Tron z czaszek. Księga 1 - ebook
Tron z czaszek. Księga 1 - ebook
Ciemność powstaje, gdy upadają herosi.
Ogłoszony następcą Georga RR Martina i Robert Jordana, autor bestsellerów Peter V. Brett przedstawia dramatyczną kontynuację Cyklu Demonicznego „Tron z Czaszek”
Tron Krasji stoi pusty.
Zbudowany z czaszek poległych generałów i książąt demonów jest siedzibą honoru i dawnej, potężnej magii. Ze szczytu tronu, Ahmann Jardir miał podbić znany świat. Wykuwając z podbitych narodów jednolitą armię, zamierzał zakończyć wojnę z demonami raz na zawsze.
Ale Arlen Bales, Malowany Człowiek, stanął mu na drodze, wyzywając Jardira na pojedynek, z którego honor wojownika nie pozwolił mu się wycofać. Nie ryzykując porażki, Arlen pociągnął przeciwnika w przepaść, pozostawiając świat bez Zbawiciela i otwierając walkę o sukcesję pomiędzy synami wodza. Czyżby los ludzi zajętych walką między sobą był przesądzony? Inevera, Leesha i Rojer muszą wziąć sprawy w swoje ręcę.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-094-2 |
Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bez zwycięzcy
333 ROK PLAGI, JESIEŃ
Nie! – Inevera wyciągnęła rękę, ale złapała tylko powietrze, gdy Par’chin zwalił się wraz z jej mężem z urwiska.
A wraz z nimi upadły wszelkie nadzieje ludzkiej rasy.
Po drugiej stronie kręgu walki Leesha również krzyknęła to samo.
Nagle zapomniano o surowym rytualnym prawie Domin Sharum – świadkowie po obu stronach popędzili do skraju przepaści i stłoczyli się, próbując wzrokiem przebić ciemność, która pochłonęła walczących.
Dzięki światłu Everama Inevera widziała w ciemności równie dobrze jak w słoneczny dzień, świat spowity był magicznym blaskiem. Ale to życie przyciągało magię, tymczasem w dole nie było niczego poza skałami i piaskiem. Obaj mężczyźni, jaśniejący jeszcze niedawno niczym dwa słońca, zniknęli w stłumionym mroku rozproszonej magii, która wysączała się na powierzchnię.
Inevera obróciła kolczyk z wprawioną hora, dostrojoną do drugiego klejnotu z pary, noszonego przez męża, ale nic nie usłyszała. Może kolczyk znajdował się za daleko albo uległ zniszczeniu przy upadku.
Albo nie ma już czego nasłuchiwać. Inevera opanowała dreszcz wywołany podmuchem zimnego wiatru od gór.
Spojrzała na ludzi zgromadzonych przy skraju przepaści. Szukała w ich twarzach cienia zdrady, jakichkolwiek oznak, że choć jeden z nich wiedział, co się stanie. Odczytywała również magię, którą emanowali. Noszony przez kobietę diadem z oznakowanych runami monet z elektrum nie pozwalał czytać dusz tak sprawnie, jak robił to jej mąż po założeniu Korony Kajiego, ale Inevera coraz lepiej radziła sobie z rozpoznawaniem uczuć. Zgromadzeni wyraźnie byli wstrząśnięci. Jedni okazywali to bardziej niż pozostali, ale takiego zakończenia nikt się nie spodziewał.
Nawet Abban, przebiegły oszust, który zawsze coś ukrywał, zamarł z przerażenia. On i Inevera rywalizowali ze sobą zajadle i próbowali się pokonać, ale ten khaffit bez honoru kochał Ahmanna naprawdę mocno i miał więcej do stracenia niż inni, gdyby okazało się, że władca nie żyje.
Powinnam była zatruć herbatę dla Par’china, pomyślała Inevera, gdy wspomniała szczerą twarz obcego z tamtej nocy, gdy przyszedł z pustyni, dzierżąc Włócznię Kajiego. Ukłuć go igłą z jadem. Wpuścić żmiję na jego posłanie, gdy odpoczywał przed alagai’sharak. A nawet udać obrazę i zabić go własnymi rękoma. Byle tylko nie zostawić tego Ahmannowi. Jego serce było zbyt szczere na morderstwo i zdradę, nawet gdy chodziło o równowagę i losy Ala.
Było. Już myślała o mężu w czasie przeszłym, chociaż zniknął zaledwie przed chwilą.
– Musimy go odnaleźć – głos Jayana zdawał się dochodzić z daleka, choć najstarszy syn stał tuż obok Inevery.
– Tak – zgodziła się, choć w głowie nadal miała gonitwę myśli. – Ale w ciemności nie będzie to łatwe.
Znad urwiska zaczynały się już unosić krzyki wichrowych demonów, którym z dołu odpowiadały niskie pomruki skalnych.
– Rzucę hora, żeby nas poprowadziły.
– Na Otchłań, nie będę czekać – oznajmiła Jiwah Ka Par’china, po czym odepchnęła Rojera i Gareda, opadła na brzuch i przerzuciła nogi za krawędź przepaści.
