać, co nawet mu się udaje. Jej nie przechytrzy. Może dlatego się rozumieją. A jednak nie powinna była ulegać.
– Regina, jak to możliwe, że jesteś duszą towarzystwa, a my... a nikt o tobie prawie nic nie wie?
Dolewa mu wódki. A możliwe. I tak właśnie ma być.
Frau Regina, to ja już podziękuję, kuchnia posprzątana, łazienka też. Nie wiem, kto do pani przyjdzie jutro, no, ale przecież będzie syn, prawda? Coś jeszcze podać? Nie? To do widzenia, auwiderzejn!
Nic nie podawać, sama sobie poda. Niech tylko szczęknie furtka ogrodowa na znak, że Ola już poszła. Teraz powoli, najpierw prawa noga, a raczej to, co z niej zostało... Nie trafiła w dzieciństwie do Oświęcimia, więc po siedemdziesięciu latach Oświęcim trafił do niej.
Nawet ją lubi, tę Olę, szybka jest, czysta, dokładna, no i jednak Polka, nie muszą się wysilać, by dobrze się zrozumieć. Kto z opieki przyjdzie jutro, kto pojutrze? Nie wiadomo, zarządzający spryciarze wymyślili to tak, by do nikogo się nie przyzwyczajać, nie ugadywać się, nie płacić na boku. Ale tej młodej flei z przedwczoraj, jeśli jeszcze kiedykolwiek się pojawi, już nie wpuści. Porobiła gąbką liszaje na futrynie i uznała, że umyła. Znaczy wpuści, bo musi, by wypłacali jej zasiłek na opiekę, ale da tych kilka euro i niech się fleja wynosi.
Druga noga. Tej nogi prawie nie ma, a waży tonę.
Wpuści, nie wpuści. Dobre sobie, fleja wejdzie sama. Drzwi są otwarte od czasu, gdy przewróciła się w drodze do ubikacji i przeleżała kilka godzin w przedpokoju, nie mogąc sięgnąć ani do telefonu, ani do klamki. Od tygodni w jej mieszkaniu, pilnie strzeżonym schronie, zamaskowanej przed światem jaskini, jest przecież jak na Westbanhofie. Wchodzą, wychodzą, dworzec... Tylu osób, ile przewinęło się przez jej dom w ciągu ostatnich miesięcy, nie było tu przez ćwierćwiecze. Życie najpierw odeszło, a teraz jeszcze się mści.
Technikę wstawania z łóżka ma już opracowaną. Teraz, gdy wreszcie się podniosła, powinna swoje odsiedzieć, żeby krew nie uderzyła nagle do głowy.
Patrzeć przed siebie, byle nie na siebie. Przed siebie, byle nie na...
Na szczęście uwielbia tę perspektywę rozciągającą się od łóżka przez dwa duże pokoje w amfiladzie aż po stół w saloniku i Panienkę Irenę Renoira na przeciwległej ścianie: nastolatkę z długimi, kręconymi, rudawymi włosami, siedzącą pod drzewem w białej, zapewne muślinowej sukni.
Reprodukcja ma ze czterdzieści lat, kupiła ją w sopockiej księgarni na deptaku, za ostatnie pieniądze, przed pierwszym. Nie mogła nie kupić siebie. Kłamstwo, powieszone w sopockim mieszkaniu nad ogromnym radiem z „oczkiem”, szlachetne jak potrzeba lepszych wspomnień, koiło ją, choć przecież nigdy nie udało jej się w nie uwierzyć mimo paru sprzyjających sytuacji.
Na rudo przefarbowała się potem, gdy stała się kobietą. I żadne drzewo w przydomowym obejściu nie zieleniło się tak bujnie jak u Renoira. A muślin, cóż, wyszedł z mody, nim przestała o nim marzyć.
– Renia, ile miałaś tu lat? – Widawska, sąsiadka spod czwórki na sopockim osiedlu, aż zapomniała, że przyszła po szklankę cukru, wpatrując się to w nią, to w reprodukcję.
– Chyba jedenaście – rzuca zaskoczona, bo jakoś nie zastanawiała się, ile panienka Irena, ile ona na portrecie może mieć lat.
– A to na głowie w seledynie, to kokardka czy spinka w kształcie rybki, bo wygląda jak rybka?
– To... kokardka w kształcie rybki – wyjaśnia szybko i pewnie, jakby wciąż miała ją w pamiątkowym pudełku po dzieciństwie.
Widawska, żona porucznika, nie jest zbyt rozgarnięta; jej Widawski nie jest porucznikiem przedwojennym tylko chłopem z awansu, jak prawie wszyscy wokół, całe osiedle, zamieszkane przez marynarzy i oficerów marynarki. Ale przecież nie dlatego wśród nich bryluje, nie dlatego... Brylujesz, bo jesteś brylantem, jak jej kiedyś powiedział pewien generał z Katowic.
