10 grudnia - ebook
10 grudnia - ebook
Bezlitosna diagnoza naszych czasów
Eksperymenty na więźniach, skutki wojennej traumy, próba spisania własnej historii. Każdy z bohaterów George’a Saundersa to zwykły-niezwykły człowiek próbujący znaleźć własną drogę w osaczającej, lepkiej rzeczywistości.
W 10 grudnia George Saunders pochyla się nad każdym ze swoich bohaterów, by snuć refleksję o słabości i sile, obojętności i zaangażowaniu, beznadziei i zaufaniu w świecie, w którym rządzi konsumpcjonizm, alienacja i zanik wartości.
Saunders to niekwestionowany mistrz opowiadania – formy, w której zamyka wszystkie bolączki, rozterki i lęki, towarzyszące na co dzień człowiekowi w XXI wieku. 10 grudnia to jedna z dziesięciu najważniejszych książek dekady w USA, finalistka National Book Awards, Bestseller New York Times’a.
George Saunders – jeden z najważniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich, porównywany z Raymondem Chandlerem czy Markiem Twainem. Laureat wielu nagród literackich, . Nagrody Bookera.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6361-1 |
Rozmiar pliku: | 950 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzy dni przed swoimi piętnastymi urodzinami Alison Pope przystanęła u szczytu schodów.
Powiedzmy, że schody były marmurowe. Powiedzmy, że zeszła po nich i wszystkie głowy zwróciły się ku niej. Gdzie był {wyjątkowy}? Podszedł i z lekkim ukłonem zawołał:
Jakim cudem aż tyle wdzięku mieści się w jednej małej bagatelce?
Oj. Powiedział „w małej bagatelce”? I stał sobie, jakby nigdy nic? Z tą swoją szeroką, książęcą twarzą bez odrobiny wyrazu? Biedaczysko! Przykro mi, nic z tego, skreśliła go, stanowczo nie był taki znowu {wyjątkowy}.
No a ten drugi, co stał zaraz za tym od małej bagatelki, przy sprzęcie grającym? Miał gruby kark poczciwego wieśniaka, ale usta delikatne, obfite, i szepnął, położywszy dłoń na jej krzyżu:
Strasznie mi przykro, że musiałaś ścierpieć ten tekst o małej bagatelce. Chodźmy stanąć na księżycu. A raczej w księżycu. W jego blasku.
Powiedział „chodźmy stanąć na księżycu”? Bo jeżeli tak, to powinna była wykonać coś na kształt {brwi w górę}. A gdyby nie doczekała się żadnego cierpkiego dementi, musiałaby zareagować w stylu „hmm, jestem niezbyt odpowiednio ubrana do tego, żeby stać na księżycu, bo o ile wiem, straszliwie tam zimno?”.
Dajcie wreszcie spokój, nie mogła przecież bez końca sobie wyobrażać, że z wdziękiem drepcze w miejscu na tych marmurowych schodach! W pewnej kochanej siwowłosej głowie pod tiarą rodziło się coś na kształt pytania: Czemu ci wszyscy rzekomi książęta każą tej uroczej pannie _ad nausea_ maszerować bez posuwania się naprzód? A w dodatku miała tego wieczoru występ, więc musiała pójść do suszarki po trykot.
Dalibóg! Wciąż jednak sterczało się na najwyższym stopniu.
Był na to sposób: twarzą ku szczytowi schodów, z dłonią na poręczy, zeskocz tyłem po jednym schodku naraz, co ostatnio stawało się coraz trudniejsze, no bo komuś z każdym dniem wydłużały się stopy, tak jakby.
_Pas de chat, pas de chat._
_Changement, changement._
Hycnij przez to wąskie metalowe coś, co odgradza terakotę w holu od dywanu w salonie.
Dygnij samej sobie w lustrze przy drzwiach wejściowych.
Prędzej, mamo, chodź tu wreszcie. Po co pani Callow ma nas znowu kastratofalnie złajać za kulisami.