– Renno! – Leesha chciała złapać ją za rękę, ale tamta szybko zsunęła się niżej, poza zasięg ramion drugiej kobiety. Obca Jiwah Ka świeciła od magii. Nie tak mocno jak Par’chin, lecz o wiele jaśniej niż ktokolwiek inny, kogo Inevera znała. Palce dłoni i stóp młodej kobiety wbijały się w skalną ścianę jak szpony demona, krusząc skałę, by stworzyć oparcie.
Inevera spojrzała na Shanjata.
– Ruszaj za nią. Znacz swój szlak.
Trzeba przyznać, że Shanjat nie okazał strachu, jaki zamigotał w jego aurze, gdy mężczyzna spojrzał w przepaść.
– Tak, Damajah. – Uderzył się pięścią w pierś, a potem zawiesił sobie tarczę i włócznię na plecach, opadł na brzuch i zaczął ostrożnie schodzić śladem Renny.
Inevera zastanawiała się, czy zadanie go nie przerasta. Shanjat był silny jak każdy mężczyzna, ale tej nocy nie zabił żadnego demona i nie posiadł nieludzkiej mocy, która pozwoliła tak zręcznie schodzić po skale Rennie am’Bales.
Jednak kai’Sharum zaskoczył Ineverę i zapewne także siebie, gdy wykorzystał wyłomy, które pozostawiła po swoim przejściu żona Par’china. Wkrótce on również zniknął w mroku.
– Jeżeli zamierzasz rzucić swoje kości, lepiej zrób to teraz, żebyśmy mogli zacząć poszukiwania – odezwała się Leesha.
Inevera zerknęła na dziwkę z zielonych krain i stłumiła warknięcie, które cisnęło jej się na surowo zaciśnięte usta. Zielarka oczywiście chciała zobaczyć, jak Damajah rzuca kości – bez wątpienia rozpaczliwie pragnęła nauczyć się sztuki przepowiadania. Jakby nie dość już ukradła Ineverze.
Nikt z reszty zgromadzonych nie wiedział, ale kości już zdradziły, że Leesha nosi dziecko Ahmanna, a to zagrażało wszystkiemu, co Inevera osiągnęła. Jiwah Ka zwalczyła ochotę, aby wyjąć nóż i wydobyć dziecko na świat już teraz. Pozbyłaby się w ten sposób kłopotów, zanim nadejdą. Nikt nie zdołałby jej powstrzymać. Ludzie z zielonych krain byli groźni, ale nie sprostaliby synom Inevery i mistrzom Damaji sharusahk.
Odetchnęła, szukając wewnętrznej równowagi. Pragnęła zrzucić na tę dziwkę z Północy cały swój gniew i strach, choć przecież ta kobieta nie ponosiła winy za to, że mężczyźni to dumni głupcy. Bez wątpienia Leesha próbowała odwieść Par’china od rzucenia wyzwania równie mocno, jak Inevera starała się namówić Ahmanna, aby wyzwania nie podjął.
Może ich walka była nieunikniona. Może Ala nie mogłaby znieść dwóch Wybawicieli. Jednak teraz nie było żadnego, a to wydawało się o wiele gorsze.
Bez Ahmanna krasjański sojusz się rozpadnie, a Damaji zmienią się z powrotem w skłóconych wodzów. Zabiją synów Ahmanna, po czym zaczną knuć przeciw sobie, a z nadejściem Sharak Ka skończą w pustce Nie.
Inevera spojrzała na Damaji Aleveraka z plemienia Majah, który okazał się największym przeciwnikiem wyniesienia Ahmanna na tron oraz jednym z jego najcenniejszych doradców. Lojalność tego mężczyzny wobec Shar’Dama Ka nie podlegała dyskusji, lecz nie powstrzymałoby to wodza od zamordowania Majiego, syna Ahmanna z plemienia Majah, ponieważ Maji nigdy nie ugiąłby się przed Aleveranem, synem Aleveraka.
Następca Jardira zapewne utrzymałby zjednoczenie plemion, ale kto miałby nim zostać? Żaden z synów Inevery nie był gotowy do wypełnienia takiego zadania, jak powiedziały kości, chociaż oni z pewnością tak nie uważali. I na pewno nie oddaliby tymczasowej władzy, pragnęliby utrzymać ją na stałe. Jayan i Asome zawsze byli rywalami i do obu pośpieszą silni sojusznicy. Jeżeli Damaji nie rozedrą jedności plemion, zapewne synowie Inevery zrobią to za nich.
W milczeniu Damajah przeszła do kręgu, gdzie jeszcze niedawno walczyli dwaj Wybawiciele. Obaj pozostawili na ziemi krew, więc Inevera uklękła i przycisnęła dłonie tam, gdzie wsiąkła czerwień. Potem wyjęła kości i potrząsnęła nimi lekko. Krasjanie ustawili się wokół niej w krąg, zasłaniając przed wzrokiem cudzoziemców.