Zresztą trafiają się i rozgarnięci. Na przykład Jurek z piątego piętra, kapitan, no, prawie jak przedwojenny, prosto z filmu Pamiętnik pani Hanki.
– Kupiłaś sobie siostrę? – żartuje z podziwem na widok obrazu, gdy wpada do nich, znaczy do Stacha, na szachy.
– Czego jak czego, ale sióstr i braci to ja nie muszę sobie kupować – wyznaje Jurkowi szczerze, jak nie ona i już pod normalną, czyli zwiększoną kontrolą, nie rozwija tematu.
I teraz też nie rozwinie, bo chyba już może się podnieść. Perspektywa na pannę Irenę widzianą z pokoju jest piękna. Perspektywa posiedzenia w fotelu, przy stole, przed telewizorem, jeszcze piękniejsza. Ale jest jeszcze jedna. To perspektywa pokonania czternastu kroków z łóżka do salonu.
Raz, dwa, trzy, poręcz krzesła, cztery, pięć, sześć, rant komody, przy ósmym kroku jest futryna, niby umyta przez fleję z opieki, przy dziewiątym próg, przy dwunastym siedzi wielki, plastikowy pies bernardyn, gust wątpliwy, lecz podpora idealna. W psie jest piwo, wino, koniak i paczka papierosów. Cholera, właściwie już nie ma... Powoli, by się nie przewrócić, wyjmuje ze skrytki resztki przyjemności. Gdyby w tym tempie obsługiwała w barze klientów, stawiając na blat skarby z wnętrza bernardyna, zwolniono by ją bez wypłacenia dniówki.
O, udało się, siadła!
Jeszcze niedawno, przed operacją, uśmiechnęłaby się do tych myśli o żółwim obsługiwaniu klientów i wyrzuceniu z pracy bez dniówki. Do Widawskiej, z którą nieoczekiwanie po czterdziestu latach zaczęła wymieniać listy, do generała z Katowic, do Jurka z piątego piętra, cholera, nawet do Stacha by się uśmiechnęła, niech mu ziemia lekką będzie, choć małżeństwo było udręką.
Lecz przede wszystkim jeszcze całkiem niedawno uśmiechnęłaby się po prostu do siebie. Siadła! Lecz jak się uśmiechnąć, skoro właściwie już jej nie ma? Tonący, który złapał się gałęzi na środku pustego jeziora, też by raczej nie chichotał... Zatem nie uśmiech, nie chichot, a jednak coś, dalekie echo dobrze wypełnionego obowiązku, osiągnięcia zamierzonego celu. Siadła!
Jej gałąź ma kształt puszek, butelek i długich cygaretek marki Eve. Jeśli teraz jeszcze tli się w niej jakieś życie, mentolowym obłokiem jest, wciąganym aż po kres tchu i wypuszczanym z namaszczeniem, po kawałku, jak kawałkuje się przeszłość, by nie stanęła w gardle niechcianym, nagłym wzruszeniem.
Jeszcze kilka dni, tygodni i przestanie być dla siebie nawet swoją przeszłością.
Zdrowie końca!
Najpierw koniaczkiem. Dobry na przełyk. Nie może już pomyśleć: na żołądek, bo przecież wycięty. Kieszonkę jakąś ponoć ma w jelicie. Kieszonka...
– Chodź, Reginka, zrobiłam taką kieszonkę, założę ci na szyję, Witusia ponosisz...
Podchodzi do mamy, bo przecież nie ucieknie. Wystarczy, że starsza o rok Gienia i ciut młodsza Basia zawsze uciekają, rozbiegając się nie wiadomo gdzie, gdy tylko trzeba się przydać. Wiąże to coś, ni to wielką kieszeń, ni to nosidełka, przez szyję i plecy. Przecież nie może nie pomóc. Ośmioletnia Gienia i sześcioletnia Basia mogą. Reginka, siedmiolatka, nie może. Jakby była z innej gliny! Fizycznie też nie jest do nich podobna, Gieńka ma takie krótkie paluszki, Basia jest gruba. A ona, no jak panna Irena, szczuplutka o palcach jak węże. Za duży nos dopiero jej urośnie, ale nie na długo.
Wituś ryczy na cały Hajborek, chociaż mieszkają na końcu wsi. Niedaleko las, a w nim ponoć partyzanci. Niemców nie ma. Jednych i drugich zobaczy dopiero po wojnie, na filmach. Jest za to straszna bieda, choć tata, kolejarz, ma pracę i nieźle zarabia. Może gdyby było ich mniej... Ale one trzy, Wituś, za kilka miesięcy pojawi się Krysia, a potem jeszcze bliźniaki.