Chociaż właściwie uwielbiała panią C. Taką wymagającą! I wszystkie dziewczęta z klasy. I z całej szkoły. Uwielbiała je. Były przemiłe. I chłopców ze szkoły też. No i nauczycieli. Wszyscy starali się, jak mogli. Właściwie uwielbiała całe miasto. Uroczego sklepikarza, co spryskiwał wodą sałatę! I pastorkę Carol o rozłożystym, wygodnym siedzeniu! I pulchnego listonosza, który wymachiwał pękatymi kopertami! Miasto dawniej było włókniarskie. Można ześwirować, nie? Co w ogóle znaczy „włókniarski”?
Swój dom też uwielbiała. Po drugiej stronie strumyka stała cerkiew. Taka etniczna! Cebulasta kopuła wznosiła się za oknem, nim Alison wyrosła ze śpioszków. Uwielbiała także Gladsong Drive. Każdy dom przy tej ulicy był miniaturą Corona del Mar. Niesamowite! Jak ktoś miał znajomego na Gladsong, to z góry wiedział, co gdzie leży i stoi u niego (albo u niej) w domu.
_Jeté, jeté, rond de jambe._
_Pas de bourrée._
Pod wpływem radosnego kaprysu fiknij kozła w przód, stań na równe nogi i pocałuj fotografię Rodziców, zrobioną w sklepie Penneys przed wiekami, kiedy byłaś tym oto słodkim maleństwem {cmok} z kokardą we włosach, większą niż świat cały.
W chwilach takiego szczęścia wyobrażała sobie czasem jelonka drżącego w lesie.
Gdzie twoja mamusia, maluszku?
Nie wiem – odpowiadał jelonek, a głosik miał całkiem jak Becca, młodsza siostrzyczka Heather.
Boisz się? – pytała. – Jesteś głodny? Wziąć cię na ręce?
Weź – odpowiadał jelonek.
I wtedy nadchodził łowca, wlokąc za rogi jego matkę z kompletnie rozpłatanym bebechem. Jejku, to dopiero był widok! Zasłaniała maluszkowi oczy i mówiła coś w rodzaju: Nie miałeś nic lepszego do roboty, okropny łowco, niż zabić matkę tego malca? Przecież wyglądasz na dość sympatycznego faceta.
Moją mamusię zabito? – pytał malec, a głos miał całkiem jak Becca.
Nie, nie – odpowiadała. – Ten pan już wychodzi.
Zniewolony jej urodą łowca obnażał czy też obracał głowę i mówił, przyklęknąwszy na jedno kolano:
Gdybym mógł na powrót tchnąć życie w tę oto łanię, uczyniłbym to w nadziei, że raczysz pani złożyć na mym niemłodym czole jeden tkliwy pocałunek.
Idź – odpowiadała. – Idź, a za pokutę nie zjedz łani, lecz połóż ją na łące wśród koniczyny i rozrzuć wokół niej róże. I najmij chór, żeby cicho opiewał jej marny kres.
Kogo ma położyć? – pytał jelonek.
Nikogo – uspokajała go. – Mniejsza o to. Nie bądź taki ciekawski.
_Pas de chat, pas de chat._
_Changement, changement._
Miała nadzieję, że {wyjątkowy} okrzyknie ją z dala. Miejscowi chłopcy odznaczali się pewnym _je ne sais quoi_, za którym, prawdę mówiąc, wcale tak znów _très_ nie przepadała: na przykład nazywali po imieniu swoje jaja. Podsłuchała na własne uszy! I mieli ten ambitny zamiar, żeby znaleźć pracę w okręgowej elektrowni, bo dawano tam za friko odjazdowe koszule robocze.
Czyli szlaban na miejscowych chłopców. A zwłaszcza na Matta Dreya, posiadacza największych ust w całym kraju. Kiedy poprzedniego wieczoru pocałował ją podczas przedmeczowego spędu, poczuła się, jakby całowała tunel pod wiaduktem. Zgroza! Pocałunek Matta to było coś takiego, jakby nagle naparło na człowieka jakieś krówsko w swetrze, nie chcąc słyszeć o odmowie, a jego olbrzymi łeb tonął w substancjach tłumiących nawet i tę odrobinę rozumu, która przypadła Mattowi w udziale.