Grawerowane symbolami i obleczone elektrum kości demoniego księcia były najpotężniejsze z tych, których używały dama’ting od czasów pierwszej Damajah. Wibrowały od mocy, oślepiająco lśniły w ciemności. Inevera wykonała rzut i wróżebne runy zapłonęły, zatrzymując kości w ten nienaturalny sposób, aby utworzyć wzór, który Inevera mogła odczytać. Dla większości był on niezrozumiały. Nawet dama’ting niekiedy spierały się o interpretację rzutów, ale Inevera potrafiła odczytywać kości równie łatwo jak słowa na pergaminie. Przepowiednie hora prowadziły ją przez dziesięciolecia zamętu i chaosu, jednak zdarzało się często, że to, co wróżyły rzuty, było niejasne i nie przynosiło ukojenia.
„Nie ma zwycięzcy”.
Co to miało znaczyć? Czy upadek w przepaść zabił obu walczących? Czy też pojedynek trwał nadal? Przez głowę Inevery przemknęło tysiące pytań. Rzuciła kości jeszcze raz, lecz wzór, jaki utworzyły, pozostał niezmieniony. Wiedziała, że tak będzie.
– No? – zniecierpliwiła się dziwka z Północy. – Co mówią kości?
Inevera powstrzymała się od ostrej riposty. Wiedziała, że jej odpowiedź będzie miała duże znaczenie. W ostateczności zdecydowała, że prawda – a przynajmniej część prawdy – wystarczy, aby przynajmniej na razie powstrzymać ambitnych ludzi wokół od spiskowania i knucia.
– Nie ma zwycięzcy – oznajmiła. – Walka trwa w dole i tylko Everam wie, jak się zakończy. Musimy ich znaleźć, i to jak najszybciej.
Zejście z góry ciągnęło się godzinami. Ciemność im nie przeszkadzała, wszyscy w tej grupie potrafili dostrzegać magiczną poświatę, lecz ataki skalnych i kamiennych demonów, tak doskonale kryjących się w otoczeniu, spowalniały wędrówkę. Wichrowe demony skrzeczały przenikliwie, krążąc ludziom nad głowami.
Rojer ujął swój instrument i dobył ze strun smutne akordy „Pieśni o Nowiu”, trzymające alagai na dystans. Amanvah przyłączyła się do męża śpiewem i ich muzyka wzmocniona magią hora wypełniła noc. Nawet wśród wycia wiatru rozpaczy, grożącego złamaniem palmy wewnętrznej równowagi Inevery, kobieta poczuła dumę z talentu córki.
Ludzie otoczeni ochronną barierą obcej magii syna Jessuma byli bezpieczni od alagai, ale poruszali się powoli. Ineverę świerzbiły dłonie, chciała zza pasa wyjąć różdżkę z elektrum i odpędzić demony z drogi jednym uderzeniem, a potem pobiec do boku męża. Wolała jednak nie ujawniać tej siły obcym z Północy. Zresztą użycie elektrum przyciągnęłoby tylko więcej alagai. Dlatego Inevera zmusiła się do utrzymania powolnego tempa narzuconego przez Rojera, mimo że w tej zapadłej i zapomnianej kotlinie Ahmann i Par’chin mogli właśnie wykrwawiać się na śmierć.
Odepchnęła tę myśl. Ahmann był wybrańcem Everama. Inevera musiała zaufać, że On zapewni swojemu Shar’Dama Ka choć jeden cud w godzinie najważniejszej próby.
Ahmann żył. Musiał żyć.
Leesha jechała w milczeniu i nawet Thamos nie był na tyle głupi, żeby ją zagadywać. Hrabia może i dzielił z nią łoże częściej, niż sypiał sam, ale nie kochała go tak jak Arlena... i Ahmanna. Patrzenie, jak ze sobą walczyli, rozdzierało Leeshy serce.
Wydawało się, że Arlen ma wyraźną przewagę, i gdyby Leesha miała decydować, też wolałaby, żeby tak właśnie było. Jednak stargana dusza tego mężczyzny dopiero ostatnio zaznała spokoju i Zielarka miała nadzieję, że przyjacielowi uda się jakoś zmusić Ahmanna do poddania się i żaden z nich nie zginie w tym pojedynku.
Krzyknęła, gdy Jardir przebił Arlena Włócznią Kajiego, zapewne jedyną bronią na świecie mogącą zranić Naznaczonego. Przebieg bitwy zmienił się wtedy i po raz pierwszy gniew Leeshy na Ahmanna omal nie przeobraził się w nienawiść.
Kiedy jednak okazało się, że Arlen woli spaść wraz ze swoim przeciwnikiem w przepaść, niż przegrać, serce jej zamarło. Nie chciała stracić Ahmanna. Dziecko, które nosiła w łonie, miało dopiero osiem tygodni, ale Leesha mogłaby przysiąc, że kopnęło, gdy Jardir spadł w ciemność.
Moce Arlena wzrosły od czasu, gdy się poznali. Niekiedy wydawało się, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, i nawet Leesha zaczęła się zastanawiać, czy to jednak nie Wybawiciel. Arlen mógł się rozproszyć i ochronić przed zderzeniem z ziemią. Ahmann nie.