– Ojca prawie nie było, a gdy już był, robił dzieci, którymi głównie ja się zajmowałam, bo mama nie miała siły, a wy miałyście to w dupie – powie siostrom wiele lat później na rodzinnym spotkaniu.
– Jesteś niesprawiedliwa – orzekną chórem.
Dzwonek, ale który? Telefonu domowego czy przy drzwiach? Skąd to pytanie, skoro mają różne dźwięki? Oczywiście, że telefonu, bo podświetla się na niebiesko, w razie gdyby nie miała w uchu aparatu słuchowego.
– Reginka?
– Tak, Basiu – odpowiada szorstko, bo koniak wyszorował przełyk, ale dzięki niemu przynajmniej w ogóle może się odezwać.
I szorstko, bo któż inny miałby odebrać telefon? I szorstko, bo co? Nagle jej Baśka nie poznała? Czy już aż tak jej nie ma? I szorstko, bo czeka na telefony od sióstr jak awanturnik na najmniejszy powód do draki, na którą kompletnie nie ma siły, lecz na chwilę zyska...
Draka, zwada, życie.
– Jak się dziś czujesz, kochana?
– Jak ja się mogę czuć?!
– Jadłaś coś?
– Jak mogę jeść, skoro nie mam żołądka. Kieszonkę mam!
– No... to wpadło ci dziś coś do tej kieszonki? – Basia próbuje żartować.
– Wituś wpadł, a potem Krysia, a potem jeszcze bliźniaki! Szyję od tej kieszonki to miałam wiecznie czerwoną jak wisielec! – Szybko chwyta lampkę koniaku i wychyla resztkę, by nie stracić bezcennych resztek głosu w bezcennej chwili draki, zwady, życia.
– Co ty, Reginka... – łagodzi Basia. Przecież z obłożnie chorą nie będzie się wdawać w dyskusje.
– Co? Co? Ojca prawie nie było, a gdy już był, robił dzieci, którymi głównie ja się zajmowałam, bo mama nie miała siły, a wy miałyście w dupie! I nie mów mi, że jestem niesprawiedliwa!
– A u nas w Milanówku dzisiaj piękne słońce... Masz słońce w tym swoim ślicznym Wiedniu?
– Co mi po słońcu? Nie wiesz, że nie wychodzę z domu?
– No, to będę kończyć, bo licznik bije, zadzwonię do ciebie, kochana, jutro... i zjedz coś jeszcze koniecznie, pa!
Basia odkłada słuchawkę. Żaden licznik nie bije. Od roku ma to nowe europejskie połączenie, darmowe w abonamencie. Za to serce mocniej bije. Co to się z ludźmi może stać w obliczu... Przecież Regina taka nie była. Owszem, charakterek zawsze miała, ale nie była czepialska, małostkowa, niemiła... Zbyt mocno bije to serce, na które Basia powinna uważać, jest tylko o rok młodsza. To oczywiście nie oznacza, że za ten rok stanie się czepialska, małostkowa i niemiła. A jeśli?
Regina też odkłada słuchawkę. Wyjmie z ucha to cholerstwo, aparat do słyszenia. Niech sobie dzwonią, jeszcze powinny zadzwonić Gienia i Krysia. Ha, po prostu nie usłyszy! I oczy zamknie, ha, nie zobaczy pulsującego niebieskiego światełka! Ale nie, nie może, przecież przyjeżdża Pawełek. Musi go usłyszeć. I zobaczyć.
Niedługo zdąży nic nie usłyszeć i nic nie zobaczyć.
Spogląda na portret panny Ireny, na rączki złożone jak do modlitwy.
– Nie módl się za mnie. – Chce jej jak zwykle głośno nakazać, ale już nie ma głosu.
Nie może przypomnieć tej małej francuskiej panience, że nie życzy sobie żadnych modlitw, nigdy w to wszystko nie wierzyła i teraz nagle nie uwierzy. Aż tak się nie boi. Wcale się nie boi.
Łyczek piwa doskonale przepłucze gardło, no i piwo kaloryczne jest, kilka łyków, a jakby obiad zjadła. Widzisz, Basiu? Jem. Schwechater ma dużo, dużo piany, która ożywczo zwilża usta, poruszające się w rytm kolejnych stacji.
Hajborek, Cudzynowice, Kocmyrzów... To PKD, Pińczowska Kolej Dojazdowa. Szczucin, Koprzywnica, Iwaniska, Włostów... JKW, Jędrzejowska Kolej Wąskotorowa. Ojciec pracował na obydwóch. Mama z siostrami modliły się przy różańcach jak należy, a ona niesłyszalnie, całkiem jak teraz, wymieniała te swoje stacje, myśląc o podróżach. Mama i siostry miały Drogę Krzyżową, ona Drogę Marzeniową.
