- nowość
- promocja
11% - ebook
11% - ebook
Prowokacyjna i wciągająca powieść o tym, co by było, gdyby kobiety przejęły kontrolę nad światem.
Czas patriarchatu przeminął na dobre. Mężczyźni stanowią jedenaście procent populacji – odsetek konieczny, by uniknąć chowu wsobnego, ale trzyma się ich pod kluczem w centrach spa dla przyjemności kobiet, do czego są specjalnie szkoleni, i celem prokreacji. Niektóre kobiety twierdzą, że należałoby ich nieco lepiej traktować, ale wszystkie zgadzają się co do tego, że trzeba tamować testosteron. Miasta mężczyzn upadają, zarastając bujną roślinnością, kobiety mieszkają w okrągłych domach, religia przetrwała, ale w nowej formie – kapłanki mówią językami pod wpływem wężowego jadu, a wierne jedzą jabłka niczym Ewa w raju.
W 11% przecinają się losy czterech kobiet: długowłosej zaklinaczki węży Medei, młodej kapłanki Wikki, lekarki Evy i Cichej, która mieszka w niemal opuszczonym klasztorze. Każda skrywa swą tajemnicę, a jedna z nich nie jest tym, kim się wydaje.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368191226 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Któregoś dnia Adam powiedział:_
_– Przynieś mi coś do jedzenia._
_– Jak masz ochotę na figi, to sam je sobie przynieś – odparła Lilith._
_– Kiedy uprawiamy seks, masz zawsze znajdować się na dole – ciągnął Adam._
_– Nie, bo jesteśmy sobie równorzędni – odpowiedziała Lilith, wyswobadzając się spod niego._
_Skoro nie mogli się zgodzić co do tego, że Adam ma decydować, Lilith opuściła rajski ogród. Sfrustrowany Adam poszedł do Boga, który wysłał za Lilith trzy anioły, by ją nakłoniły do powrotu i podporządkowania się Adamowi._
_– Nigdy w życiu – odparła Lilith i anioły musiały wrócić do raju z kwitkiem._
_Rozgniewało to Boga._
_– Za to, że domagałaś się równorzędności z mężczyzną, będziesz znienawidzona, prześladowana i ośmieszana._
_I na jej miejsce Bóg stworzył Ewę._
_– Uczyniłem ją z twego żebra, z takiej części twego ciała, która nie chodzi, nie myśli ani nie mówi, więc będzie bardziej chętna do spełniania twojej woli – powiedział Bóg do Adama._
_I taka właśnie była._
_Szczególnie widząc, co stało się z Lilith._
_Odtąd przez kolejne tysiące lat mężczyzna panował nad kobietą._
_Ale wszystko ma swój kres, niesprawiedliwość również, i któregoś dnia wszechświat postanowił przywrócić równowagę i pozwolić, by szala przechyliła się na drugą stronę. Tym sposobem znów nadeszła kolej na to, by wszystkie Lilith tego świata decydowały, kto ma być na górze._Nawet jej włosy uwalane były mieszaniną krwi i czekolady. Lepkimi rękami wplotła niesforne kosmyki w kok.
„Idź sobie” przekazała Medea telepatycznie psu, a ten w odpowiedzi wlepił w nią głupie spojrzenie.
– No idź już! – krzyknęła, gdy znów trącił miskę na stole i kolejna kropla cieczy wychlapała się poza naczynie i pobrudziła jej sukienkę. Na krzywym blacie stołu zebrało się już czerwone jeziorko i krople zaczęły kapać na podłogę, skąd pies pochłaniał je łapczywie.
Medea ze złością odsunęła zwierzę od stołu i zapędziła je do kąta kuchni, gdzie spała mała suczka. Jak zawsze cichutka. Samiec położył się koło niej, niezadowolony.
Nie dość, że rozbolałby go brzuch od czekolady wymieszanej z krwią, to jeszcze każda kropla była na wagę złota. Obecnie, kiedy w klasztorze krwawiła już tylko Cicha, do ciasteczek miłosnych trzeba było dodawać dwa razy więcej czekolady, niż przewidywał dopracowany przepis Medei. Skoro nie mogła załatwić większej ilości krwi menstruacyjnej, nie pozostawało jej nic innego, jak stosować więcej korzonków i czekolady.
Pies wyciągnął się i wysunął język w stronę plamy krwi. Prawie do niej dosięgał. Był to największy ze wszystkich wilczurów, jakie przez lata przewinęły się przez klasztor. Sięgał głową do ramion swojej opiekunki nie tylko dlatego, że był gigantyczny, ale również z powodu wzrostu Medei, wynoszącego zaledwie metr czterdzieści.
Z każdym miotem wilczury rosły coraz większe. Zdarzały się tak duże, że utykały w kanale rodnym, przez co zabijały i siebie, i pozostałe szczenięta w brzuchu, i samą matkę. Zapłakana Medea skarmiała węże jeszcze ciepłymi, martwo urodzonymi pieskami.
Po ustaleniu przez Medeę odpowiedniej dawki jadu węża, przynoszącej ulgę w najtrudniejszych porodach, do takich przypadków dochodziło na szczęście rzadko. Jej eksperymenty z jadem kilka ciężarnych suk przypłaciło życiem, ale od chwili, kiedy zabiła psa, zamiast go uratować, minęło już dziesięć lat. Gdy zbliżał się termin psiego porodu, miała na podorędziu rząd buteleczek oznaczonych czerwoną kropką. Te z żółtą kropką stosowała, gdy chciała pomóc w odejściu staremu psu, by nie cierpiał bardziej, niż musiał.
Psy nie były jednak jej specjalnością. Należały do zmarłej już klasztornej siostry, która potrafiła przyuczyć swoje czworonogi do wszystkiego, począwszy od sprzątania, a skończywszy na znajdowaniu grzybów i ziół w starych parkach, gdzie flory nie przygniatały ruiny, popękany asfalt i inne odpady po czasach patriarchatu.
Niestety, siostra nie zdążyła za życia wyszkolić psa i suczki, które w związku z tym nikogo nie słuchały. Medea próbowała codziennie, ale nie potrafiła ich skłonić do niczego nawet za pomocą smakołyku. Co innego węże. Te poruszały się w takt jej myśli.