Jednak nawet Naznaczony miał swoje ograniczenia, a Jardir sprawdzał granice mocy przeciwnika w sposób, jakiego nikt się nie spodziewał. Leesha dobrze pamiętała upadek sprzed zaledwie paru tygodni, po którym Arlen leżał ranny na bruku w Zakątku, z czaszką popękaną jak skorupka rozbitego jajka.
Gdyby tylko Renna nie poszła za walczącymi! Ta kobieta znała w jakimś stopniu plany Arlena. Wiedziała więcej, niż mówiła.
Poszukiwacze pogonili wierzchowce, zanim jeszcze dotarli do podnóża góry. Unikali ścieżek strzeżonych przez zwiadowców obu armii. Może wojna była nieuchronna, ale żadna ze stron nie chciała rozpoczynać jej dziś w nocy.
Górska ścieżka wiła się i rozdzielała na kolejne. Niejeden raz Inevera musiała radzić się kości, żeby wskazać kierunek. Kobieta klękała wtedy na ziemi, żeby wykonać rzut, podczas gdy reszta czekała niecierpliwie. Leesha chciałaby wiedzieć, co dostrzegała Inevera w rozrzuconych symbolach – jednak to, co widziała dotychczas, nauczyło ją, aby wierzyć w moc przepowiedni.
Świtało niemal, gdy znaleźli pierwszy ze znaków pozostawionych przez Shanjata. Inevera przyśpieszyła kroku, a inni ruszyli wskazanym szlakiem, gdy różowy blask zabarwił horyzont.
Czekający u podnóża góry Wypatrywacze nie zauważyli poszukiwaczy, ale strażniczki Inevery, Ashia i Shanvah, podkradły się niezauważenie po zboczu i dołączyły do grupy. Książę z zielonej krainy zerknął na nie, ale tylko potrząsnął obojętnie głową, gdy zorientował się, że to kobiety.
Wreszcie dotarli do Renny i Shanjata. Tych dwoje stało naprzeciw siebie i mierzyło się nieufnym spojrzeniem. Shanjat szybko podszedł do Inevery, uderzył pięścią w pierś i skłonił głowę.
– Ślad urywa się tutaj, Damajah.
Poszukiwacze zsiedli z wierzchowców. Wojownik poprowadził ich do miejsca nieopodal, gdzie rysowało się wyraźne wgniecenie wielkości człowieka, a rozrzucona ziemia i spękana skała świadczyły o silnym uderzeniu. Widać też było krew i ślady stóp – oznaki toczonej po upadku walki.
– Poszedłeś za śladem? – zapytała Inevera.
Shanjat skinął głową.
– Znika niedaleko stąd. Pomyślałem, że lepiej będzie poczekać na polecenia, niż się oddalić.
– Renno? – odezwała się Leesha.
Jiwah Ka Par’china przyglądała się zakrwawionemu wgłębieniu, oczy miała szkliste, aurę potężną i nieczytelną. Przytaknęła sztywno.
– Godzinami krążyliśmy po okolicy. Wygląda to tak, jakby wyrosły im skrzydła.
– Może porwał ich wichrowy demon? – zasugerowała Wonda.
Renna wzruszyła ramionami.
– Zastanawiałam się nad tym, ale trudno mi uwierzyć.
– Żaden demon nie ośmieliłby się nawet tknąć mojego świętego męża bez jego zgody – wtrąciła Inevera.
– A co z włócznią? – zaniepokoił się Jayan.
Damajah popatrzyła na niego ze smutkiem. Nie zaskoczyło jej ani trochę, że najstarszego syna bardziej obchodziła wyjątkowa broń niż rodzony ojciec, ale żal pozostał. Asome miał przynajmniej dość przyzwoitości, aby takie myśli zatrzymać dla siebie.
Shanjat pokręcił głową.
– Nie było ani śladu świętej broni, Sharum Ka.
– Widzę świeżą krew. – Inevera spojrzała na horyzont. Świt był blisko, ale mogłaby wykonać jeszcze jeden rzut. Sięgnęła do sakiewki po hora i zacisnęła palce na kościach tak mocno, że niemal przebiły jej dłoń. Przyklękła przy wgłębieniu.
W normalnych warunkach nie ośmieliłaby się wystawić wrażliwych hora na światło dnia, nawet wczesnym świtem. Promienie słońca zniszczyłyby kości demona, a i słaby blask mógł wyrządzić nieodwracalne szkody. Ale elektrum, którym Inevera pokryła swoje hora, chroniło je nawet za dnia. Jak w przypadku Włóczni Kajiego, ich moc słabła gwałtownie w dzień, ale odzyskiwały ją, gdy tylko zapadała noc.
Ręka jej zadrżała. Musiała odetchnąć kilka razy, żeby odnaleźć w sobie równowagę, zanim zaczęła. Dotknęła krwi męża po raz drugi tej nocy i użyła jej do spojrzenia w jego przeznaczenie.
– Błogosławiony Everamie, Stwórco wszystkiego, pozwól mi poznać los walczących, Ahmanna asu Hoshkamin am’Jardir am’Kaji i Arlena asu Jeph am’Bales am’Potok. Zaklinam Cię, ukaż mi, co się z nimi stało, i pozwól poznać los, jaki ich czeka.
Moc pulsowała jej przez palce. Inevera rzuciła kości, a potem spojrzała na wzór, w jaki się ułożyły.
Kiedy pytało się o to, co jest albo już się zdarzyło, kości przemawiały z zimną – choć często niejasną – pewnością. Jednak przyszłość była zawsze zmienna, jej piaski rozwiewały wiatry zmian przy każdym dokonanym wyborze. Hora dawały wskazówki, niczym drogowskazy na pustyni, lecz im dalej się patrzyło, tym więcej rozgałęziało się ścieżek i tym łatwiej można się było zgubić wśród wydm.
Przyszłość Ahmanna zawsze była wypełniona rozgałęzieniami. Rozchodziły się tam ścieżki, na których los ludzkości spoczywał na barkach męża Inevery, i takie, na których Ahmann umierał w hańbie. Śmierć od szponów demona pojawiała się najczęściej, ale mógł to być również nóż w plecach albo włócznia wymierzona w serce. Na wszystkich ścieżkach pojawiali się ludzie gotowi oddać za Ahmanna życie i tacy, którzy czekali tylko, aby go zdradzić.
Wiele z tych ścieżek było teraz zamkniętych. To, co się stało, sprawiło, że Ahmann szybko nie wróci, możliwe, że nigdy. Na tę myśl Inevera poczuła zimny ucisk w sercu.
Inni wstrzymywali oddech, czekając na to, co powie, a Damajah miała świadomość, że od tego zależy los jej ludzi. Przypomniała sobie słowa, jakie przekazały jej hora wiele lat temu: „Wybawiciel się nie rodzi. Wybawiciela się tworzy”.
Jeżeli Ahmann do niej nie wróci, będzie musiała stworzyć następnego.
Popatrzyła na tysiące rodzajów śmierci, jaka mogła spotkać jej ukochanego, i wybrała jedną. Jedyny los, który pozwalał zachować Ineverze władzę, dopóki nie znajdzie się odpowiedni następca.
– Wybawiciel znalazł się poza naszym zasięgiem – oznajmiła wreszcie Inevera. – Podąża za demonem na samo dno pustki Nie.
– Więc Par’chin to jednak demon – skwitował Ashan.
Kości nic takiego nie sugerowały, ale Inevera skinęła głową.
– Na to wygląda.
Gared splunął na ziemię.
– Powiedziały „Wybawiciel”, nie „Shar’Dama Ka”.
Damaji odwrócił się i zmierzył go spojrzeniem, jakim człowiek mógłby spoglądać na owada i zastanawiać się, czy chce mu się go rozdeptać.
– To jedno i to samo.
Tym razem splunęła Wonda.
– Akurat, niech to Otchłań.
Jayan wystąpił z zaciśniętymi pięściami, gotów ją uderzyć, ale Renna Tanner przyjęła postawę bojową. Runy na jej skórze błysnęły i nawet impulsywny syn Inevery szybko się rozmyślił. Wolał nie wyzywać Jiwah Ka Par’china na pojedynek. Źle by to wyglądało, gdyby Jayan został pobity przez kobietę na oczach mężczyzn, których będzie musiał przekonać, aby pozwolili mu zasiąść na tronie.
Następca odwrócił się do matki.
– A włócznia? – zapytał ponownie.
– Stracona – westchnęła Inevera. – Z woli Everama zostanie ponownie odnaleziona, gdy nadejdzie czas, ale nie wcześniej.
– Zatem mamy po prostu się poddać? – wtrącił Asome. – Pozostawić ojca własnemu losowi?
– Oczywiście, że nie. – Inevera spojrzała na Shanjata. – Znajdź ślad i ruszaj za tropem. Sprawdź każde złamane źdźbło trawy i poruszony kamyk. Nie wracaj bez Wybawiciela albo wieści o jego losie, nawet jeżeli miałoby to potrwać tysiąc lat.
– Tak, Damajah. – Shanjat przycisnął pięść do piersi.
Inevera odwróciła się do Shanvah.
– Ruszaj z ojcem. Bądź mu posłuszna i chroń go podczas wędrówki. Jego cel jest twoim celem.
Młoda kobieta skłoniła się w milczeniu. Ashia ścisnęła jej ramię i popatrzyła w oczy, a potem ojciec i córka odeszli.
Leesha podeszła do Wondy.
– Ty też się rozejrzyj, ale wróć za godzinę.
Wonda uśmiechnęła się szeroko, z pewnością siebie, która wzbudziła w Ineverze zazdrość.
– Nie zamierzam tropić, aż osiwieję. Wybawiciel przychodzi i odchodzi, ale zawsze wraca, zobaczycie.
I ona również się oddaliła.
– Też pójdę – postanowiła Renna, ale Leesha chwyciła ją za ramię.
Żona Arlena spojrzała groźnie, Zielarka jednak cofnęła tylko rękę i nie odstąpiła.
– Proszę, zostań przez chwilę.
Nawet ci z Północy boją się Par’china i jego Jiwah Ka, zauważyła Inevera. Zapamiętała tę informację, podczas gdy Leesha i Renna oddaliły się, aby porozmawiać na osobności.
– Ashanie, przejdź się ze mną – zwróciła się do Damaji.
Odeszli, pozostała część grupy trwała nieruchomo, wciąż odrętwiała z zaskoczenia.
– Nie mogę uwierzyć, że przepadł – powiedział cicho Ashan. On i Ahmann byli jak bracia przez prawie dwadzieścia lat. Ashan jako pierwszy dama poparł wyniesienie Ahmanna na stanowisko Shar’Dama Ka i niezachwianie wierzył w jego boskość. – To jak zły sen.
Inevera nie podjęła tematu.
– Musisz przejąć Tron z Czaszek jako Andrah. Tylko ty możesz to zrobić bez wywołania zamieszek i utrzymać go, jeśli mój mąż nie powróci.
Ashan pokręcił głową.
– Mylisz się, jeśli tak myślisz, Damajah.
– Takie było życzenie Shar’Dama Ka – przypomniała mu Inevera. – Złożyłeś przysięgę jemu i mnie.
– Na wypadek gdyby zginął w Nowiu podczas bitwy – zaoponował Ashan. – Nie zabity przez jakiegoś mieszkańca zielonych krain gdzieś na zapomnianym przez Everama stoku. Tron powinien przejąć Jayan albo Asome.
– Mój mąż powiedział ci, że jego synowie nie są jeszcze gotowi na takie brzemię. Myślisz, że to się zmieniło przez ostatnie dwa tygodnie? Moi synowie są przebiegli, lecz nie nabyli jeszcze mądrości. Kości przepowiedziały, że rozedrą Lenno Everama w walce o tron, a nawet jeżeli uda się któremuś wspiąć na szczyt po skrwawionych stopniach, nie utrzyma się u władzy do powrotu ojca.
– O ile Wybawiciel powróci.
– Powróci – zapewniła Inevera. – Zapewne ścigany przez wszystkie zastępy Otchłani. A wtedy będzie potrzebował całej armii Ala na swoje rozkazy. Na pewno nie będzie miał czasu ani ochoty na zamordowanie syna, żeby odzyskać władzę.
– Nie podoba mi się to – stwierdził Ashan. – Nigdy nie pragnąłem władzy.
– Oto właśnie inevera – odparła twardo. – Twoje pragnienia są nieistotne, a twoja pokora wobec Everama świadczy, że właśnie ty musisz przejąć tron.
– Tylko krótko – rozkazała Renna, gdy Leesha odprowadziła ją na bok. – Zmarnowałam już dość czasu na czekanie, aż się pojawicie. Arlen gdzieś tam jest i muszę go znaleźć.
– Nie wciskaj mi tego demoniego łajna – syknęła Leesha. – Nie znam cię za dobrze, Renno Bales, ale wiem, że nie czekałabyś na mnie i resztę ani chwili, gdyby ważyły się losy twojego męża. Ty i Arlen zaplanowaliście to wszystko. Dokąd poszedł? Co zrobił z Ahmannem?
– Zarzucasz mi kłamstwo? – warknęła Renna. Zmarszczyła groźnie brwi, zacisnęła pięści.
Ten pokaz gniewu upewnił tylko Leeshę, że jej domysły są słuszne. Tak naprawdę nie obawiała się ataku ze strony Renny, jednak na wszelki wypadek ukryła w dłoni szczyptę oślepiającego proszku. Użyłaby go w razie konieczności.
– Proszę. – Zielarka starała się, aby jej głos pozostał spokojny. – Jeżeli coś wiesz, powiedz mi. Przysięgam na Stwórcę, że możesz mi zaufać.
Wydawało się, że Renna trochę się uspokoiła na te słowa. Rozluźniła palce, ale nie opuściła rąk.
– Przeszukaj mnie, niczego nie ukrywam.
– Renno... – Leesha starała się nie stracić panowania nad sobą. – Wiem, że nie zaczęłyśmy dobrze naszej znajomości. Nie masz powodu, żeby mnie lubić, ale to nie gra. Przez ukrywanie sekretów narażasz innych.
Renna parsknęła śmiechem.
– Przyganiał kocioł garnkowi. – Puknęła Leeshę w pierś na tyle mocno, że Zielarka musiała się cofnąć. – To ty nosisz dziecko demona pustyni w swoim brzuchu. I myślisz, że to ja narażam swoich?
Leeshę ogarnął chłód, ale postąpiła krok naprzód, chociaż milczeniem potwierdziła domysły Renny.
– Kto ci naopowiadał takich bzdur? – wyszeptała ochryple.
– Ty – stwierdziła Renna. – Mogę usłyszeć szmer skrzydeł motyla lecącego nad polem kukurydzy. Arlen też. Oboje słyszeliśmy, co powiedziałaś Jardirowi. Nosisz jego dziecko, ale sypiasz z hrabią, żeby go wrobić.
To była prawda. Idiotyczny podstęp matki, tak lekkomyślnie wprowadzony przez Leeshę w życie. Wątpliwe, aby dało się utrzymać prawdę w tajemnicy, na pewno nie po narodzinach, ale nastąpi to dopiero za siedem miesięcy, więc Leesha miała dość czasu, żeby się przygotować – albo uciec i znaleźć kryjówkę – zanim Krasjanie spróbują odebrać jej dziecko.
– Tym bardziej chcę wiedzieć, co stało się z Ahmannem. – Skrzywiła się w duchu, bo do jej głosu wkradły się błagalne nuty.
– Nie mam pojęcia. – Renna wzruszyła ramionami. – Marnuję czas, który mogłabym poświęcić na szukanie.
Leesha pokiwała głową. Wiedziała, kiedy zostaje pokonana.
– Nie mów, proszę, Thamosowi. Sama mu to wyznam w odpowiednim czasie, przyrzekam. Ale nie teraz, gdy połowa krasjańskiej armii czai się o parę mil stąd.
Renna prychnęła.
– Nie jestem głupia. A tak w ogóle, jak to się stało, że Zielarka zaszła w ciążę? Nawet głupi Tanner wiedział, kiedy przerwać.
Leesha spuściła oczy. Nie mogła znieść uważnego spojrzenia drugiej kobiety.
– Zadawałam sobie to samo pytanie. – Skrzywiła się. – Historia pełna jest ludzi, których rodzice nie pomyśleli.
– Nie pytałam o historię. – Renna nie spuszczała z Leeshy wzroku. – Pytałam, dlaczego najmądrzejsza kobieta w Zakątku ma siano w głowie. Nikt ci nie powiedział, skąd się biorą dzieci?
Na te słowa Leesha odsłoniła zęby w gniewnym grymasie. Ta kobieta miała rację, ale nie dawało jej to prawa, by osądzać innych.
– Skoro ty nie zdradzasz mi swoich sekretów, nie mam powodu, żeby powierzać ci moje. – Machnięciem ręki wskazała dolinę. – Idź. Udawaj, że szukasz Arlena, dopóki jesteś na widoku, a potem spotkaj się z nim w jakimś ustroniu. Nie będę cię zatrzymywać.
Renna uśmiechnęła się wyzywająco.
– Nie zdołałabyś. – Jej postać rozmyła się w ruchu i znikła.
Dlaczego pozwoliłam, żeby dotknęły mnie jej słowa? – zastanawiała się Leesha. Pogłaskała lekko swój brzuch i wtedy już wiedziała.
Ponieważ Renna miała rację.
Leesha była pijana couzi za pierwszym razem, gdy pocałowała Ahmanna. Nie planowała, że będzie się z nim kochać tamtego popołudnia, ale też nie stawiała oporu, gdy chciał ją posiąść. Lekkomyślnie założyła, że nie wytryśnie w niej przed ślubem. A przecież Krasjanie uznawali marnowanie nasienia przez mężczyznę za grzech. Leesha czuła, że Ahmann zaczął poruszać się szybciej i jęczeć, ale ani myślał się wycofać. W głębi duszy dziewczyna też tego chciała. Chciała poczuć, jak ten mężczyzna pulsuje w niej do końca, ryzykuje poczęcie. Właśnie to ryzyko podnieciło ją wtedy najbardziej.
Zamierzała jeszcze tamtej nocy naparzyć sobie herbaty, która zapobiegłaby ciąży, ale nie spodziewała się, że zostanie porwana przez strażniczki Inevery, a potem u boku Damajah stoczy bitwę z demonem umysłu. Następnego dnia Leesha zażyła podwójną dawkę, a potem codziennie piła herbatę, gdy sypiała z Ahmannem, ale jak kiedyś powiedziała jej mentorka Bruna: „Cokolwiek by się zrobiło, silnemu dziecku czasami udaje się przeżyć”.
Inevera przyjrzała się Thamosowi, książątku z zielonych krain, gdy stał przed Ashanem. Był to duży mężczyzna, wysoki, muskularny i niepozbawiony wdzięku. Poruszał się jak wojownik.
– Domyślam się, że chcecie przeszukać dolinę ze swoimi ludźmi – powiedział.
Ashan potwierdził skinieniem głowy.
– A wy ze swoimi.
Thamos również odpowiedział potaknięciem.
– Stu ludzi z każdej armii?
– Pięciuset – sprostował Ashan. – Zastosują się do rozejmu Domin Sharum.
Inevera dostrzegła, że hrabia zaciska zęby. Pięciuset ludzi było niczym dla Krasjan, stanowiło niewielki oddział w armii Wybawiciela. Ale było to więcej, niż Thamos by sobie życzył. Nie chciał uszczuplać tak bardzo swoich sił.