Hajborek, Cudzynowice, Kocmyrzów... Szczucin, Koprzywnica, Iwaniska, Włostów... A może jeszcze dalej? Gdzieś przecież są nawet Kielce!
– Więc która dziś ze mną jedzie w trasę? – Tata ma wyjątkowo dobry humor, ale nigdy nie przypuszczała, że coś takiego się zdarzy!
Tłusta Basia już siedzi mu na kolanach.
– Mój serdelek pojedzie?
– A ja nie mogłabym też? – ryzykuje.
Przed dom wychodzi mama.
– Reginka, weź no Krysię, płacze i płacze...
– Gieńka nie może jej wziąć?
– Lekcje muszę odrabiać – obrusza się Gieńka.
– A myślicie, że ja nie muszę? – zakrzyknęłaby inna dziewczynka na jej miejscu.
Lecz nie ona, nie Regina.
Jeszcze wam wszystkim pokażę, jeszcze sobie pojadę, pojadę i nie wrócę, myśli i o nic już nie prosi. Malutką Krysią ma ochotę rzucić o podłogę, lecz tego nie robi. Obowiązek to obowiązek. Już wtedy jest Austriaczką, ornung mus zajn. Gieńka wcale nie odrabia lekcji, biega po podwórku. Los się na niej zemści, na całe wieki zostanie nauczycielką w podstawówce. Jaka szkoda, że Regina tego jeszcze nie wie. Może jednak mniej potrząsałaby zaryczaną Krysią?
Baśka, ukochany serdelek tatusia, wraca z wyprawy.
– Jak było?! – pytają natychmiast siostry.
– Pociąg... trzósł – odpowiada serdelek.
– To wszystko?
– Eh, spała całą drogę – śmieje się tata.
I mama się śmieje, i Gieńka, i Wituś, i nawet malutka Krysia śmieje się, zamiast płakać. A przecież to do płaczu jest. I gdyby tylko ona potrafiła płakać... Spać całą taką drogę!
Następna okazja trafi się za rok. Z ojcem jedzie Gieńka, bo najstarsza. Regina Austriaczka miarowo popycha dwie kołyski z bliźniakami, dwoma nowymi braćmi.
– Jak było?! – pyta Gieńkę po powrocie.
– Drzewa, łąki, domy, płoty i znów drzewa, łąki, domy, płoty...
– Ale jakie drzewa? Jakie łąki? Jakie płoty?
Gieńka jest zdziwiona.
– No coś ty? Drzewa to drzewa.
– A ludzie? Na stacjach, w przedziałach? – Nie daje za wygraną. – Jak ubrani?
Gieńka drapie się po kaprawym nosku.
– Normalnie. A niby jak?
A niby tak, że po tym piwku zrobiła się jakaś senna. Kieliszek czerwonego wina, to jest to! Wzmacnia odporność, chroni przed udarem mózgu. W końcu jedyne, co jeszcze ma, to mózg i to nie od parady...
A niby tak, że przez ćwierć wieku jakoś specjalnie nie zapraszała Gieńki do Wiednia. Może gdyby tamta bardzo chciała, zrobiłaby to, ale sama z siebie nie. Tutaj także ludzie chodzą ubrani normalnie, drzewa to drzewa, a płoty to płoty, nieprawdaż? Co by zobaczyła swoimi gieniowymi oczami? Ostatecznie Gienia nigdy jej nie odwiedziła. I pomyśleć, że była tak blisko.
Dwa miesiące temu, jakoś tuż przed operacją, telefon. Gienia rusza w świat. Z wycieczką emerytów będzie na Słowacji, w Bratysławie, z której na dwa dni pojadą do Wiednia, w końcu godzina drogi.
– Wreszcie zobaczę, jak mieszkasz! – szczebiocze.
– Nie zobaczysz, niezbyt się czuję, przepraszam – gasi ją od razu.
– Jestem twoją siostrą – przypomina jej skonsternowana.
– Twoja siostra jest chora...
– Mało to razy widziałam cię chorą? – Gienia jest naprawdę zaskoczona. – A pamiętasz jak razem leżałyśmy na świnkę, ze spuchniętymi policzkami? I na koklusz? Krysia wtedy omal nie umarła! A potem jeszcze na...
Regina mogłaby wymieniać ulubione miejsca, ulubione kwiaty, ulubione suknie, ulubione chwile swojego triumfu nad ludzkością i inną materią, ale choroby, na które chorowała? Gienia wymienia, a ona nie słucha, nie chce słyszeć. I nie odwdzięcza się listą powodów, ze względu na które nie zaprosi Gieni, będącej od niej nawet rzut beretem, w parku i pałacu Schönbrunn, bo wycieczka ma to w planie.