A ona lubiła panować nad sobą. Nad własnym ciałem i umysłem. Nad myślami, karierą, przyszłością.
To właśnie lubiła.
Niech tak będzie.
Można by coś przekąsić.
_Un petit repas._
Czy była wyjątkowa? Uważała się za wyjątek? O rany, sama nie wiedziała. W dziejach świata pojawiło się sporo osób bardziej wyjątkowych. Na przykład Helen Keller była zupełnie niesamowita. A Matka Teresa wręcz zdumiewająca. Pani Roosevelt była dość dziarska mimo kalekiego męża, a w dodatku lesbijka z wielkimi zębami, i to na długo przedtem, zanim komukolwiek wpadło do głowy, że Pierwsza Dama może być lesbijką. Alison nie miała startu w tej lidze. A przynajmniej jeszcze nie.
Nie umiała tylu rzeczy! Na przykład wymieniać oleju. Czy choćby sprawdzać jego poziomu. Podnosić maski. Piec czekoladowego ciasta. Trochę to było żenujące u dziewczyny. A co to takiego „hipoteka”? Coś z wyposażenia domu? I czy przy karmieniu piersią trzeba wyciskać mleko palcami?
Kurczę. Cóż to za mizerak truchtał po Gladsong Drive, widoczny przez okno salonu? Kyle Boot, najbledszy chłopak w kraju? Wciąż w tych swoich dziwacznych łachach do biegów przełajowych?
Biedak. Wyglądał jak kościotrup z fryzurą czeskiego piłkarza. A te jego szorty do biegania pochodziły z czasów _Aniołków Charliego_ czy _quoi_? Jakim cudem tak wspaniale biegał, skoro prawie wcale nie miał mięśni? Codziennie tak zasuwał do domu, bez koszuli, ale za to z plecakiem, i kiedy mijał dom Fungów, pstrykał pilotem i wparowywał równym krokiem do swojego garażu.
Trudno było nie podziwiać tego biednego matołka.
Wychowali się razem, baraszkując we wspólnej piaskownicy nad strumykiem. Czy nie kąpali się we dwoje, kiedy byli tyci, tyci? Alison miała nadzieję, że ta ani inne bzdury nigdy nie wyjdą na jaw. Bo towarzysko Kyle wart był mniej więcej tyle ile Feddy Slavko, który chodził przechylony do tyłu i wiecznie dłubał w zębach, a kiedy już coś spomiędzy nich wydobył, oznajmiał, jak się to znalezisko nazywa po grecku, i je zjadał. Rodzice krótko trzymali Kyle’a. Musiał dzwonić do domu, jeżeli było ryzyko, że w filmie na lekcji o kulturach świata pokażą gołe cycki. W jego pudełku z drugim śniadaniem wszystko miało czytelne etykietki.
_Pas de bourrée._
I dyg.
Sypnij trochę serowych chipsów do staroświeckiego ustrojstwa Tupperware z przegródkami.
Dzięki, mamo, dzięki, tato. Mam u was superwyżerkę.
Potrząśnij ustrojstwem jak miską do płukania złota i poczęstuj chipsami wyimaginowanych ubogich, którzy niby to cię otaczają.
Smacznego. Czym jeszcze mogę służyć, kochani?
Okazałaś nam zbytek łaski choćby przez to, że raczyłaś się do nas odezwać, Alison.
Skądże znowu! Nie rozumiecie, że wszyscy ludzie są godni szacunku? Każdy jest tęczą.
Eee, powaga? Patrz, jakie mam ropiejące wrzodzisko na tym biednym zwiędłym boku.
Pozwól, że przyniosę wazelinę.
Byłbym bardzo wdzięczny. Strasznie boli.