Nie miał jednak wyboru, musiał się zgodzić.
– Skąd mam wiedzieć, że wasi wojownicy utrzymają pokój? Nie chciałbym, żeby ta dolina zamieniła się w pole bitwy.
– Moi wojownicy będą nosić zasłony nawet w dzień – zapewnił Ashan. – Nie ośmielą się naruszyć rozejmu. Martwią mnie wasi ludzie. Nie zniósłbym, gdyby spotkała ich krzywda z powodu zwykłego nieporozumienia.
Książę skrzywił się gniewnie na te słowa.
– Sądzę, że wysłanie ich do doliny uznają za wystarczającą krzywdę. Ale jak ukrywanie twarzy ma zapewnić pokój? Człowiek z zasłoniętą twarzą nie lęka się kary za swoje czyny.
Ashan pokręcił głową.
– To prawdziwy cud, że wam, dzikusom, udawało się tak długo przetrwać noc. Mężczyźni pamiętają twarze tych, którzy ich obrazili, a takie urazy trudno zapomnieć. Nosimy zasłony w nocy, dzięki czemu wszyscy mogą walczyć jak bracia i zapomnieć o waśniach. Jeżeli wasi ludzie zasłonią twarze, nie będzie żadnego przelewu krwi w tej zapomnianej przez Everama dolinie.
– Dobrze – zgodził się hrabia. – Tak się stanie. – Skłonił się lekko, ledwie okazując szacunek człowiekowi, który go po wielokroć przewyższał, po czym odwrócił się i odszedł. Pozostali cudzoziemcy poszli za swoim książątkiem.
– Obcy zapłacą za ten brak szacunku – stwierdził Jayan.
– Może – odparła Inevera. – Ale nie dzisiaj. Musimy jak najszybciej wrócić do Lenna Everama.Brian McClellan Obietnica krwi
(fragment)
Na sukience miała krew. W trakcie skromnego śniadania armatnia kula świsnęła jej nad ramieniem i oderwała głowę Pennowi. Nila wciąż słyszała ten dźwięk, niczym świst upiornego imbryka, gdy nagła śmierć minęła jej ucho o kilka cali. Kula wywaliła dziurę w murze za Pennem i uderzyła prosto w sypialnię Jakoba. Bezgłowy Penn nadal siedział na krześle, miał przygarbione ramiona, a w dłoni ściskał łyżkę. Jakob powinien leżeć w swoim łóżku. Nie leżał.
Nila znalazła jednego z Hielmenów przydzielonych do pilnowania chłopca. Żołnierz otrzepywał mundur z pyłu. Miał na imię Bystre i około trzydziestu pięciu lat. Jego spokój oraz pewność siebie przypominały tamtego brodatego sierżanta z rezydencji diuka Eldaminse’a.
– Gdzie jest Jakob? – zapytała.
– Nie ma go w łóżku? – zdziwił się Bystre.
– Nie.
– Licho nadało, znowu gdzieś powędrował.
Nad ich głowami eksplodował kartacz, wszyscy rzucili się szukać osłony. Nila znalazła się na ziemi, pod Bystre’em.
– Nic ci nie jest? – upewnił się.
– Wszystko w porządku. Znajdźmy Jakoba.
Pomógł jej wstać i ruszyli, nawołując chłopca. Nila usłyszała huk muszkietów, uderzył ją duszący swąd spalonego prochu. Kawałek dalej wznosiła się barykada. Ukryci za nią żołnierze i ochotnicy strzelali do oddziałów marszałka polnego.
Rokowania miały miejsce pięć dni temu. Od tamtej pory Tamas nieustannie atakował barykady. Ostrzał z dział oraz muszkietów trwał dzień i noc. Powietrze cuchnęło siarkowym, czarnym prochem.
Ktoś wykrzyczał ostrzeżenie. Chwilę potem na szczycie barykady zaroiło się od niebieskich mundurów. Zupełnie jakby woda przerywała tamę.
– Biegiem – polecił Bystre. – Wycofać się za następną barykadę! – zawołał do pobliskich ochotników.
Złapał Nilę za ramię.
– Musimy odnaleźć Jakoba – powiedział.
I odwrócił się gwałtownie, aż mu czako spadło, gdy w pobliskiej alejce pojawił się adrański żołnierz. Bystre dobył szabli i sparował cios bagnetu. Jednak przeciwnik uderzył Hielmena w szczękę kolbą karabinu, a potem stanął nad nim, z bagnetem gotowym do ciosu.
Nila z trudem dźwignęła jakiś brukowiec. Uniosła kamień nad głowę i uderzyła adrańskiego żołnierza w kark. Mężczyzna padł na ziemię, nie wydawszy nawet jęku. Bystre złapał się za szczękę i próbował otrząsnąć po ciosie.
Podniosła go na nogi.
– Tam! – Dostrzegła Jakoba biegnącego przez ulicę, bliżej barykady. Jakiś pocisk wzbił kurz przed chłopcem, wystraszył go. Malec upadł, zalewając się łzami.