W domu nie jest zbyt czysto, nie była u fryzjera, schudła, pobolewa ją brzuch... Nie ma siły i ochoty, ale to przecież zabrzmiałoby obcesowo. Nie miałaby przyjemności, tak, właśnie taka jest prawda, lecz to też brzmi okropnie. A fakt, że nie miałaby przyjemności, ponieważ nie jest w stanie na tę godzinę czy dwie dobrze się wyreżyserować, byłby dla Gieni już kompletnie niepojęty, choć reżyseria to podstawa!
– Wybacz mi, moja droga – wzdycha na koniec tyleż serdecznie, co nieszczerze, bo właściwie to ma gdzieś, czy jej ta Gienia wybaczy, czy nie.
Idzie na operację raka żołądka, wóz albo przewóz. Wybaczenie Gieni, zrozumienie jej lub niezrozumienie przez kogokolwiek, nie ma żadnego znaczenia.
Wkrótce Gienia dzwoni jeszcze raz, już z Wiednia. Ona słucha jej głosu z głośnika telefonu i, nie podnosząc słuchawki, najspokojniej oblizuje usta z piany schwechatera.
Wobec degrengolady, jaka nastąpiła potem, do przyjmowania gości nadawała się jeszcze idealnie. Ważyła wciąż pięćdziesiąt pięć kilo, a nie czterdzieści dwa, chodziła, zamiast się słaniać, nie urosły jej wąsy, a skóra nie przypominała pergaminu, co tam pergaminu, pergamin szlachetny jest, jej skóra nie przypominała jeszcze papieru toaletowego, tego najtańszego, porcjowanego w miejskich szaletach w przejściu pod Staatsoper.
Znowu dzwonek, inny, domofonu? Pawełek będzie dopiero wieczorem, więc kto? Zaraz, i telefon miga na niebiesko. Umarł ktoś czy co? Jeszcze nie umarł! Łyk koniaku na wzmocnienie głosu.
– Halo?
– Frau Regina? Tu Dorota, fryzjerka, dzwonię, bo pani nie otwiera...
Fryzjerka! Nowa, bo poprzednia gdzieś przepadła. Rzeczywiście, Ola umówiła ją na dzień przyjazdu Pawełka, znalazła Polkę, sama chciała, jakby fryzura mogła zmienić ten papier toaletowy na jej twarzy w kupon jedwabiu. Gdzie kostka, sterująca na odległość otwieraniem furtki, dwieście czterdzieści euro, bo domofon w przedpokoju był dla żywych, kupiłaby za to dwie pary doskonałych szpilek, ale szpilki też są dla... Wciska kostkę.
– Mieszkanie numer dwa, drzwi otwarte!
– Gutentag, dzień dobry! Iś bin, jestem aus salon fryzur...
Dorota jest po czterdziestce, pełna nieco płaszczącej się energii, całkiem jak ona na początku, gdy pracowała na tyłach sklepów i chodziła sprzątać po domach. I tak jak ona posługuje się językiem dzikich, niemiecko-polskim, że niby jesteśmy Polki, ale nie u nas, bo u nas, gdy pojedziemy z wizytą, to Austriaczki jesteśmy, a wtedy mówimy polsko-niemieckim, co zresztą na jedno wychodzi. Poza nielicznymi wyjątkami żadna nie mówiła tu dobrze w języku pracodawcy... Byle się dogadać, oczywiście, jeszcze się nauczy, ale teraz nie ma czasu, praca, praca, praca, a wieczorem chlap na nos. Regina nie nauczyła się nigdy.
– Co będziemy machen? Piękne ma fraupani włosy, niejedna by chciała... O, widzę, że goście byli, morgen winko wzmacnia, co?
– Może ma pani ochotę?
– Danke zer, nie mogę, gdyby ktoś wyczuł...
– To może ajne klajne kafe? Tylko musiałaby pani sama sobie zrobić w kuchni...
I pomyśleć, że do tej kuchni jeszcze niedawno nie wpuściłaby własnego syna!
Dorota jest nadzwyczaj sprawna. Rączki fryzjerki fruwają nad jej głową jak ptaszki w Schönbrunnie. Ma się wrażenie, że jednocześnie mogłaby strzyc jeszcze trzy klientki. I za to Regina już ją lubi.
– Frau Regina, pani to jakby miała sześć rąk! – mówi jej her Heinrich, przyglądając się, jak prasuje mu koszule.
– Regina, a lodówka w środku? – Frau Stottenberg już sama jest w środku lodówki. – No nie, naprawdę nie wiem, kiedy pani zdążyła...