A w ideę tęczy szczerze wierzyła. Ludzie byli zdumiewający. Mama była niesamowita i tata też, nauczyciele ciężko pracowali i jeszcze mieli własne dzieci, a niektórzy nawet się rozwodzili, tak jak pani Dees, ale zawsze potrafili znaleźć czas dla uczniów. Pani Dees najbardziej imponowała Alison tym, że chociaż mąż zdradzał ją z właścicielką kręgielni, nadal prowadziła najlepsze na świecie lekcje etyki, zastanawiając się na przykład, czy dobroć może zwyciężyć, czy też dobrzy ludzie zawsze zostaną wyrolowani, bo zło ma więcej brawury. Ta ostatnia hipoteza była chyba przytykiem pod adresem kręglarki. Ale serio: życie to frajda czy zgroza? Ludzie są dobrzy czy źli? No bo z jednej strony był ten filmik, w którym wychudzone, blade ciała rozjeżdżano walcem parowym na oczach tłustych Niemek, żujących gumę. A z drugiej niektórzy wieśniacy, nawet ci ze wzgórz, do późnej nocy napełniali worki piaskiem.
Pani Dees spojrzała z politowaniem na Alison, gdy ta podczas głosowania w klasie opowiedziała się za tym, że ludzie są dobrzy, a życie to frajda. Aby czynić dobro, wystarczy postanowić, że będzie się dobrym. Trzeba mieć odwagę. Czynnie bronić słusznej sprawy. Przy tym akurat stwierdzeniu pani Dees jakoś tak jęknęła. Nic dziwnego. Życie zadawało jej przecież wiele bólu, ale ciekawa historia: wciąż chyba widziała w nim coś fajnego, a w ludziach dobro, skoro czasem zasiadywała się do tak późna, oceniając pisemne prace, że nazajutrz przychodziła do szkoły na ostatnich nogach, w bluzce włożonej tył na przód, bo w porannym półmroku temu kochanemu, zakałapućkanemu biedactwu wszystko się myliło.
Ktoś zastukał do drzwi. I to do kuchennych. Cie-ka-we. Kto to mógł być? Ojciec Dmitrij z przeciwka? Kurier z UPS? Albo z FedEx? Przyniósł _un petit_ czek _pour Papa_?
_Jeté, jeté, rond de jambe._
_Pas de bourrée._
Otworzyła, i oto…
Za drzwiami stał jakiś nieznajomy. Kawał chłopa w kamizelce inkasenta.
Miała taki odruch, żeby się cofnąć i zatrzasnąć drzwi. Ale to by było niegrzecznie, więc znieruchomiała, uśmiechnęła się i wykonała {brwi w górę} na znak „czym mogę służyć?”.
Kyle Boot wbiegł przez garaż do mieszkalnej części domu, gdzie wskazówka wielkiego drewnianego niby-zegara nastawiona była na Nikogo Nie Ma. Były też inne możliwe wskazania: Rodziców Nie Ma, Mamy Nie Ma, Taty Nie Ma, Kyle’a Nie Ma, Mamy i Kyle’a Nie Ma, Taty i Kyle’a Nie Ma albo Wszyscy Są.
Po co komu w ogóle Wszyscy Są? Kiedy siedzieli całą rodziną w domu, musieli przecież wiedzieć, że nikogo nie brakuje? Czy Kyle miał ochotę poprosić o wyjaśnienie tatę? Który w swoim znakomitym, bezszelestnym warsztacie stolarskim na parterze domu zaprojektował i skonstruował Miernik Stanu Osobowego Rodziny?
Ha.
Ha, ha.
Na blacie kuchennej wyspy leżał Plan Robót.
Zuchu: na tarasie nowa geoda. Ułóż na podwórzu według załączonego rysunku. Nie leń się. Najpierw wygrab teren i rozłóż folię, jak cię uczyłem. Potem umieść biały kamień. GEODA KOSZTOWNA. Proszę, potraktuj to serio. Ma być zrobione, nim wrócę. Zadanie = pięć (5) Punktów Pracusia.
Ożeż, tato, czy to naprawdę sprawiedliwe, żebym do nocy harował na podwórku po forsownym przełaju, podczas którego zaliczyłem szesnaście biegów na czterysta czterdzieści metrów, osiem na osiemset osiemdziesiąt, półtora kilometra na czas, multum sprintów Drake’a i osiem kilosów indiańskiej sztafety?
Buty z nóg, panie ładny.
Muka! Za późno. Stał już przy telewizorze. Zostawiwszy za sobą kompromitujący trop mikrogrudek.
Surowo _verboten._ Czy dałoby się te mikrogrudki ręcznie pozbierać? Kłopot, niestety: gdyby zawrócił, żeby ręcznie pozbierać mikrogrudki, zostawiłby za sobą nowy kompromitujący trop mikrogrudek.
Zdjął buty i stanął, oglądając we własnej głowie próbę przedstawienia, które zatytułował A GDYBY TAK… WŁAŚNIE TERAZ?
A GDYBY TAK wrócili do domu WŁAŚNIE TERAZ?
Głupia sprawa, tato! Wszedłem bez zastanowienia! I zaraz się kapnąłem, co zrobiłem! Ale wiesz, co mnie cieszy, kiedy o tym myślę? Chyba to, że tak szybko naprawiłem swój błąd! Bo wszedłem bez zastanowienia dlatego, że chciałem od razu wziąć się do pracy, tato, zgodnie z twoją pisemną instrukcją!
Pomknął w skarpetkach do garażu, rzucił buty na podłogę, pobiegł po odkurzacz, wciągnął nim mikrogrudki i nagle zdał sobie sprawę, że, rany koguta, wrzucił buty do garażu, zamiast przepisowo ustawić je na Obuwniczej Płachcie piętami w stronę drzwi, żeby łatwiej było z powrotem je wzuć.
Wszedł do garażu, postawił buty na Obuwniczej Płachcie i wrócił do części mieszkalnej.
Zuchu – powiedział tata w jego głowie – czy nikt ci dotąd nie mówił, że nawet w najschludniej posprzątanym garażu zawsze jest na podłodze trochę oleju, który teraz znalazł się na twoich skarpetkach, więc go rozdeptujesz po beżowym dywanie?
Ożeż, miał przerąbane.
Ale nie – hura, dobre czasy, jak śpiewają Kool & the Gang – na dywanie zero plam.
Zdarł z nóg skarpetki. Chodzenie boso w głównej części mieszkalnej było absolutnie _verboten._ Gdyby Rodzice wrócili do domu i przyłapali go na tym, że łazi na bosaka jak jakaś biała hołota czy inny Tarzan, nie byliby ni chuja…
Przeklinasz w głowie? – spytał w jego głowie tata. Wystąp, Zuchu, bądź mężczyzną. Skoro chcesz przeklinać, rób to na głos.
Kiedy ja wcale nie chcę przeklinać na głos.
No to nie przeklinaj w głowie.
Rodzice byliby niepocieszeni, gdyby słyszeli, jak on czasem przeklina w głowie: sranapizda, gównobalas, fiut w ucho, dupia mleczarnia. Czemu nie mógł przestać? Mieli przecież o nim takie dobre zdanie! Co tydzień przechwalali się w mailach jednym i drugim dziadkom na przykład tak: Kyle jest niesłychanie zajęty, bo nie tylko dba o dobre stopnie, ale też regularnie bierze udział w uniwersyteckich biegach przełajowych, chociaż jest dopiero w drugiej klasie, i codziennie wygospodarowuje trochę czasu na wymyślanie takich perełek jak pizdolizus zadjebisty…
Czyżby miał jakiś feler? Czemu nie był wdzięczny Rodzicom za wszystko, co dla niego zrobili, zamiast…
Sramocić w pizducho.
Papierdolić blade szczątki szturchujem fiutkolana.
Zawsze można przerwać natłok myśli, mocno szczypiąc się w ledwie uchwytną fałdkę tłuszczu na biodrze.
Aj.
Ale zaraz, przecież był właśnie wtorek, Dzień Nagród. Pięć (5) nowych Punktów Pracusia za ułożenie geody zsumowane ze zdobytymi już dwoma (2) Punktami Pracusia dawało siedem (7) Punktów Pracusia, co razem z ośmioma (8) nagromadzonymi Punktami Za Codzienne Obowiązki tworzyło sumę piętnastu (15) Pysznych Punktów, która mogła mu zapewnić Wielki Przysmak (na przykład dwie garście rodzynków w jogurtowej polewie) plus dwadzieścia dowolnie wybranych minut przed telewizorem, chociaż konkretny program trzeba by jeszcze wynegocjować z tatą w chwili odbioru nagrody.