Musiała zejść na dół do Pytii. Wczoraj wężyca nie chciała niczego zjeść, choć akurat przypadał tydzień karmienia. Gdy Medea weszła do piwnicznego pokoju, gad odsunął się od niej. Nigdy wcześniej tego nie robił. Od momentu, gdy Medea przestąpiła próg klasztoru, niosąc na rękach Pytię, będącą wtedy wężowym niemowlęciem, kobra szukała jej towarzystwa. Początkowo mieszkała tuż przy łóżku Medei w pudełku, wymienianym na większe za każdym razem, gdy Pytia wyrosła z poprzedniego. Po kilku latach nie dało się tak dłużej i wężyca, długa na osiem metrów i ważąca prawie sto kilo, przeniosła się do piwnicy, gdzie ciągnące się pod podłogą rury ciepłownicze zapewniały jej odpowiednią temperaturę. Przez pierwszy rok Medea spędzała u Pytii każdą noc. Zaczęła sypiać w swoim klasztornym pokoju na piętrze tylko dlatego, że zdaniem sióstr stałaby się bardziej wężem niż człowiekiem, gdyby nie zarezerwowała kilku nocy tygodniowo tylko dla siebie. W tamtym czasie dwanaście pozostałych sióstr też miało własne pokoje. Ale co najmniej raz w tygodniu Medea spała w piwnicy, w ciasnym uścisku z Pytią. Albo w sąsiednim pomieszczeniu z innymi wężami, gdy któryś ze świeżo wyklutych słabował lub jeden z młodych miał problem z pierwszą wylinką.
Medea szybko starła krew z podłogi i postawiła miskę z mieszaniną na tyle wysoko, by pies nie mógł do niej sięgnąć. Czekolada, krew i korzonki zdążą odstać i naciągnąć, nim Medea uformuje z masy ciasteczka miłosne i je upiecze.
Zimowe słońce wciąż dawało skąpe światło, gdy zbiegła po schodach do piwnicy, do swoich węży. Z każdym krokiem jej oddech stawał się spokojniejszy, a ramiona się rozluźniały.
„Nadchodzę” – pomyślała i poczuła, jak osiemdziesiąt siedem węży wije się w rytm jej oddechu.
W przedpokoju dawała sobie czas. Gdy wchodziła do gadów zestresowana, one też się denerwowały. Szczególnie łatwo było rozdrażnić dwugłowe, co niemal zawsze oznaczało, że oba łby zaczynały atakować się nawzajem, choć wyrastały z jednego ciała.
Pytia wiedziała, że Medea nadchodzi. Medea czuła to w duszy. Chcąc sprawić sobie przyjemność, tego wieczoru postanowiła zacząć od Pytii. Również dlatego, że wężyca niedomagała.
Medea rozebrała się do naga i włożyła długą, złotą szatę. Jeden nadgarstek poperfumowała kilkoma kroplami olejku ylang-ylang, drugi zaś olejkiem z drzewa sandałowego. Włosy rozdzieliła na trzy partie i każdą z nich splotła w długi warkocz. Węże uwielbiały po nich wpełzać, szczególnie młode lubiły pobaraszkować. Na koniec wysunęła rękę za okno i ucieszyła się, gdy wyciągnęła z pułapki dwa ptaki. Sprawdziwszy ich płeć, zirytowała się, że oba są samicami. Czyli będzie musiała poświęcić dziś jednego ze swoich dwóch samców białej kobry. Pytia zawsze wolała jeść samce od samic. Oczywiście potrafiła się nasycić wszystkimi wężami i małymi zwierzętami, również samicami, ale nabierała szczególnego animuszu i energii, spożywając osobniki płci męskiej. Odkąd się rozchorowała, samce białej kobry stanowiły jedyny posiłek, dzięki któremu się ożywiała.
Na widok Medei dwa białe samce uciekły w przeciwległy kąt terrarium. Sięgnęła po nie. W ostatnich latach miała dwadzieścia białych kobr; teraz zostały już tylko dwa samczyki. Doszło do tego zarówno z powodu pecha w hodowli, jak i odżywiania Pytii osobnikami, które udało jej się pozyskać. Wyjęła je kolejno i dokładnie się im przyjrzała. Gdyby czasy były inne, nakarmiłaby Pytię żywotniejszym samczykiem, ale dziś wybrała słabszego i włożyła go do kieszeni. Bardziej energiczny przyda jej się do produkcji młodych. I choć nie miała dla niego białej samicy, opracowała pewien plan.
Pech chciał, że sprzedała małą białą samicę kobry. Nie sądziła, że zrodzi się z tego problem, bo miała jeszcze starą białą wężycę, która była ciężarna i wkrótce z jaj miał się wykluć nowy miot białych kobr. Oczywiście wielokrotnie żałowała tej sprzedaży, bo stara samica umarła, a w złożonych przez nią jajach znajdowały się tylko samce. Medei nigdy przedtem się to nie przydarzyło, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Tak czy owak, wychodziło na to, że teraz nie może wyhodować żadnej białej kobry.
Gdyby sprawy wyglądały tak jak za czasów funkcjonowania klasztoru, nie sprzedałaby samiczki, ale w tym miesiącu brakowało takich sum, że nie miała wyboru. Mogła albo sprzedać wężycę, bo natrafiła się kupująca, albo pozwolić, by wiele zwierząt umarło z głodu. Ba, może nawet ona sama, chłopiec i Najstarsza. Cicha rzadko jadała w domu.
Wkrótce potem Pytia zaczęła tak bardzo niedomagać, że wyklute samczyki kobry znikały szybciej, niż się można było spodziewać. A teraz został w terrarium już tylko jeden, nie licząc tego w kieszeni Medei.
Jej plan przewidywał namówienie kupującej, by wypożyczyła jej białą samiczkę w celu spłodzenia kolejnego miotu. Gdy wężyki się wyklują, klientka będzie mogła odzyskać zwierzę. Może nawet otrzyma dodatkową białą kobrę w podziękowaniu za fatygę. Szczęśliwym trafem Medea nawiązała bliską relację z osobą, która kupiła od niej węża. Minus był taki, że klientka była chrześcijańską kapłanką i zgodnie z zasadami nie powinna ani na chwilę rozstawać się ze swoim wężem.
Medea czekała, aż młode kobry osiągną dojrzałość płciową, a moment ten już się zbliżał. Jutro pojedzie Koleją do Himlingeøje, do Wikki, i nakłoni ją do wypożyczenia węża. Alternatywnym rozwiązaniem byłoby zabranie do Himlingeøje samca i zapłodnienie samicy na miejscu, ale Wicca niezbyt dobrze opiekowała się swoim gadem. Powodzenie tej akcji stało więc pod znakiem zapytania, bo węże mogłyby nie zechcieć parzyć się spontanicznie w takich warunkach.
Medea sprawdziła, czy ogrzewanie w terrarium samczyka działa, jak powinno. W porównaniu z krągłymi strefami, jak ta zamieszkiwana przez Wiccę, slumsy nie dysponowały nadmiarem prądu, a już na pewno nie miał go klasztor. Źródła ciepła dla węży pochłaniały więcej energii, niż Medea była skłonna przyznać przed Najstarszą.
Zaskrzypiały drzwi do pomieszczenia na samym końcu piwnicy. Służyło ono za schron w czasach, gdy na świecie szalały wojny. Na spotkanie Medei wypełzło jedenastometrowe, zielone gadzie ciało.
– Proszę – powiedziała Medea i podała Pytii białego samczyka kobry. – To samiec – kusiła, kładąc go przed wężycą. – Musisz coś zjeść, skarbie – dodała zatroskana i pogłaskała dłonią piękną skórę Pytii, kiedyś lśniącą, dziś zmatowiałą.
Wężyca wyciągnęła język, gdy wyczuła zapach kobry. Szybko otworzyła pysk i połknęła ją w całości, po czym popełzła do kąta i się zwinęła. Medea spojrzała na nią zafrasowana. Po chwili poszła do pozostałych węży, by rozdzielić między nie samice ptaków.
Ziewnęła głośno. Przez wielomiesięczne zmęczenie spowodowane licznymi obowiązkami nogi wydawały się ciężkie, a schody wiodące z piwnicy niemal nie do pokonania. Myśl, by sobie odpuścić i położyć się do snu przy Pytii, zanadto kusiła. Ale tak nie można. Raz, że musiała dokończyć ciasteczka miłosne, a dwa – nie wszyscy jeszcze zostali nakarmieni.
Psy patrzyły na nią błagalnie, gdy mijała je w kuchni.
– Dziś już jadłyście – powiedziała do nich i pogłaskała oba po brudnej sierści. Nie spuszczały z niej wzroku, gdy otworzyła szafkę z ziołami i suszonym pożywieniem i odszukała rozmaryn. Psy znów nie dostały wystarczająco dużo karmy w stosunku do swoich gabarytów, ale Medea musiała rozdzielać porcje po równo między psy, ptaki, węże i ludzi. Kończyły się już im zapasy, jednak Medea miała nadzieję, że na Ulicy dostanie coś dobrego w zamian za ciasteczka miłosne, tak by dziś wszyscy położyli się spać syci. Na szczęście ptaki w salonie nie hałasowały, zadowoliły się odrobiną ziarna, którego podsypała im wczoraj. Ale wystarczyłoby, żeby jeden poczuł głód w żołądku i zaczął skrzeczeć, a reszta by się do niego przyłączyła. Lepiej cieszyć się spokojem, póki trwa.
Medea spojrzała w stronę piętra. Wkrótce Najstarsza się zniecierpliwi i zacznie walić w podłogę, jeśli nie dostanie jedzenia. Z chłopcem było łatwiej; on po prostu zawsze jadł, co mu podano. Był miły i łagodny. Na razie.
Wkrótce słońce schowa się za grzbietami dachów, które jeszcze wznosiły się nad slumsami Frederiksbergu. Medea musiała się spiąć, jeśli chciała wykorzystać światło dnia. Prąd trzeba oszczędzać, by mieć czym zasilać piec Najstarszej. Odkąd przestała się podnosić, jej starzejące się ciało łatwo marzło.
Zimą w klasztorze zawsze panował chłód, ale przez kilka ostatnich lat mieszkanki marzły wręcz do szpiku kości. Może dlatego, że ściany budynku ogrzewały już tylko trzy osoby. Cztery, jeśli liczyć chłopca. Niewykluczone też, że Medei doskwierała samotność, kiedy Najstarsza przestała jej towarzyszyć w codziennych czynnościach. Kiedyś wstawała ze słońcem i swoimi ptakami, zbierała zioła i nasiona, przeczesywała ptasie skrzydła i szkoliła ptaki, by przynosiły jej przedmioty z najwyższych półek, do których sama nie sięgała, albo i nawet z czubków drzew. Ale w ostatnich latach sprawy przybrały niekorzystny obrót. Wydawało się, jakby z każdym dniem Najstarsza potrafiła mniej. Z czasem leżała już tylko w łóżku na górze razem z chłopcem. Jednak to nie jej niedomagania fizyczne były najgorsze, lecz to, że przez ulatniającą się pamięć Najstarszej ich rozmowy, tak wcześniej kipiące energią, kulały i roiły się od nieporozumień. W efekcie Medea czuła się jeszcze bardziej samotna.
Medea skuliła się i rozplotła warkocze. Splątane włosy opadły jej na plecy aż do kolan. Choć niektóre pasma zawilgotniały od krwi, ciężkie loki i tak grzały. Ze względów praktycznych zawsze splatała włosy lub je upinała, ale gdy w klasztorze panował taki ziąb jak tej zimy, rozpuszczała je, by wykorzystać odrobinę ciepła, które mimo wszystko dawały. Ceną za to był fakt, że krew, ptasie odchody, paprochy z terrariów i wszystko inne, co zamiatała po drodze, wplątywało się we włosy i uniemożliwiało ich pielęgnację. Nie pomagało też błoto, bo gdy wychodziła na zbiory, włosy wlekły się po ziemi.
Próbowała czesać je widelcem, ale utknął w połowie długości. Zrezygnowana, zostawiła go tam. Przy kolejnej pełni zamierzała skrócić je o dziesięć centymetrów. Gdy była mała, jej matki zawsze powtarzały, że nie ma powodu hodować włosów dłuższych niż do kolan. Każda z pięciu miała tak krótką fryzurę, że wyglądała, jakby była łysa. Mówiły, że tak się czują najlepiej, i Medea przyznawała im rację. Tyle tylko, że nie miała ochoty wyrzekać się magicznej siły tkwiącej w długich, mocnych włosach.
Wzięła miseczkę z domieszaną krwią, zrobiła siedem równych rządków ciasteczek i je odstawiła. Słońce stało już nisko, dawało więc skąpe światło. Pospiesznie zalała gałązki rozmarynu gorącą wodą, wytarła ręce w dziurawą ścierkę i kilka razy uderzyła dłońmi w ramiona, żeby się rozgrzać. W ciągu pół godziny napar naciągnie, wydobywając z rozmarynu to, co powinien, by wspomóc pamięć Najstarszej. Medea nie spodziewała się cudów, ale robiła wszystko, by zyskać choć chwilę olśnienia z siostrą z klasztoru.
Wiatr wpadał do środka przez szpary w oknach i wzbijał w powietrze kurz z parapetu. Klasztorowi brakowało pieniędzy na naprawy domu, a oczywiście nikt więcej nie miał interesu w utrzymywaniu budynków w slumsach. Czekano, aż wszystko pochłonie ziemia, tak by można było zbudować coś nowego i krągłego.
Przynajmniej z kranów płynęła ciepła woda, czego nie można było powiedzieć o nielicznych budynkach wciąż jeszcze stojących na Nørrebro i Vesterbro. To zapewne kwestia czasu, kiedy dwie pozostałe dzielnice spoza ścisłego centrum również zostaną pochłonięte przez naturę, jak w zeszłym roku Østerbro. Wiele osiedli mieszkalnych na Frederiksbergu jeszcze się nie zawaliło, szczególnie duże domy jak ten, w którym od ponad stu lat mieścił się klasztor. Niektóre budynki niestety nie nadawały się do zamieszkania i popadły w ruinę, bo zbyt długo stały puste. Irytowało to Medeę. Trudno było zignorować fakt, że okolica z kanciastymi domami i prostymi ulicami przypominała o czasach patriarchatu, o których nikt nie miał ochoty myśleć, ale przecież to historyczne budowle. Medea miała nadzieję, że stanie się cud, ludzie odpowiedzialni za plany urbanistyczne poczują ukłucie nostalgii i zlitują się nad starymi domami. Jednak ogólnie rzecz biorąc, na pobłażliwość wobec czasów minionych trudno było liczyć, wiara zaś, że obszar slumsów może zostać ujęty w planach urbanistycznych kosztem nowych, krągłych stref, świadczyła o naiwności. Medei pozostało cieszyć się z tego, że dopóki mury wznoszą się nad ziemią, dopóty domy takie jak klasztor pozostaną nienaruszone. Nikt nie stosował już metod z dawnych czasów, kiedy to męska krewkość kazała ludziom burzyć maszynami domy i mury. Naturze powinno się pozwolić przeprowadzić ten proces na własnych zasadach, tak by pochłonęła i unicestwiła ślady dawnych, autodestrukcyjnych prób stworzenia społeczeństwa. Zniszczenie wszystkiego wokół zajęło mężczyznom wiele stuleci, dlatego można się było spodziewać, że przywrócenie równowagi zajmie przyrodzie co najmniej kilkaset lat.
Choć mury klasztoru były nieszczelne, a wszystkim pomieszczeniom przydałaby się odrobina czułości, Medea kochała ten stary, czarny dom. Mimo że miał proste ściany, sufity, narożniki i prostokątne okna. Bo przecież to nie domy stworzyły kiepskie społeczeństwo, lecz ci, którzy kiedyś w nich mieszkali. Takie myśli nachodziły Medeę dość często, ale nie wypowiadała ich na głos w obecności osób innych niż Najstarsza, która czasem przyznawała jej rację.
Słońce zniknęło. Za kwadrans naciągnie napar z rozmarynu. Medea położyła na tacy resztę jedzenia dla Najstarszej i chłopca. Na szczęście znała kuchnię jak własną kieszeń, bo widoczność była tu ograniczona. Przebiegła się w miejscu, by pobudzić krążenie, a następnie wczołgała do kąta, między dające ciepło psy, które z ufnością ją przyjęły. Uniosła wielką łapę samca i położyła ją na sobie, przyciągnęła do siebie suczkę i pozwoliła sobie na drzemkę. Tylko na chwilę, dopóki napar nie naciągnie.
Obudziła się gwałtownie, bo w salonie skrzeczały ptaki. Przez matowe szyby świecił księżyc. Jak długo spała? Tuż obok przemknął bezszelestnie wąż zbożowy polujący na szczury, których niestety nie brakowało. Z tego względu mógł on, jako jedyny z jej gadów, poruszać się swobodnie po wszystkich pomieszczeniach. Ten był ostatnim przedstawicielem swojego gatunku. Przed rokiem miała trzy, ale w ciągu dwóch miesięcy znalazła dwa martwe na górze u Najstarszej. Spytała ją, czy wie, w jaki sposób odeszły. Wtedy Najstarsza zaczęła płakać, a Medea musiała ją pocieszać i nie doczekała się odpowiedzi.
Nie miała pojęcia, gdzie zdobyć dodatkowego węża zbożowego, a przepadną z kretesem, jeśli zdechnie ostatni wąż i szczury zaczną się panoszyć. Ostatnimi czasy w okolicy wypuszczono mnóstwo szczurów. Wyłącznie samice. Były zbyt bystre, by złapać się w pułapki zastawione przez Medeę w ogrodzie, ale na szczęście nie na tyle, by nie dać się schwytać wężowi zbożowemu.
Trzy wściekłe tupnięcia w podłogę. Medea uniosła wzrok. Najstarszej, niegdyś najspokojniejszej siostrze w klasztorze, wybuchy złości zdarzały się teraz codziennie.
Zaspane psy zaprotestowały, gdy je odsunęła, by wstać. Otuliła ramiona dodatkowym szalem i pospiesznie zajrzała do ptaków, skarżących się na brak jedzenia.
„Później” – pomyślała do nich, a one odpowiedziały niezadowolonym skrzeczeniem.
Napar z rozmarynu wystygł. Medea wzięła kilka łyków, nim wyruszyła z tacą po schodach; jej też przyda się coś na jasność myślenia. Najstarsza jadła coraz mniej, a jeśli nawet jedzenie znikało w całości, oznaczało to zazwyczaj, że chłopiec po niej dojadał. Ostatnio intensywnie rósł. Obcięty kaftan po jednej ze zmarłych już sióstr zaczynał być za krótki.
– Czego chcesz? – burknęła Najstarsza, gdy Medea otworzyła drzwi i postawiła przed nimi tacę. Chłopiec uśmiechnął się do niej z zadowoleniem i wziął marchewkę. Zdążył zdjąć kaftan i pomimo chłodu chodził nago. Miał na sobie tylko torebkę z maliną. Najstarsza uszyła mu ją z tego samego niebieskiego materiału, co własne spódnice. Było to cztery lata temu na jego trzecie urodziny. Pośrodku wyszyła czerwoną malinę, bo to właśnie maliny najbardziej lubił jeść. Chłopiec uwielbiał tę torebkę i zawsze miał ją na sobie, nawet jak był nagi.
Medea nigdy nie przywykła do widoku jego cielesnego nawisu między nogami i dlatego wolała, by nosił ubrania.
– Kolacja – powiedziała do Najstarszej. – Dziś brokuły.
Podniosła kaftan z podłogi i rzuciła go w stronę chłopca. Ten posłusznie go włożył.
– Fuj – prychnęła Najstarsza, wypluła jedzenie i łypnęła na Medeę z dziecinną przekorą. Jej siwe, rzadkie włosy przykleiły się do czaszki na czubku głowy i sterczały bezradnie do tyłu.
Medea miała ochotę wygładzić jej włosy, nie mogła znieść widoku Najstarszej w tym stanie. Przez osiem lat były we dwie ostatnimi siostrami w klasztorze. Nie licząc oczywiście Cichej, ale ta codziennie znikała w slumsach, czasami nawet na całą noc. Poza tym nie odzywała się ani słowem.
– Wypij to – nakazała Medea, podając Najstarszej herbatkę rozmarynową. Seniorka powąchała płyn i pokazała język.
– Ble, nie chcę tego.
– Wypij łyczek, lepiej się poczujesz.
– Ja się czuję dobrze. Dobrze, dobrze, dobrze. – Najstarsza kołysała się w tę i we w tę, nucąc do melodii, którą kiedyś śpiewała chłopcu, gdy ten był młodszy i nie mógł usnąć.
Chłopiec śpiewał z nią, choć w ustach miał pełno jedzenia. Wziął szklankę z naparem z rozmarynu i przyłożył sobie do ust. Medea pospiesznie mu ją zabrała. Nie miała pojęcia, jaki wpływ na testosteron mogłoby mieć picie rozmarynu, a na eksperymentowanie nie wystarczyłoby jej dziś siły.
– Ty lepiej napij się tego. – Podała chłopcu szklankę wody.
Wydawało się, że dzieciak nie dostrzega, iż Najstarsza nie jest już tą samą osobą co kiedyś. Miał przy sobie ciepłe ludzkie ciało, do którego mógł się przytulić, miał towarzystwo do śpiewania i dopóki najadał się do syta, sprawiał wrażenie zadowolonego.
Nie potrzebował też chyba więcej miejsca niż dwa pokoje na samym końcu pierwszego piętra, gdzie od zawsze mieszkał. Postawiły dodatkową ścianę, by niewtajemniczeni nie widzieli, że są tam dwa pomieszczenia. Wprawdzie nigdy nie zapraszały gości na piętro, ale lepiej się zabezpieczyć. Nieliczne osoby zaglądające na stragan nigdy nie wchodziły do środka, lecz spieszyły dalej. Tylko te, które kupowały od Medei węże, wstępowały do domu, ale na chwilę i jedynie do piwnicy. Nikt nie miał ochoty przebywać wśród czarownic dłużej, niż było to konieczne.
Najstarsza zasnęła z otwartymi ustami i głową opartą o ścianę, a chłopiec przysunął się do niej i okrył ich oboje kocem. Wskazał na widelec we włosach Medei i wybuchnął śmiechem, aż jego zielone oczy zwęziły się i wyglądały jak szparki. Medea się uśmiechnęła, z trudnością wyciągnęła widelec z włosów i podała go chłopcu. Ten początkowo próbował włożyć sztuciec we własne blond włosy, ale Medea obcięła mu zbyt dużo kosmyków do swoich eksperymentów, by widelec mógł się w nich utrzymać. Dzieciak przytulił go więc do policzka jak misia i zamknął oczy.
Medea starannie zamknęła za sobą drzwi na klucz i odeszła. Pod drzwiami Cichej stał kubeczek z krwią menstruacyjną. Czyli Cicha jest w domu. Jak zwykle w pobliżu jej pokoju unosił się intensywny zapach nostrzyka. Nie znosiła węży zbożowych, więc drzwi do niej były zawsze zamknięte, a wszelkie nieszczelności pozatykane. Zapach nostrzyka chronił ją przed gryzoniami. A może po prostu się jej podobał. Miała obsesję na punkcie tej rośliny i uważała, że można ją stosować na wszystko. O ile Medea wiedziała, nostrzyk sprawdzał się wyłącznie jako odstraszacz myszy i szczurów.
Podniosła kubeczek z podłogi. Cicha wnosiła do gospodarstwa choć tę odrobinę krwi, ale i tak było jej coraz mniej. Medea nie wiedziała, w jakim dokładnie wieku jest ich współlokatorka, ale stawiała na okolice pięćdziesiątki. Nie miała pojęcia, gdzie będzie zdobywać surowiec do miłosnych ciasteczek, kiedy i Cicha zacznie zachowywać dla siebie krew mądrości. Może spróbuje z psami? Ale te krwawiły rzadko, a ich krew trudno było zebrać. Kiedyś spróbowała z kurą, ale czuła, że okłamuje klientów. Zbyt wysoko ceniła swoją profesję, by w ten sposób naciągać ludzi.
Medea wspięła się po schodach i jak zawsze pokornie się pokłoniła boginiom i bożkowi Panowi, których popiersia stały na półce w korytarzu.
Ptaki się rozskrzeczały, usłyszawszy, że Medea zbliża się do położonych w amfiladzie kuchni i salonu. Dama – czarna i lśniąca samica gwarka z pomarańczowym dziobem – przeskakiwała histerycznie z drążka na drążek, a jej muszka, zawiązana z niebieskiej wstążki, kiwała się gwałtownie w górę i w dół. Najstarsza była blisko związana ze swoimi ptakami, szczególnie z Damą, która wkrótce kończyła piętnaście lat. Ptak cierpiał z powodu jej nieobecności i okazywał to większą złością niż zazwyczaj. Medea będzie musiała go jutro wypuścić, by polatał. Dama potrzebowała rozprostować skrzydła. Wrony nie były takie wymagające; potrafiły przez kilka dni siedzieć i drzemać, byleby nie brakowało im jedzenia.
„Jutro cię wypuszczę” – próbowała wytłumaczyć Damie telepatycznie. Ptak przekrzywił głowę i spojrzał na nią pustym wzrokiem.
– Jutro – powiedziała Medea głośno. Dama znów zaskrzeczała, pokręciła głową, wzięła rozpęd i przeskoczyła na drugi drążek w klatce. Właściwie to umiała samodzielnie ją otwierać i wylatywać, kiedy nachodziła ją ochota, ale też potrafiła się całymi dniami dąsać, jeśli się jej nie nakłaniało do wylotu poprzez otwarcie drzwiczek. Medea sypnęła każdemu ptakowi po kilka garści ziarna. Dama łypnęła na nią i odwróciła się tyłem, przyzwyczajona do lepszej diety. Jej opiekunka pokręciła głową z rezygnacją i zakryła klatkę kocem.
Gdy Medea sprzątała po pieczeniu ciasteczek, do kuchni weszła Cicha.
– Wychodzisz?
Cicha minęła ją, milcząca jak zawsze.
– W taki ziąb? – dodała Medea. – Tylko nie zamocz znów włosów. Nie nadążę z robieniem kremu na grzybicę skóry głowy aż do wiosny.
Cicha nie obejrzała się za siebie, ale poczekała chwilę na suczkę, która chętnie jej towarzyszyła w eskapadach. Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Przez kiepsko uszczelnione okna słychać było, jak zmrożona przez noc ziemia chrzęści pod butami Cichej. Medea westchnęła; sama też powinna wyjść. Trzeba nakopać korzonków miłosnych do kolejnej porcji ciastek i załatwić samce dla Pytii. Ale mróz sprawił, że ziemia zamarzła na kamień, a na łapanie zwierząt było za ciemno. To musi zaczekać do jutra.
Nadstawiła uszu. Wszyscy w domu spali. Niemal bezszelestnie zeszła po schodach, rozebrała się w korytarzu i nawet się nie fatygowała, by zawiązać z przodu złotą wężową szatę. Po chwili zamknęła za sobą drzwi pokoju Pytii, a wężyca z ochotą owinęła się wokół jej ciała. Rozumiała bez słów.
***
Gdy Medea wstała, miłosne ciasteczka były już gotowe. Słońce jeszcze nie wspięło się po niebie, a do pobudki Najstarszej i chłopca też zostało kilka godzin. Spożywając resztkę ich kolacji, po kolei zawijała swoje wypieki. Kilka sztuk miało trafić na stragan przed klasztorem, resztę obiecała Larsowi z Ulicy. Lars zawsze wcześnie wstawał, by zająć się maluchami, które karmił piersią. Spał po kilka godzin w ciągu dnia, a wieczorami i przez większą część nocy pracował z klientkami. Tym razem zamówił wyjątkowo dużo miłosnych ciasteczek. Medea miała nadzieję, że w zamian zaoferuje jej więcej energii do ogrzewania pieca.
– Moje klientki wciąż szaleją za ciastkami – powiedział roześmiany. – Nie straciłem jeszcze żadnej przez wszystkie lata, kiedy częstowałem je ciasteczkiem, jeszcze nim zdążyły się ubrać. Któregoś dnia będziesz musiała mi powiedzieć, co do nich dodajesz. Na pewno żadnego nie zjem, bo jeszcze zakocham się w tobie na zabój.
Medea się roześmiała.
– Jeśli dam ci przepis, to nie będę miała się czym wymieniać.
– Musisz mi obiecać, że nie będziesz dawała ciasteczek innym mężonom z Ulicy. Chcę być najpopularniejszy. W zamian dostaniesz wszystko, co jestem w stanie załatwić. Moje klientki zapłacą każdą cenę po skosztowaniu twoich wypieków.
Ciasteczka umieściła w plecaku, który założyła wilczurowi na grzbiet. Do bocznej kieszeni włożyła motykę, po czym weszła do salonu, zdjęła koc z klatki Damy i otworzyła drzwiczki.
– Lecisz z nami?
Dama, która zawsze miała coś do powiedzenia, wlepiła w nią poirytowany wzrok. Potem wzbiła się do lotu, przefrunęła kilka razy wokół salonu i wylądowała między uszami psa, a ten pokręcił głową, aż zatrzepotały mu uszy. Wiedział jednak, że jeśli będzie zanadto protestował, Dama wbije mu pazury w skórę i tym sposobem i tak go zmusi do wożenia siebie w charakterze pasażerki.
Pies zawsze człapał u boku Medei, towarzysząc jej przy zbieraniu korzonków. Pomagał w noszeniu do domu upraw, ziół, korzeni i innych użytecznych rzeczy, które Medea znajdowała w ruinach. Aktualnie dreptał dobrodusznie przy jej nogach. Dama kołysała się na jego głowie, rozglądając się wściekle na boki w poszukiwaniu bardziej intrygującego miejsca.
Medea wciągnęła czapkę na uszy, chcąc się osłonić przed mrozem. Opatuliła się też ciaśniej psim futrem i podciągnęła w butach wełniane skarpety.
Przy jednym z zawalonych domów nieopodal Ulicy stała szczurzanka z koszami pełnymi gryzoni. Choć zgodnie uznano, że najlepiej będzie poczekać, aż natura wykona swoją robotę i zrobi porządek ze złą energią minionych czasów, to jednak patrzono przez palce na szczurzanki, których misją było pomaganie naturze i przyspieszanie procesów kruszenia starych murów i dachówek. Powodem, dla którego nie egzekwowano od nich zasady niespieszności, był fakt, że posługiwały się samą naturą jako bronią.
Wczesnym świtem chodziły po mieście, wypuszczając na wolność szczury, które podgryzały fundamenty, stare przewody i inne patriarchalne odpady, a te obracały się w pył. W półroczu letnim szczurzanki stosowały bambus japoński, który potrafił rosnąć w zawrotnym tempie, a jego ostre korzenie i cienkie pędy przewiercały się przez wszystko, co napotkały na swojej drodze.
W regularnych odstępach czasu debatowano, czy natura pozostaje naturą, jeśli się jej w tym pomaga. Filozofki się spierały, panelistki spotykały, w całym kraju trwały wielodniowe dyskusje. Potem rozmowy znów cichły. Nigdy nie posunięto się do powstrzymania szczurzanek przed wypuszczaniem szczurów tam, gdzie ich zdaniem należało zaprowadzić ład. Tym sposobem zdobywano miejsce na nowe krągłe budowle.
Przez ostatnich kilka lat działania szczurzanek na terenie wokół klasztoru stawały się coraz intensywniejsze. Oczywiście ze względu na Ulicę, którą zdaniem wielu natura powinna pochłonąć szybciej, niż zdołała to zapewnić gliniasta ziemia bez pomocy człowieka. Niestety, wyglądało na to, że zdaniem szczurzanek okoliczne budynki, takie jak klasztor, też powinny ulec zniszczeniu. Lars i inni mężonowie nie mogliby się przeprowadzić o kilka domów dalej, musieliby raczej rozpierzchnąć się, gdzie popadnie, a może nawet porzucić działalność.
Medea nigdy nie rozumiała, dlaczego tak wiele osób krzywo patrzyło na Ulicę, skoro bez mrugnięcia okiem akceptowało Centra, takie jak to na wyspie Lolland. Mężczyźni w Centrach nie mogli decydować o porze snu czy odzywania się. Natomiast mężonowie z Ulicy cieszyli się wolnością, ale też nie byli oczywiście prawdziwymi mężczyznami, lecz kobietami z silikonowymi atrapami.
Szczurzanka podążała wzrokiem za Medeą. Kobieta miała ponad sto lat, a jej ramiona uginały się pod ciężarem koszy, kiedy zgarbiona przechadzała się wśród ruin. Początkowo, gdy szczurzanki na poważnie zainteresowały się pomaganiem naturze w tej części Frederiksbergu, Medea usiłowała je odstraszyć formułkami i zaklęciami. Bez skutku. Potem próbowała się z nimi zaprzyjaźnić, by oszczędziły klasztorowi szczurów i bambusów.
– Przecież nikomu nie szkodzimy, to nasz dom – powiedziała wtedy Medea i zaprosiła liczne szczurzanki na ciastka z dodatkiem kojących ziół. Poczęstowała się tylko jedna, pozostałe zaś próbowały zwerbować Medeę w swoje szeregi.
– Ty też wiele możesz zdziałać – przekonywały. – Zawsze się nam przyda kolejna para rąk. Choć Ewolucja nabrała tempa kilkaset lat temu, zniszczona przez mężczyzn przyroda wciąż wymaga pomocy. Nie chcesz pomóc naszej planecie znów odetchnąć pełną piersią?
Od tamtego dnia Medea chowała się przed nimi. Jej odpowiedzią były węże zbożowe pełzające swobodnie po całym domu. Niestety, aktualnie tylko jeden osobnik.
W dużym oknie wychodzącym na ulicę panowała ciemność. Było to jedyne istniejące okno w starym supermarkecie, w którym osiedlił się Lars. Przez siedem lat ich znajomości Medea nigdy nie weszła do środka. Nie było powodu, by ją tam zapraszać, i dlatego wstępowała tylko na kryty taras pod oknem, gdzie Lars ustawił latarnie i kilka foteli z ciepłymi kocami. Tutaj jego klientki mogły poczekać, gdy obsługiwał ich poprzedniczkę. Jego taras był najprzytulniejszy na całej Ulicy. Nie tylko miłosne ciasteczka czyniły go popularnym.
Medea postała przez chwilę pod oknem. Panował tu niecodzienny spokój. Kilku innych mężonów wystawiło zaspane twarze ze swoich domków, ale pochowali się, gdy zobaczyli, że to tylko ona.
Nie chciała budzić Larsa ani mu przeszkadzać, jeśli w końcu udało mu się uśpić maluchy. Zaszła więc na tyły budynku, gdzie zawsze wykopywała korzonki do miłosnych ciasteczek. Wzdłuż muru ciągnęły się rury ciepłownicze, tworzące sprzyjające warunki dla roślin. Jedyny problem polegał na tym, że ziemia była zamarznięta.
– Chodź! – zawołała Damę i wskazała w dół. Najstarsza używała swoich ptaków do zmiękczania ziemi. Dama chętnie uniosła się w górę, elegancko przefrunęła nad głową Medei i poleciała dalej nad domy.
Przeklęte ptaszysko, pomyślała Medea, zdjęła plecak z grzbietu psa i wyjęła motyczkę z bocznej kieszeni. W kącie ogrodu znalazła zielony kocyk, dzięki któremu chroniła kolana podczas wykopywania. Otrząsnęła z niego szron, złożyła kilkakrotnie, po czym położyła na ziemi.
Po wbiciu motyki w zamarzniętą ziemię przez ramię Medei przebiegł prąd. Dama przeleciała nad nią z szumem i wylądowała z powrotem na psie.
– No, chodź – poprosiła pokornie Medea. Próbowała wykonać gesty i dźwięki, które zazwyczaj wykonywała Najstarsza, by skłonić ptaki do posłuszeństwa. Ale Dama tylko czyściła pióra, udając, że niczego nie słyszy. Zirytowana Medea zaczęła skrobać ziemię motyką, ale nie zbliżyła się do korzonków ani o centymetr. Spojrzała na psa, a ten wybałuszył na nią ślepia, próbując strząsnąć z siebie ptaka. Nieszczęśnik kręcił się niezgrabnie i usiłował strącić Damę przednią łapą. Ta jednak wczepiła się mocniej i nie zwolniła chwytu nawet wtedy, gdy pies zaczął wyć, pędem wybiegł z podwórka i pognał ulicą. Entuzjastyczne skrzeczenie gwarka cichło miarowo, aż w końcu umilkło zupełnie. Mniszka westchnęła i zaczęła kopać z całych sił. Pod długowłosym psim futrem pot ściekał jej po plecach. Po chwili zobaczyła czubek korzenia i pociągnąwszy go, runęła na plecy ze zdobyczą w ręce. Z wycieńczenia aż zapiekło ją pod powiekami. Mało, ale będzie musiało wystarczyć. Medea wstała i zawołała psa, ale nie przyszedł do niej. Wyjęła więc ciastka z torby, by zrobić tam miejsce na korzeń, i ruszyła z powrotem na Ulicę. Jeśli Lars nadal śpi, zostawi mu siatkę na tarasie.
Nie było go. W chwili, gdy miała zostawić ciastka, usłyszała kroki w głębi ulicy. W jej stronę zmierzała zdecydowanym krokiem grupka kobiet. Wszystkie ubrane w welur i zbyt czyste jak na slumsy. Na Ulicę i do klasztoru przychodziło się poza tym w pojedynkę, maksymalnie z jedną lub dwiema przyjaciółkami. Nikt też nie paradował w ten sposób po wyboistych uliczkach, bo w te okolice chodziło się raczej na przeszpiegi. Ludzie albo byli zawstydzeni, albo wybierali się tu na eskapady, ale te w welurze musiały mieć inne powody. Medea zastygła. Przyszły po nią. Ktoś odkrył, że w pokoju na górze trzymają chłopca. Zabiorą ze sobą Najstarszą mimo jej podeszłego wieku. Medeę i Cichą schwytają i uznają za „roz-myślne”. Węże zaczną głodować i pożerać się nawzajem, aż nie ostanie się ani jeden. Pytia nigdy nie wyzdrowieje, lecz jeszcze bardziej osłabnie i wyzionie ducha, a ptaki, nieprzyzwyczajone do samodzielnego szukania ziarna, wszystkie poumierają. Właśnie dzieje się to, czego bała się od siedmiu lat, odkąd zaczęły ukrywać chłopca. Płacz ścisnął ją za gardło, ręce jej drżały, gdy schyliła się, by położyć ciastka na tarasie Larsa. Przynajmniej sobie je weźmie. Ostatnie ciastka, jakie dostanie.
Jedna z welurowych chwyciła ją za ramię. Medea chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Nie mogła nawet krzyknąć. Nie odłożyła ciastek, lecz przycisnęła je do siebie, czuła, jak deformują się pod wpływem nacisku. Przekonana, że to po nią przyszły, nawet się nie odsunęła, gdy zepchnięto ją na bok i welurowe bez pukania wdarły się do domu Larsa.
– To nimi mnie zatruł! – krzyknęła jedna z nich.
– Uważaj, żeby ich nie dotknąć! – ryknęła inna.
– Co wy tu robicie?! – wrzasnął Lars. Coś się przewróciło. Dziecko wybuchnęło płaczem.
– Weź ze sobą ciastko, musimy dać je do analizy – powiedziała pierwsza.
Wyprowadzony z domu Lars spojrzał z zaskoczeniem na Medeę, która wciąż nie ruszyła się z miejsca. Jego silikonowy penis dyndał leniwie między nogami, a Lars próbował okryć płaszczem nabrzmiałe piersi. Dostrzegł ciastka w objęciach Medei i dyskretnie pokręcił głową.
– Ją też możecie zabrać, tę złodziejkę – powiedział, wskazując na Medeę. – Patrzcie, ukradła całe mnóstwo moich ciasteczek.
Welurowa wyrwała Medei siatkę z ciastkami.
– Nie jedz ich, bo się nimi zatrujesz i będziesz robiła dziwne rzeczy – poradziła jej i wraz z pozostałymi kobietami wróciła na ulicę.
Trzymały między sobą Larsa, który głośno wyrzekał:
– Te ciastka są nieszkodliwe, chyba nie wierzycie w czary? Przecież to tylko zabawa. Nie ma w nich niczego prócz czekolady i odrobiny przypraw. Ośmieszycie się tylko!
– Cicho bądź. Lepiej się przyzwyczajaj, że przez długi czas będziesz „roz-myślna”.
I wszyscy zniknęli za rogiem.
Dopiero po upływie minuty Medea przezwyciężyła poczucie szoku. Ściskając w ręku amulet, który nosiła na szyi, puściła się biegiem. Przez Ulicę i do klasztoru. Zderzyła się ze spotkaną wcześniej szczurzanką i obie upadły na ziemię. Koszyk się otworzył i szczury rozpierzchły się we wszystkie strony. Medea wstała, ale brak jedzenia i snu sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Zmusiła się jednak do dalszej wędrówki, początkowo wykonując kilka niepewnych kroków, a potem znów puszczając się biegiem, dopóki nie dotarła do klasztoru.
Przed domem siedział jej pies, a Dama kołysała się na dużym kasztanowcu, osłaniającym front budynku, i gwizdała jakiś marsz. Zwierzęta weszły z Medeą do środka. Medea zrzuciła psie futro i dysząc ciężko, usiadła pośrodku kuchni i wybuchnęła płaczem.
Dama latała w kółko pod sufitem, naśladując jej szloch.
– Przestań! – załkała Medea.
– Przestań! – powtórzył ptak.
Wciąż płacząc, Medea podczołgała się do lodówki i wyjęła z niej butelkę soku z pokrzyw, by się wzmocnić. Z brzegu pokrywała go pleśń, ale i tak się napiła.
Pies polizał ją po czole, a Medea się o niego oparła; bijące od zwierzęcia ciepło ją uspokoiło. Ulga, że to nie ją zabrały welurowe, sprawiła, że po chwili jej oddech wrócił do normalnego tempa. Wypłakawszy się w wilgotne futro psa, ucięła sobie krótką drzemkę, ale obudziła ją raptownie myśl o tym, co by się stało, gdyby welurowe wiedziały, kto piekł ciasteczka. Już miała znów się rozkleić, gdy do domu wróciła Cicha – z wilgotnych włosów zwisały jej sople. Spojrzała ze zdumieniem na wykrzywioną twarz Medei. Suczka i pies zaczęły podskakiwać żywiołowo i zwaliły Medeę na plecy. W tym samym momencie Najstarsza wściekle załomotała w podłogę.KONTAKT:
[email protected]
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
- Verena Kessler _Duchy z miasteczka Demmin_
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
- Victoria Kielland _Moi mężczyźni_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Nona Fernández _Strefa mroku_
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Aleksandra Pakieła _Oto ciało moje_
- Margaryta Jakowenko _Przemieszczenie_
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Charles Yu _Ucieczka z Chinatown_
w tłumaczeniu Agi Zano
- Andrea Abreu _Ośli brzuch_
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
- Linn Strømsborg _Nigdy, nigdy, nigdy_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Mohamed Mbougar Sarr _Bractwo_
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
- Claudia Salazar Jiménez _Krew o świcie_
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
- Jessica Au _Mógłby spaść śnieg
_w tłumaczeniu Agi Zano
- Kjersti Anfinnsen _Chwile wieczności
_w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Jonas Eika _Po słońcu
_w tłumaczeniu Macieja Bobuli
- Aleksandra Tarnowska _Wniebogłos_
- Nick Cave _Gdy oślica ujrzała anioła_
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
- Sebastian Barry _Tysiąc księżyców
_w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
- Adda Djørup _Kot Bułhakowa
_w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
- Michał Michalski _Gruby_
- Linn Strømsborg _Kurwa, kurwa, kurwa_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Santiago Roncagliolo _Noc szpilek_
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
- Cristina Morales _Lektura uproszczona_
w tłumaczeniu Katarzyny Okrasko i Agaty Ostrowskiej
- Sebastian Barry _Po stronie Kanaanu_
w tłumaczeniu Katarzyny Makaruk
- Merethe Lindstrøm _Dni w historii ciszy_
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
- Marta Hermanowicz _Koniec_
- Aki Ollikainen _Sielanka_
w tłumaczeniu Justyny Polanowskiej
- Chiang-Sheng Kuo _Stroiciel fortepianów_
w tłumaczeniu Katarzyny Sarek
- Jarek Skurzyński _Zły syn_
- Sebastian Barry _Czas starego Boga_
w tłumaczeniu Agi Zano
- Arturo Pérez-Reverte _Szachownica flamandzka_
w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego
- Michał Trusewicz _Plemię_