– Frau Regina – starszy pan Ernest, z dziadka Polaka, klepie ją delikatnie po plecach – gdybym ja czterdzieści roków temu spotkał taka gospodynia, to by pani była moja żona Ernestowa!
Nie byłaby Ernestowa. Cóż miałaby za życie z fajtłapowatym, rozlazłym panem Ernestem? Pieniądze to nie wszystko, choć bzdura, że nieważne. Ma pieniądze, nie miliony, ale ma. I z pewnością tej Dorocie nie wyliczy teraz co do szylinga, znaczy co do euro...
– Może zrobimy takie sztirnloke, przykryjemy troszkę czoło, co frau o tym sądzi?
– Proszę przykryć – odpowiada powoli, nagle okropnie zmęczona. – Proszę wszystko przykryć...
Ale nie może zasnąć, nie teraz, sprawna Dorota może równie sprawnie kraść. Jeżeli głupia, bo jeśli tu ukraść, to raz a dobrze i od razu uciekać do kraju, inaczej roznosi się natychmiast i nie masz życia, bo nie masz roboty. Zapieprzasz na czarno wśród tych samych ludzi, czarny Wiedeń to grajdoł, gdy znajdziesz się na czarnej liście miłych pań do prania, sprzątania, fryzowania czy kręcenia kremów w salonie kosmetycznym, jest po tobie, a jeśli jakimś cudem nie dogadają się w twojej sprawie klientki lub szefowe, wsypie cię krajanka koleżanka... Na takie opowieści nadstawiała ucha na każdym spotkaniu w klubie polskim.
– Tak dobrze? Przyniosę lusterko...
– Nie! – Ożywa nagle tyleż przerażona lustrem, co pokrzepiona kropelką koniaku. – Nie trzeba, danke!
Przez chwilę chce się z tej kropli koniaku wytłumaczyć, w końcu dopiero południe, żeby nie było, że jakąś alkoholiczkę ta Dorota przyszła uczesać czy co. I nagle dociera do niej, że już nie musi z niczego się tłumaczyć. Nie uczestniczy, nie zabiega, nie chroni, nie będzie tematem plotek ani obiektem pomówień, a fryzjerka niech sobie myśli, co chce. Luksus nieistnienia.
– No to gotowe, wąsiki zlikwidowane, odrosty podfarbowane, loczki na czole... Same tak się pani kręcą? To przecież nie jest trwała – ocenia fachowo Dorota.
– Mam trwałą od urodzenia – mówi bez uśmiechu, choć zawsze mówiła to z uśmiechem.
Ale wraz z żołądkiem wycięli jej uśmiech. Nie, żeby stała się smutna, tylko uśmiechnąć się nie może ani zgiąć ust, ani tego w sobie, co uruchamia to zgięcie.
Mam trwałą od urodzenia. Ta ponura żartobliwa fraza brzmi komicznie.
Dorota dankuje za napiwek.
– Gdybym była potrzebna, zostawiam wizytówkę salonu. – Kładzie kartonik.
– Nie lepiej numer prywatny? Zadzwonię, a pani już tam nie będzie... Tak zniknęła moja poprzednia fryzjerka.
– Będę, mam kontrakt na rok – cieszy się fryzjerka.
– To nie pracuje pani no... wiadomo...
– Już nie te czasy, frau Regina! Danke zer... piękne mieszkanie...
– Skąd pani właściwie jest?
– Ja? Góralka jestem!
– Nie zaciąga pani po góralsku...
– Bo to Góry Świętokrzyskie. Auwiderzejn!
– Chwileczkę! – Szybko wychyla trochę wina, bo koniaku nie ma już w kieliszku. – To zna pani Pińczów, Kielce?
– No, ja właśnie z Kielc!
Czerwone wino doskonałe jest na mózg.
– Tam była kawiarenka, cukierenka, u Twardowskiego czy u Drewnowskiego...
– Nie wiem... – Dorota trzyma dłoń na klamce.
– Może już nie ma... A pani który rocznik jest?
– Sześćdziesiąty dziewiąty, do widzenia, naprawdę muszę lecieć, przynajmniej przez rok proszę dzwonić!
Przez rok, dowcipnisia!
Sześćdziesiąty dziewiąty? Pawełek szedł w Gdańsku do pierwszej klasy, a Kielce już były zadupiem.
Więc kiedy? Kiedy Kielce były Paryżem? W czterdziestym szóstym, siódmym?
Wiosną, na pewno wiosną. Jest sobota, wraca ze szkoły. Na drodze przed domem, niczym jakiś gigantyczny owad, który zabłądził tu z innej planety, stoi dekawka. Białe drzwi, czarne błotniki, maska i dach. Jeszcze nie wie, że to dekawka, ale Wituś z kilkuletnimi bliźniakami i chłopakami od Zaleskich biegają wokół samochodu i krzyczą: „Dekawka, dekawka!”.