Jednego programu nigdy nie obejrzysz, Zuchu, a mianowicie _Najbardziej wyszczekanych żużlowców w Ameryce._
No to nie, tato.
Naprawdę tak myślisz, Zuchu? „No to nie”? I dalej będziesz tak myślał, kiedy ci odbiorę wszystkie Pyszne Punkty i zakażę biegów przełajowych, jak już zresztą parę razy groziłem, że zrobię, jeżeli nie wykażesz się trochę bardziej radosnym posłuszeństwem?
Nie, nie, nie. Nie chcę przerywać treningów, tato. Błagam. Dobry ze mnie biegacz. Zobaczysz na pierwszym wyścigu. Nawet Matt Drey powiedział…
Kto to jest Matt Drey? Jakiś małpolud z drużyny futbolowej?
Tak.
I jego słowo jest święte?
Nie.
A co powiedział?
Ten srajdek nieźle śmiga.
Zgrabny styl, Zuchu. W sam raz dla małpoluda. W każdym razie może się okazać, że wcale nie wystartujesz w pierwszym wyścigu. Twoje ego wręcz występuje z brzegów. A czemu? Dlatego że umiesz truchtać? Każdy to umie. Nawet zwierzęta polne.
Nie przestanę biegać! Analchuj ptaksrak szwabodbyt! Proszę, błagam, tylko w bieganiu jestem niezły! Mamo, jeżeli on mi każe przerwać treningi, to przysięgam…
Z dramatyzowaniem ci nie do twarzy, Ukochany Jedynaku.
Jeżeli chcesz mieć zaszczyt rywalizować w sporcie drużynowym, Zuchu, najpierw nam pokaż, że umiesz się zmieścić w naszym jak najbardziej rozsądnym systemie zaleceń, ułożonym dla twojego dobra.
Oho.
Na parking przed Świętym Michaiłem zajechała furgonetka.
Kyle podszedł opanowanym, dystyngowanym krokiem do kuchennego blatu. Leżał tam Rejestr Ruchu Kołowego, którego prowadzenie powierzono właśnie jemu, a to w dwojakim celu: (1) aby uzasadnić twierdzenie taty, że Ojciec Dmitrij powinien wybudować dźwiękoszczelny mur, oraz (2) zgromadzić dane, na podstawie których Kyle mógłby opracować, a następnie przedstawić na Jarmarku Naukowym projekt, zatytułowany przez tatę _Natężenie hałasu dobiegającego z cerkiewnego parkingu, w zależności od dnia tygodnia, oraz uboczne studium hałasu niedzielnego w ciągu roku._
Mile się uśmiechając, jakby przyjemnie mu było wypełniać Rejestr, Kyle bardzo czytelnie wpisał w kolejne rubryki:
Pojazd: FURGONETKA.
Kolor: SZARY.
Marka: CHEVROLET.
Rocznik: NIEZNANY.
Z furgonetki wysiadł jakiś facet. Jeden z tych Rusków. „Rusek” to było słowo slangowe, ale dozwolone. Tak samo jak „choróbcia”. Albo „rany koguta”. I „klop”. Rusek miał na sobie dżinsową kurtkę, a pod nią bluzę z kapturem. Kyle wiedział z doświadczenia, że Ruscy uważają taki strój za całkiem odpowiedni do kościoła, bo nieraz przychodzili prosto z warsztatu samochodowego, ubrani w kombinezony.
W rubryce „Kierowca pojazdu” napisał: PEWNIE PARAFIANIN.
Kiepska sprawa. Wręcz śmierdząca. Skoro facet był obcy, Kyle musiał siedzieć w domu, dopóki tamten nie odjedzie. Czyli szlag trafiał cały plan układania geody. Wyglądało na to, że będzie się z tym guzdrał do północy. Co za pech!
Nieznajomy włożył kamizelkę odblaskową. Znaczy, był inkasentem.
Inkasent spojrzał w lewo, w prawo, przeskoczył przez strumyk, wlazł na podwórko popa, przeszedł między siatką treningową do piłki nożnej a wkopanym w ziemię basenem, po czym zastukał do drzwi.
Niezły skok, Borys.
Drzwi raptownie się otworzyły.
Alison.
Kyle’owi serce śpiewało. Chociaż zawsze myślał, że to tylko takie powiedzonko. Alison była jak narodowy skarb. W słowniku przy haśle „piękno” powinno być jej zdjęcie w tej dżinsowej spódnicy. Chociaż ostatnio chyba za Kyle’em nie przepadała.
Wyszła na taras, żeby inkasent mógł jej coś pokazać. Na dachu popsuła się elektryka? Facet zachowywał się, jakby koniecznie chciał jej to pokazać. Nawet złapał ją za nadgarstek. I chyba ciągnął.
Dziwacznie to wyglądało. No nie? Ale w tych stronach nigdy nie wydarzyło się nic dziwacznego. Czyli chyba wszystko grało. Inkasent był pewnie nowy w tym fachu?
Kyle poczuł, że chce wyjść na taras. Wyszedł. Facet zdębiał. Alison miała oczy jak przerażony koń. Inkasent odchrząknął i lekko się obrócił, żeby coś Kyle’owi pokazać.
Nóż.
Inkasent miał nóż.
Rób, co ci każę – powiedział. – Stój, gdzie stoisz, dopóki nie odjedziemy. Tylko drgnij, zaraz ją dźgnę w serce. Jak Boga kocham. Jasne?
Kyle’owi tak zaschło w ustach, że zdołał tylko ułożyć je w kształt sylaby „tak”.
A tamci już szli przez podwórko. Alison rzuciła się na ziemię. Facet postawił ją na nogi. A ona znowu padła. No to znów ją podciągnął. Dziwny był to widok, kiedy w bezpiecznym zaciszu nieskazitelnego podwórka, które dla niej urządził rodzony tata, nieznajomy szarpał ją jak szmacianą lalkę. Znowu rzuciła się na ziemię.
Facet coś do niej syknął, więc wstała, nagle spotulniawszy.
Kyle czuł w piersi, że właśnie łamie wiele Głównych i Pomniejszych zaleceń, bo nie dość, że stał boso na tarasie, w dodatku bez koszuli, to jeszcze był na dworze, kiedy w pobliżu kręcił się nieznajomy, i co gorsza, nawiązał z tym nieznajomym kontakt.
W zeszłym tygodniu Sean Ball przyniósł do szkoły perukę, żeby udatniej przedrzeźniać Bev Mirren, która w chwilach zdenerwowania przygryzała własne włosy. Kyle przez moment zastanawiał się, czy nie zainterweniować. Ale mama na Wieczornym Zebraniu orzekła, że jej zdaniem postąpił rozsądnie, wstrzymując się od interwencji. To nie była twoja sprawa – powiedział tata. Mogłeś ciężko oberwać. Pomyśl, ile w ciebie zainwestowaliśmy, Ukochany Jedynaku – dodała mama. Wiem, czasem wydajemy ci się surowi, ale jesteś dosłownie wszystkim, co mamy – powiedział tata.
Tamci dotarli tymczasem do siatki treningowej. Alison szła z ręką wykręconą do tyłu, raz po raz wydając niski dźwięk w tonacji przeczącej, jakby próbowała wynaleźć odgłos, który trafnie oddawałby jej uczucia na myśl o tym, co ją czekało, myśl właśnie przed chwilą wyklarowaną.
A Kyle był tylko chłopcem. Nic nie mógł zrobić. Czuł w piersi obfitą falę rozładowanego napięcia, jak zawsze gdy podporządkowywał się zaleceniu. U jego stóp leżała geoda. Powinien tylko na nią patrzeć, dopóki tamci nie odjadą. Była wspaniała. Nigdy chyba nie widział wspanialszej. Kryształki w miejscu przecięcia migotały w słońcu. Powinna ładnie wyglądać na podwórku. Kiedy Kyle ją tam położy. Miał zamiar to zrobić, gdy tamci odjadą. Tata byłby pod wrażeniem, że nawet po tym zajściu jego syn pamiętał o ułożeniu geody.
Tak trzymać, Zuchu.
Bardzośmy kontenci, Ukochany Jedynaku.
Świetna robota, Zuchu.
Kurdebalans. To się naprawdę działo. Szła potulnie, tak zdyscyplinowana, jak się po niej spodziewał. Myślał o niej od chrzcin tego, jak mu tam. Syna Siergieja. W rosyjskim kościele. Stała u siebie na podwórku, a jej tata czy ktoś taki ją fotografował.
A on wtedy: Siemasz, Betty.
A Kenny na to: Trochę za młoda, brachu.
Na co on: Może dla ciebie, dziadku.
Kiedy studiowało się historię, dzieje różnych kultur, człowiek stwierdzał, że jego własna epoka ma ciasne poglądy. Było przecież wiele rozmaitych teorii uległości. W czasach biblijnych król mógł jechać konno przez pole i nagle powiedzieć: Ta. I zaraz mu ją przyprowadzano. Odbywały się obyczajne zrękowiny i jeżeli potem rodziła syna, to super, niech rozwiną chorągwie, zostawała bezterminowo. A czy pierwszej nocy ją to rajcowało? Raczej nie. Czy drżała jak liść? Nieważne. Liczyło się potomstwo i trwałość rodu. No i królewskie uniesienie, źródło prawowitej mocy królewskiej.
Doszli do strumyka.
Przeprowadził ją przez wodę.
Matryca decyzyjna obejmowała jeszcze parę kluczowych punktów: doprowadzić do bocznych drzwi furgonetki, wepchnąć, wejść w ślad za, otaśmować nadgarstki/usta, przypiąć do łańcucha, wygłosić tekst. Wykuł go na blachę, powtarzając w pamięci i z magnetofonem: Nie bój nic, skarbie, wiem, że jesteś wystraszona, bo mnie jeszcze nie znasz i nie spodziewałaś się tego akurat dziś, ale daj mi szansę, a zobaczysz, jak pofruniemy. Widzisz, kładę tu nóż i raczej nie będzie mi potrzebny, prawda?
Gdyby nie chciała wsiąść do furgonetki, walnąć ją w bebech. Następnie podnieść, dotargać pod boczne drzwi, wrzucić do środka, otaśmować nadgarstki/ usta, przypiąć do łańcucha, wygłosić tekst itd., itp.
Stop, stój – powiedział.
Dziewucha stanęła.
Krucafiut. Boczne drzwi furgonetki były zamknięte. Co za brak dyscypliny. Przecież w matrycy przedmisyjnej wyraźnie uwidoczniono sprawdzenie, czy są otwarte z klucza. Pojawił mu się w głowie Melvin z miną wyrażającą dotkliwe rozczarowanie, która zawsze poprzedzała manto na gołą dupę, po czym niezmiennie następowało tamto. Podnieś ręce – powiedział Melvin. – Broń się.
Racja, racja. Drobne potknięcie. Powinienem był dokładniej sprawdzić matrycę przedmisyjną.
Betka.
Radość, nie strach.
Melvin nie żył od piętnastu lat. Mama od dwunastu.
A ta kurewka odwróciła się twarzą z powrotem w stronę domu. Należało skończyć z tą krnąbrnością. Zdusić ją w zarodku. Trzeba będzie tej małej zdzirze zawczasu przyłożyć, żeby wyznaczyć punkt odniesienia.
Obróć się, do kurwy nędzy – powiedział.
Obróciła się.
Otworzył zamek kluczykiem, a potem drzwi na całą szerokość. Chwila próby. Jeżeli wsiądzie i da się otaśmować, będzie z górki. Miał upatrzone miejsce w Sackett – zajebiście wielkie pole kukurydzy, w które wjeżdżało się bitą drogą. Jeżeli względem dupczenia wszystko się uda, wjadą stamtąd na obwodnicę. Czyli właściwie ukradną furgonetkę. Własność Kenny’ego. Pożyczył ją na ten
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.