– Czyje to?
– Kozikowskich – odpowiada Wituś.
– Wujka Bronka i ciotki Jadwigi?
– No przecież mówię.
– Są w środku? U nas? – Nie wierzy.
No nie wierzy. Całkiem jakby do nich do Hajborka przyjechali Szaflarska z Duszyńskim! Widziała fotosy z tego nowego filmu Zakazane piosenki... Ciotka Jadwiga, jedna z wielu sióstr mamy, i jej mąż, wujek Bronek, to przecież w rodzinie gwiazdy. Piękni, eleganccy, bogaci, tak przynajmniej wyglądali jeszcze na początku wojny, bo potem już ich nie widziała.
Wuj, lekarz w kieleckim szpitalu, co pewien czas przysyła przez kogoś paczkę z lekarstwami, bo u nich, u Sowów, jak są chorzy, to od razu wszyscy, komplet Sówek, co Gienia świetnie zapamiętała... Ciotka też przysyła paczki, lecz tylko jej, Reginie, zawsze na urodziny, ponieważ to ją trzymała do chrztu. W ten sposób na jej urodziny, w czerwcu, wszyscy mają słodką wyżerkę: grylażowe cukierki i wafle, krówki i pejotki, o których nigdy później nie słyszała. Wszyscy, ale nie ona, bo słodyczy nie lubi.
Ciotka Jadwiga!
Zamiast od razu wejść do środka, biegnie za dom, do studni, przemywa twarz, układa na mokro włosy, przy okazji przyglądając się swemu odbiciu. Tak bardzo chce spodobać się ciotce! Koło studni wyrosło trochę dzikich kaczeńców i rumianków, zrywa je szybko i układa w bukiet.
Równie szybko ten bukiet przeklina. Oczywiście ciocia bardzo się cieszy, dziękuje, głaszcze ją, mówi, że wyrosła, ale kwiatki są za małe, zbyt rachityczne, by zmienić ponury, obdrapany kuchniopokój w ładne i dostatnie miejsce, odpowiednie na przyjęcie eleganckiego wujostwa. Gdyby była mamą, bo taty oczywiście nie ma, przyjęłaby ich... sama nie wie gdzie, może przed wejściem, w ogródku? Ale na pewno nie tu, nie, tu by ich nie wpuściła... Teraz głaszcze ją wujek. Czy on wie, że głaszcze straszny wstyd?
Otwiera oczy. Raz, dwa, trzy, z tym na stole dolicza się czterech wazonów z kwiatami. Od czasu, gdy nie opuszcza domu, w dwóch stoją sztuczne, ale jak prawdziwe, a jeszcze są dwie, symetrycznie podwieszone donice z pnączami, opadającymi na salonik. I wielki wazon jak waza z suszonymi różami w przedpokoju... Nie wstydziłaby się tu podjąć samej królowej angielskiej. Zdrowie królowej! Żeby tylko udało się nalać choć kroplę koniaku do lampki, bo ta butelka taka ciężka... Wysiłek nagrodzony, znów nagrodziła się sama.
Wchodzi do swego pierwszego mieszkania po przyjeździe do Wiednia. Mieszkania? To ledwie pokój jest u znajomych frau Inge, pierwszej poznanej Austriaczki. Okno bez firanek, tapczan bez kapy, stół bez obrusa, ściany bez obrazów, podłoga bez dywanu. Konstatuje całe to „bez”, stawia torbę i wychodzi. Dzielnica głównie mieszkalna, sklepów jak na lekarstwo. Nie za bardzo umie spytać o kwiaciarnię, idzie tak i idzie. Nad oknem, pełnym róż, goździków, gerber i glicynii widzi już to słowo. Blumen. Od niego zaczyna naukę niemieckiego. I kupuje pięć róż, za jakie mogłaby przeżyć jutrzejszy dzień.
– Elegantka – szepcze do męża bez podziwu ta Polka, znajoma znajomej frau Inge, u której tu kilka tygodni pomieszka.
Herbaciane róże w za niskim słoiku po pulpetach rozjeżdżają się na wszystkie strony. Są firanką, kapą, obrusem i dywanem. Obrazem być nie muszą: jedyną pamiątkę po dawnym, choć niedawnym życiu, wyjmuje z nesesera. Panna Irena z reprodukcji Renoira siada na obdrapanej komodzie, która od razu wygląda jak nowa.
O, jeśli otworzy drugą puszkę piwka, z tej pierwszej będzie miała popielniczkę, pety nie będą śmierdzieć, a usta, zwilżone łagodną pianą, nie będą piec... Chwileczkę, ale chyba weszła nie tam, skąd wyszła... Gdzie była? A, w Hajborku, z ciocią Jadwigą i wujkiem Bronkiem, a potem jak w bajce: w Kielcach, bo swoją oszałamiającą czarno-białą dekawką zabierają ją ze sobą.
– O nic się nie martw, Waciu, jutro ją odwieziemy, bo Bronek będzie jechał z Kielc do Pińczowa – tłumaczy mamie ciocia. – I ty się, kochanie, też nie martw, ładnie cię ubierzemy.
Ciocia Jadwiga czyta w jej myślach. Żeby ładnie wyglądać, musiałaby pojechać goła, bo wszystko przymałe, wytarte lub po Gieni, której ciuchy są czerwone, chabrowe albo fioletowe, okropieństwo. Ale goła też nie wyglądałaby ładnie, jest za długa, za chuda, nierówna jakaś, ma przecież ze dwanaście lat... Najważniejsze jednak, że jedzie sama, że wujostwo grzecznie odmawia pozostałym. Tłusta Baśka robi się z żalu jeszcze bardziej tłusta.
A potem Kije, Górki i Włoszczowice. Obice, Chałupki i Dębska Wola. Morawica, Bieleckie Młyny i Piaseczna Górka...
Pamięta właśnie tak, po trzy wsie. Jak wolność, równość, braterstwo, których uczono ją w domu i w szkole. Jak wiara, nadzieja, miłość, o których uczyć się nie chciała. Jak Sowa, Kacperek i Bergner, bo trzy nazwiska nosiła w życiu.
Jak piwo, wino i koniak, po jakich czuje się sto razy lepiej niż rano, karmiona kawiorem przez frau Olę. Dobrze, że nie zjadła tabletek, też trzech, jak trzy słowa.
Podtrzymanie. Pozostanie. Pokaranie.
Nie życzy sobie tak.
A Kielce, raptem może godzina drogi... Więc Kielce były cudowne jak papierosy. Orzeźwiające jak mentol, wchłaniane łapczywie wszystkimi zmysłami niczym dym z kolejnej cygaretki. Przeczytała gdzieś, lata później, że po wojnie zrujnowane, zburzone, że armia, ruska czy niemiecka... i że potem pogrom Żydów był. Jej historia napisała dzieje Kielc inaczej. Paryż to był, z ulicą bez końca, pełną małych sklepików, z mieszkaniem wujostwa w kamienicy, po którym można było jeździć na rowerze, z pięknymi sukienkami po Adelce, ofierze bombardowania.
– Nie mam już córki – mówi ciocia, przyglądając się jej w tych sukienkach, i powstrzymując trzęsącą się brodę. – Ty jesteś moją jedyną córeczką.
– Nie mam już mamy – odpowiada bez żenady. – Ty jesteś moją mamą.
– Co ty, Reginko, pleciesz? Masz wspaniałą, dzielną mamę, siostrzyczki i braci, i tatę dobrego... Ja jestem twoją drugą mamą, od chrztu!
– Ale ciocia nie musi tam wracać...
– A co? – Przygląda jej się z troską. – Antoni bije?
– Nie bije.
– Krzyczy?
– Nie krzyczy. Tylko cicho trzeba być, jak wraca po nocy z pociągu.
– No, gdy wujek Bronek wraca po nocnym dyżurze, też muszę być cicho. – Ciocia uśmiecha się tym jedynym w swoim rodzaju, porozumiewawczym uśmiechem, który na zawsze pieczętuje ich wyjątkową komitywę.
Ciotka już wie, że tylko one w tej rodzinie są jakieś inne. Regina zaczyna się domyślać. Nie, żeby bystrzejsze, ale jakoś bardziej ciekawe tego, czego dookoła nie widać, jakby nie wystarczało interesować się tym, co wokół jest. Niepasujące do otoczenia, ambitne, co dla wielu sióstr i braci ciotki Jadwigi oznacza – z pretensjami, a dla jej rodzeństwa coś w rodzaju tajemniczego kokonu, w jakim ta ich Reginka sobie tkwi, niby obecna, a nie, niby obok, a jakby ponad. Niby robotna i zawsze skora do pomocy, a wywyższająca się bez powodu. Bo jakiż mogłaby mieć powód?
Patrzy z uwielbieniem na ciocię, która siada w starym, wytartym fotelu jak na tronie i przegląda gazetę, jakby to było równie ważne, co przygotowanie kolacji, umycie kredensu i cała ta obsesyjna krzątanina, uparcie nazywana życiem i uważana za jedyne możliwe. A jeśli to nieprawda? Jeśli jest coś więcej, pięknego, niezwykłego, dalekiego, a jednak wartego zachodu?
Jedna już jest światowa, opowiada jej o przedwojennej Warszawie i Berlinie. Druga będzie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej