- W empik go
Ada. Sceny i charaktery z życia powszedniego - ebook
Ada. Sceny i charaktery z życia powszedniego - ebook
Powieść społeczno-obyczajowa najpłodniejszego z polskich pisarzy. Chociaż książka opowiada o czasach dawno już minionych to ani ludzie, ani ich problemy bynajmniej się nie zmieniły, dlatego naprawdę warto ją przeczytać. Tym bardziej że napisana jest pięknym językiem, którego coraz bardziej w dzisiejszej dobie nam brak. Oto początek powieści: „Po szerokim, piaszczystym, młodymi brzozami z obu stron wysadzanym gościńcu, który wśród zarośli pólkami przerzynanych się rozkłada – małym truchtem ciągnął się z wolna koczobryk bardzo porządny, czterema dobrymi i tłustymi szkapami zaprzężony. Był to piękny dzień wiosenny, powóz więc był spuszczony, a w nim widać było prosto siedzącego, zamyślonego wielce mężczyznę, który z cybuszka z bursztynem i fajki tureckiej, starannie przykrytej, dymek wysysał. Poznać w nim było łatwo, po tym czymś co po sobie zawsze służba wojskowa na człowieku zostawia, że był dawniej żołnierzem. Razem też widać w nim było, że na tych czasach, w których żył młodością jeszcze i życiem pełnym – zegar jego się zatrzymał. Strój i fizjonomia były niedzisiejsze”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-350-6 |
Rozmiar pliku: | 423 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po szerokim, piaszczystym, młodemi brzozami z obu stron wysadzanym gościńcu, który wśród zarośli pólkami przerzynanych się rozkłada – małym truchtem ciągnął się z wolna koczobryk bardzo porządny, czterema dobremi i tłustemi szkapami zaprzężony.
Był to piękny dzień wiosenny, powóz więc był spuszczony, a w nim widać było prosto siedzącego, zamyślonego wielce mężczyznę, który z cybuszka z bursztynem i fajki tureckiej, starannie przykrytej, dymek wysysał. Poznać w nim było łatwo, po tem czemś co po sobie zawsze służba wojskowa na człowieku zostawia, że był dawniej żołnierzem. Razem też widać w nim było, że na tych czasach, w których żył młodością jeszcze i życiem pełnem – zegar jego się zatrzymał. Strój i fizyognomia były nie dzisiejsze. Czapeczka z daszkiem która mu głowę okrywała, miała krój militarny, choć bez żadnej oznaki; taratatka z nizkim kołnierzem stojącym, którą z pod płaszcza z peleryną widać było, zapięta na wszystkie pętle i guziki, jak mundur wyglądała. Z boku przy niej na aksamicie bajorkami srebrnemi szyty, nieco zużyty już, wisiał kapciuch z tytuniem i srebrna przy nim przetyczka. Ale nadewszystko dawniejsze czasy znać było na czerstwej jeszcze twarzy, już nieco zmarszczkami poprzerzynanej, którą zdobiły bakenbardy w pół księżyce zaokrąglone i wąsik czarno i sztywnie wypomadowany. Prawie niedostrzeżony mały kolczyk złoty miał w jednem uchu.
Wyraz twarzy był poważny, surowy niemal, a mimo to dobroć dający odgadnąć i serce. Surowość była tu raczej maską przybraną, która miała bronić od ludzi, aby nazbyt nie korzystali z tego serca, co się za nią ukryć starało. Po żołniersku siedząc o swej sile, nie przygarbiony – jadący patrzał nie widząc na krzaki, i dumał.... Był tak zamyślony głęboko, że zapomniał, wedle zwyczaju, napominać woźnicę, aby to tego, to drugiego konia ściągnął i do spełniania sumienniejszego obowiązków napędził. Szymek też woźnica, korzystając snadź z pańskiej zadumy, również się pogrążył w rozmyślaniach, lejce puścił wolno, batog oparł na ręku i nie bardzo drogę wybierał. Koła parę razy zupełnie niepotrzebnie trafiły na kamienie, koczobryk podskoczył nieco, ale ani pan, ani Szymek, nie zdawali się uważać na to.... Wyrostek Iwaś, siedzący na koźle obok woźnicy, jeszcze mniej sobie sprawy zdawał z podróży, i okolica go, ani widok, snadź wcale nie obchodziły, spał bowiem w najlepsze...
Chwilami tylko, gdy mu głowa niewygodnie na bok opadła, lub o ramię Szymka potrąciła, budził się, wyprostowywał, chrząkał i wnet potem usypiał na nowo....
Po bokach szerokiego gościńca z jednej strony trochę starszy, ale wyniszczony i miejscami powypalany las widać było, z drugiej krzaki, a że okolicą jak na dłoni płaską przejeżdżali, z za tych zarośli dalej nic postrzedz nie było można. Gdzie niegdzie tylko wśród nich sterczało większe, stare drzewo, pomnik na cmentarzu dawnego boru wyciętego w pień, który od korzeni odpuścił.... Wyrostki te nowe, pokolenie młode, znać było, że na wieki krzakami przy ziemi zostaną i w drzewa się nigdy nie podniosą, – tak jak wiele plemion, po których przeszedł topor i płomień dziejowy....
Szymek dał, zamyśliwszy się, koniom przejść z truchta na stępię, i wlekli się tak po piasku.... Konie widocznie już wytrawne i rozumne, nie zwolniły nagle biegu, przejście to do stępi było wyrachowane, stopniowane, nieznaczne.... Czuły one, że popełniały przestępstwo, ale ważyły się na nie czując instynktowo, że pan i woźnica albo spać, lub o czem innem, nie o nich myśleć musieli....
Na gościńcu pusto było... słońce z wolna podnosiło się w górę i zaczynało dopiekać.... Na chwilę ocucił się podróżny, obejrzał, poszukał oczyma wiorsty na gościńcu i zadumał znowu....
Poczekawszy odezwał się głosem, jakby komenderował jeszcze:
– Na dziesiątej wiorście, w lewo, gdzie dwór będzie widać z dachem czerwonym.... Słyszysz!
Szymek dał znak życia, Iwaś drgnął, i na głos ten konie znowu ruszyły truchtem, jakby się go ulękły, ale wkrótce w ten sam co wprzódy sposób, nader umiejętnie zaczęły zwalniać kroku i przechodzić do wygodniejszej stępi....
Jechali tak do dziesiątej wiorsty. Szymek, choć zamyślony, nie prześlepił drogi w lewo i zawrócił....
Trudno by ją było pominąć, a nie znający okolicy mógł wziąć za gościniec drugi, tak wspaniale się prezentowała. Las starszy skończył się był o pół wiorsty wprzódy, zaczęły uprawne pola, a środkiem ich wyprostowana szła owa droga, sadzona drzewy, starannie poprzywiązywanemi, z mostami budowanemi trwale i porządnie, a nawet z pewnem na elegancyę baczeniem. Z dala, w końcu wysadzanej tej alei, w której połowie młode drzewa spotykały się ze starą lipową cienistą ulicą – widać było obszerne zabudowania dworu, który na pański zakrawał. Panował nad niemi wysoki dach czerwony, niby pałacyku, około którego gruppowały się w pozornym nieładzie budynki dosyć pokaźne, poprzegradzane drzewy staremi i zielonością. Wśród niej oko rozpoznawało i świerki i liściaste kłęby kasztanów, topoli, i gdzie niegdzie pnie brzóz wysmukłych białe. Wieś musiała się z tyłu ukrywać, bo jej ztąd widać nie było – z rozległości zabudowań wnosić się dawało, że mogła być wielką. Oprócz samego dworu, pomniejsze oficynki, dworki, chatki białe, wychylały się z bujnej otaczającej je zieloności, jak z koszyka....
Podróżny tak znowu zadumał się, że i na zagasłą fajkę, z której pykał dymu wspomnienia, nie zważał, i na dwór też oczu nie zwrócił. Szymek za to orzeźwiał przypatrując się miejscu, do którego dążyli, a którego nie znał pono jeszcze. Czynić musiał wnioski, jak tu konie w stajni, a on na folwarku będzie przyjętym – boć różnie się to trafia i koniom i furmanom... Iwaś w błogiej drzemce był zawsze pogrążony, i dopiero dojechawszy do alei lipowej, Szymek pochylił się i żwawo go napomniał, że dwór już blizko i czas przetrzeć oczy.
Jakoż Iwaś uznał słuszność przestrogi, otrząsł się, czapkę zdjął nieco, poprawił włosów, surdut ociągnął, kołnierz wyprostował, i już wcale ochoty do snu nie okazywał.... Podróżny tylko choć się już do celu zbliżać zdawali, nie wyszedł z głębokiego swego zamyślenia....
Wtem alea lipowa się skończyła, i niedaleko ukazało ogromne podwórze, otoczone ogrodzeniem w słupach murowanych... z bramą w pośrodku, która prowadziła do dworu. Szymek nie mający żadnej specyalnej instrukcyi i wnioskując własnym rozumem, iż pan major, którego wiózł, nigdzie indziej prócz dworu zmierzać nie może, wprost się skierował na bramę. Stała przy niej ładna, dzikiem winem okryta chatka odźwiernego, 1 wychodzący z niej staruszek już się zabierał wrota otwierać, gdy nagle, jakby przebudzony major, chwycił gwałtownie za ramię Szymka, i krzyknął przerażony, a gniewny:
– Trutniu jakiś! nawracaj! na folwark!
A że konie się nie łatwo dały wstrzymać i z pod samych wrót odwrócić, major uderzył woźnicę po ramieniu, w największym gniewie, powtarzając:
– Nawracaj skurczypałko! do kroćset batalionów....
Szymkowi tego było za wiele, czuł się pokrzywdzonym na honorze, zatrzymał konie i zamiast je zwrócić, sam się obrócił ku panu.
– Przecie mi pan major nie mówił, dokąd mamy zajechać – zkądże ja to miał wiedzieć? Jużci my po folwarkach nie zwykli?... zawołał Szymek.
– Nawracaj! prędzej! będziesz ty mi rezonował! powstając w koczobryku wołał rozogniony coraz bardziej major – nawracaj!
Gniew ten wywołać musiało i to, że odźwierny stał patrząc u wrot, i że w ganku pałacyku ukazało się kilka osób ciekawie się przypatrujących bryczce stojącej przed bramą.
Pomimo połajania, Szymek czując się niewinnym i w swem prawie, nawracając ust nie zamknął.
– Ja niewinien przecie – czemuż jaśnie pan zawczasu mnie nie mówił, że nie do dworu jedziemy.... Ja nie wiem gdzie tu folwark....
Podróżny zaciął usta.
– W prawo – zawołał, ukazując drogę – w prawo – i milczeć. Winien, niewinien.... komendy słuchać i usta stulić! Słyszysz!
Szymek milcząc zawrócił się w prawo. W ganku tymczasem ten cały zatarg i krętanina musiały zwrócić uwagę służby, bo się jej coraz tam więcej zbierało. Odźwierny zobaczywszy, że bryczka wzięła się na prawo, powrócił do swej chatki.
Major jechał rozbudzony, ale podraźniony, fajkę rzucił w nogi, kapciuch schował prędko do kieszeni płaszcza, otrząsł się z pyłu.... i milczący patrzał wyglądając folwarku.
Droga pomiędzy klombami wiodąca ku niemu, cienista, jak w parku starannie utrzymana, po bokach miała małe dworki z ogródkami.... Czuć tu było i dobry byt, i ład wielki, i porządek surowo trzymany, co się u nas rzadko na wsi zdarza. Nigdzie połamanego płotu, odartego drzewa, zdeptanej murawy. Na podziw jakoś wyglądało wszystko po wojskowemu wymusztrowane.
Folwark, do którego jechali, już widać było, na tle także starych drzew, niby porządny dworek szlachecki, z dziedzińczykiem tak samo jak pałac ogrodzonym. Tu tylko ani chatki, ani odźwiernego nie znaleźli, i już Iwaś się zbierał z kozła skoczyć, aby zamknięte otwierać wrota, gdy z dworu, w szarej kurtce wybiegł chłopak i uprzedził go. Z nim razem dwa psy gończe prześliczne, lśniące, wesołe, a przy nich wyżeł, szczekając śpieszyły do bramy....
W chwilę potem major stał w ganku i miał zapytać o pana.... gdy drzwi lewe w sieni otwarły się, i z nich szybkim krokiem wybiegł niemłody mężczyzna, z otwartemi rękami, rozjaśnioną twarzą, na powitanie.
– Major!!
– Pułkowniku kochany – tak – to ja!
Padli sobie w objęcia, tak serdecznie, tak niemal namiętnie się całując, że długo żaden nie odezwał się słowa. Uścisk ten milczący powtórzył się razy kilka, a gdy dwaj towarzysze broni podnieśli głowy, w oczach ich nie żołnierskie łzy widać było....
Pułkownik ów, który wyszedł na spotkanie majora, był jakby z jednej z nim rodziny pochodził, do niego podobny. Nie rysami i nie twarzą, raczej postawą i rycerskiemi ruchami starego wojaka. Trzymał się też bardzo prosto, mimo siwiuteńkich włosów, miał siwe pół księżycowe bakembardy, wąsik czarno umalowany, chustkę na wysokiej duszce – białą, i – może nawet kolczyk w uchu.
Dwie te twarze różne w sobie, widomie czas jakiś w jednej formie ugniatane służbą, nabrały pewnego familijnego podobieństwa... Ale pułkownik nieco był starszy, twarz jego więcej była wypogodzona i uspokojona, oczy jego niebieskie śmiały się, gdy majora czarne trochę niecierpliwie na świat patrzały.
Po uścisku i ucałowaniu, wzięli się za ręce, a pułkownik rzuciwszy słowo: – Konie do stajni, rzeczy do gościnnego pokoju, wprowadził gościa do domu.
W ślicznym pokoju bawialnym, do którego weszli, wnet było można poznać starego kawalera, lubiącego porządek i czystość człowieka... Począwszy od wyfroterowanej jak szkło posadzki, do firanek jak śnieg białych, wszystko było świeże, nigdzie pyłku, i każdy sprzęt, każda drobnostka miała tu swe wyznaczone miejsce, jak żołnierz w szeregu. Na ścianach piękne, wielkie litografie z Verneta, wystawiały sceny wojskowe i śmierć księcia Józefa, kilka portretów sztychowanych generałów i wojskowych towarzyszyło im. Przez drzwi na pół otwarte widać było obok gabinet z biurem, równie starannie uporządkowany...
– Ani ty mi mów, majorze kochany, żeś do mnie przyjechał... zawołał śmiejąc się gospodarz. Wiem czemum to winien... wiem! Dawnom się spodziewał skorzystać z tego, że syn wziął dzierżawę w naszem sąsiedztwie... Byłeś u syna.
– Nie byłem u syna – odparł nieco zmieszany major – daję ci słowo i żołnierskiem słowem mogę ci zaręczyć, że na ten raz więcej dla zobaczenia się z wami niż z synem przyjechałem... Chciałem cię uścisnąć, widzieć i nagadać się. Słowo daję!
Pułkownik Brandys uścisnął przybyłego milczący.
– Bóg zapłać! ale ml tego nie wybijesz z głowy, żebyś dla mnie odbył podróż.
– Słowo...
– No, to wierzę... i tem jestem wdzięczniejszy. Siadaj, stary kolego, ochoczo zawołał gospodarz: siadaj, rozgość się, jesteś jak w domu u mnie. Widzisz... sam jestem... i czem chata bogata, tem rada...
Przybyły pan major, Piotr Jazyga, poprawił włosów pół siwych na łysinie, bo miał zwyczaj ją zakrywać po staremu temi, co mu z tyłu głowy pozostawały, potarł czoło nieco zafrasowane, i z wolna siadł w fotelu.
Gospodarz wołał już o śniadanie 1 krzątał się około przyjęcia.
– Daj pokój tym kłopotom o mnie – odezwał się Jazyga – my się nagadamy, a na noc pojadę do syna...
– Żeby mnie przekonać, żeś przyjechał do mnie i dla mnie, Sacre matin! rozśmiał się pułkownik, ponownie ściskając przyjaciela. Syn się wami nacieszyć będzie miał dosyć czasu – a ja – dalipan, dziś przynajmniej nie puszczę. Ileż to lat, ile lateśmy się nie widzieli!
– Ile lat, westchnął major – nie liczmy lepiej.. labuntur anni... Co robić, byle serca nienaruszone niemi zostały...
– A! mój Pietrze – przerwał Brandys – ileżem to ja razy, ile razy was wspominał, wzdychał do tej chwili, gdy uścisnę. Szczególniej gdy szczęśliwy traf do nas tu syna twego sprowadził... na widok jego o małom się nie rozpłakał, tak mi was przypomniał... Dopytywałem go ciągle, czy też do nas nie zawitacie? Filut chłopak, bo mi zawsze powtarzał, że lubicie swój kąt, że się wam z niego ciężko oddalić... i że się nie bardzo odwiedzin spodziewa...
– I nie kłamał, słowo daję – począł major. – Ja tam nie bardzom się spodziewał być u was. W istocie wrosłem w swoją skorupę, po co się włóczyć po świecie?... człowiek dożywa resztek, nie spodziewa się niczego, mało ku czemu tęskni... Ot, jednak – choć uścisnąć was, a pożegnać się z wami zapragnąłem.
– Na cóż u licha żegnać?
– Bom stary, czuję się starym – rzekł major wzdychając. Nie mierzcie sobą losów moich... Wyście swobodni, szczęśliwi, nie związani niczem – ja byłem szczęśliwy póki żyła moja droga Anusia... syna się dochowałem... niebardzo mu już potrzebny jestem...
– Ze złego tonu śpiewasz! pfe! przerwał pułkownik; ja tego słuchać nie chcę. Póki człowiek żyje, ma obowiązki być żwawym, żywym i ochotnym do końca...
Wniesiono śniadanie, które chłopak, stół odedrzwi wziąwszy, starannie wśród pokoju zastawił. Brandys chwycił za flaszkę...
– Napijemy się wódki – aby tę tęsknicę przepędzić? rzekł podnosząc w jednej ręce karafkę, w drugiej kieliszek. – Starka czy kimel? no?
Major się zawahał...
– Starka! mamy przedziwną! jak oliwa! – dodał pułkownik... Ja nią tylko takich gości jak ty przyjmuję, bo ją mam z łaski mej dobrodziejki, i nadużywać nie chcę. Zobaczysz! istny eliksyr długiego życia. W ręce twoje...
Wstał Jazyga, napili się po kieliszku, a że po drodze głód dokuczał, wzięto się do wędlin, masła i przekąsek ochoczo...
Brandys też miał apetyt wyśmienity, odpowiadający wesołości, która się malowała na jego twarzy... Major był milczący, odpowiadał półsłowami, i choć widzenie dawnego kolegi widocznie budziło w nim radość, przesuwały się po niej jakby chmury jakiejś wewnętrznej troski, którą pragnął ukryć w sobie. Zamyślenie to, jakie go w drodze trapiło, wracało przy śniadaniu, co nie uszło oka wesołego pułkownika.
– Zmęczony być musisz drogą, odezwał się wreszcie, bo nie przypuszczam, żebyś miał troskę jaką, a coś mi wyglądasz chmurno...
Jazyga razem westchnął i uśmiechnął się, ruszając ramionami.
– Jakżebym troski nie miał, mając syna – mój drogi pułkowniku! Najlepszy, najpoczciwszy w świecie chłopiec, ale to młode. Znamy co młodość, i jak to trudno to morze nawalne bez szwanku przepłynąć. Więc choć mi mój poczciwy, kochany Robert najmniejszego powodu nie daje do niepokoju o niego – ale, serce ojcowskie...
– Zlitujże się – począł Brandys – serce ojcowskie! Co ty mówisz! chyba wątroba, jeśli na nią chorujesz; to złoty chłopiec! to wzór dla młodzieży... Jakąż troskę możesz mieć o niego? My tu go często widujemy, sąsiadujemy z nim, wiemy najlepiej jak siedzi i co robi... A! to kochać się w tym twoim Robercie! Słowo daję – winszować ci...
Nie wiedzieć dla czego, gdy pułkownik mówił, że go tu często widują, po twarzy majora przesunęła się chmura, mimowolnie usta zaciął, ale jakby się wydać lękał z tem, co go tknęło, wnet przymuszonym śmiechem i wesołą twarzą zaczął dziękować...
– Bóg zapłać za dobre słowo – rzekł – wiecie, że ojca nic tak nie uszczęśliwia jak pochwala dziecięcia. Tak Jest... mam wszelkie powody cieszyć się moim poczciwym chłopcem – ale..
Tu się zaciął major, zaczął sobie chleb smarować i posypywać serem niepotrzebnie... zwiesił głowę, umilkł.
– No – co za ale? – spytał Brandys.
Jak gdyby o wyrzeczonem – ale – już zapomniał major, oczy podniósłszy zdumione tylko, nic nie odpowiedział.
– Nie ma żadnego ale – dokończył Brandys, – żadnego ale, żadnej, najmniejszej płochości, zachcianek.... mówię ci – wzór dla młodzieży...
Zamilkli. Śniadanie się skończyło, i obaj usiedli w krzesłach, zamiast fajek zapaliwszy cygara. Rozmowa o synu Jazygi zdawała się wyczerpaną; przy cygarach zaczęli obaj przypominać dawne czasy... służbę w wojsku Napoleona, potem w wojsku polskiem pod wielkim księciem... Było to źródło nieskończonych reminiscencyj, zapytań, odpowiedzi, wykrzykników, podziwień: Umarł – ożenił się – zginął... Z kolei wywoływali tak duchy i cienie towarzyszów broni, których najrozmaitsze spotkały losy... Jedni się bez wieści rozpierzchli po świecie, drudzy poodmieniali do niepoznania... dla jednych los był opiekunem i powynosił ich wysoko, drugich strącił tak nizko, że litość obudzali... Wielu z tych co najpiękniejsze nadzieje czynili o sobie, zawiodło je okrutnie; inni, po których nic sobie nie obiecywano, wyszli tam, gdzie nie marzyli. Któż w Zajączku, przyjacielu gorącego, demokratycznego Kołłątaja, mógł przewidywać księcia namiestnika?... Tak było i z wielu innymi...
– Mój drogi – odezwał się Brandys – a mógłżem ja, doszedłszy do stopnia jaki w wojsku miałem, przewidywać kiedy, że skończę tu w Ruszkowie, jako rządca mojej drogiej panny Pretwiczowny?...
Prawda, że mnie z nią dalekie jakieś łączyło pokrewieństwo, ale gdym przypadkiem się z nią spotkał i poznał w Warszawie, ani mi było w głowie, że mnie na generalnego swojego plenipotenta i rządcę wykieruje. Przyznam ci się, że nawet wcale do tych funkcyi nie czułem w sobie usposobienia. Tymczasem ta, naówczas młoda dziewczynka, bystrzejsze miała oko odemnie: poznała w starym wojskowym przyszłego hreczkosieja... Cha! cha! ale ba!! Jest też to niepospolita kobieta! Takiej drugiej może na świecie nie ma....
Słuchając tych pochwal, major czegoś się coraz bardziej zadumywał, cygaro począł gryźć, w okno zapatrzył, i znowu chmury mu się po czole błąkać zaczęły.
Tymczasem Brandys, gdy raz wpadł na ten przedmiot, dla obcych wcale nie zajmujący, trudno mu się już było oderwać od niego, i nie bardzo zważając na pewny rodzaj roztargnienia, które major okazywał, mówił dalej:
– Ty jej nie znasz, tej mojej dobrodziejki?
Major głową potrząsł.
– Przecież ci syn musiał mówić, bo tu u nas bywa – ciągnął dalej pułkownik, – i co najlepiej dowodzi ile ten chłopiec wart, nasza panna – a o to u niej nie łatwo – bardzo go lubi! Powiadam ci, bardzo ceni....
Major zawsze roztargniony, tylko głową ruszył i nic nie odpowiedział. Brandys, ożywiając się ciągle, dalej opowiadał wesoło:
– Syn ci nie mógł jednak wielu rzeczy ciekawych opowiedzieć, których się dowiesz odemnie. Rozumie się sub rosa, – między nami. Znasz jej historyę? To bo coś osobliwego i ta kobieta, i jej życie....
Major z zaciekawieniem, ale razem zakłopotany zwrócił oczy na opowiadającego, cygaro mu zagasło. Wzięto się do zapalenia go na nowo, to nieco rozmowę przerwało, lecz pułkownik był przejęty swoim ulubionym przedmiotem – i nie dał zbić się z toru....
– O tak – dodał – tak – jest to ze wszech względów historya ciekawa.... można powiedzieć – zagadkowa. Wystaw sobie pannę piękną, bo słowo ci daję, choć nieco zimną się wydaje i surową a nieprzystępną, ale piękną jest i ujmującą gdy chce.... wystaw sobie osobę rodu znakomitego.... Wiesz czem byli Pretwicze niegdyś!
Tu przerwał sobie Brandys, aby podnieść sławę zapomnianego imienia.
– Pretwicze! dziś to tam mało kto o tem i wie, ale lat temu trzysta liczyli się do najznakomitszych w Rzeczypospolitej. Było przecie przysłowie: – Za pana Pretwicza, spała od Tatar granica... Ha! Toć to niewiele jest w kraju rodzin, coby jak Zawisze i Pretwicze dostąpili tej sławy, by w ludowych ustach się unieśmiertelnili! Ha!
– Wystawże sobie – mówił dalej – pannę młodą jeszcze, piękną, z takiem imieniem, a dziś i bardzo bogatą, która ani chce słyszeć, żeby kiedy za mąż iść miała. Hę?
Major milczał.
– Nie myśli za mąż iść? wyjąknął po długim przestanku – a – a to bardzo rozumna – słowo daję....
– Albo – albo – odparł Brandys... – nie jest to bez przyczyny....
Tu zniżył głos i z krzesłem się przysunął do kolegi, szepcząc coraz ciszej.
– Nie każdy to wiedzieć może i powinien.... Matka mojej dobrodziejki była w małżeństwie najnieszczęśliwszą w świecie kobietą. Między nami mówiąc, nieboszczyk Pretwicz, za którego bogata Boguszanka za mąż z miłości poszła, a kochała go do szaleństwa – choć to był ojciec mojej dobrodziejki, nie mogę inaczej wyrazić się o nim – był to łotr z pod ciemnej gwiazdy. Szuler, pijak, rozpustnik.... Najmilszy z ludzi przytem, słodki, dowcipny, miły, choć go do rany przyłożyć na pozór, ale mu ani zaufać, ani na serce jego rachować, ani srom w nim obudzić nie było podobna. Dosyć powiedzieć, że ta kobieta żyjąc z nim, czyściec, jeśli nie piekło miała na ziemi.... Zagryzł ją, zamęczył, zdradzał, nadużywał, a ona kochała go do końca.... Szczęściem go choróbsko jakieś obrzydłe wzięło, gdy już z żony ledwie cień pozostał, a z majątku ruiny.... gdy ta kochająca kobieta.... musiała się już brzydzić człowiekiem bez czci i wiary.... Po zmarłym jeszcze trzeba było długie lata oczyszczać każde miejsce, którego tylko dotknął stopą.... Dziecko od najpierwszych lat łzy matki liczyło, męczarni tych było świadkiem mimowolnym. Niepodobna było nic ukryć przed żywego umysłu wyrostkiem.... domyślającym się łatwo.... a nieboszczka ukrywać się ze swą niedolą i siły nie miała. Ten widok i doznane w kolebce niemal wrażenia, sceny okropne.... wraziły się głęboko w umysł mojej panny, – poprzysięgła sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie....
Major słuchał chciwie, twarz mu się rozjaśniała widocznie....
– A! żebym ci ja chciał i mógł opisać, co się to z tej kobiety wyrobiło – mówił Brandys – skutkiem tego postanowienia!! Inna – mój Boże – zagryzłaby się, skwaśniała, a zresztą i słowaby nie mogła i nie umiała dotrzymać. – A ta!!
Uśmiechnął się major....
– Przecież nie jest jeszcze tak stara – wtrącił – choć mi syn mówił, że się sama ciągle starą panną nazywać lubi. Któż wie, czy jej później i za późno nie przyjdzie fantazya....
– O! nie! żywo przerwał Brandys, że nie to nie. Ja ją znam. To charakter żelazny.... Ba! ba! Gdy z tej ruiny, w jakiej nieboszczyk nas zostawił, z latami, przy oszczędności i ładzie fortuna się podniosła, oczyściła i znowu stała wcale pańską.... mieliśmy bez liku konkurentów. Dalipan i takich, którychby inna nie odrzuciła; że o innych nie wspomnę, dwu wołyńskich goluteńkich książąt czy kniaziów, ale tak wyedukowanych.... bo to tam ich zawczasu na myśliwców posagowych uspasabiają – powiadam ci.... sacre matin! – jak królewicze! Ani patrzeć na nich nie chciała.... Co ona ich tu wymiotła i jakich!! Teraz też wiedzą, że próżnoby tu się kusili, żaden ani zajrzy....
Ustał nieco pułkownik, bo i jemu cygaro zagasło, zapalił je prędko, i nie dając zmienić przedmiotu rozmowy, kończył uparcie o swej pani.
– Kobieta wyjątkowa, powiadam ci....
– Wiele ma lat? przerwał major....
Brandys głową pokiwał.... Zdawało mu się nieprzyzwoitem zdradzać najdraźliwszą z niewieścich tajemnic swej pani.
– Co tam lata – rzekł porywczo – metryka głupstwo.... Zobaczysz.... wygląda młodo, a rozum – rozum nas wszystkich starych zakasuje.... Prawda, w ogóle niewiasty, wiesz – włosy mają długie, mówi przysłowie – a rozumu niewiele; a no, gdy się rozumna niewiasta uda, żaden jej z nas nie dorówna; bo będzie miała rozum męzki, a uczucie kobiece, którego nikt z nas mieć nie może. Dwie te potęgi gdy się trafem zejdą z sobą.... stanowią olbrzymią....
– I – powiadasz, że się schodzą? spytał nieco szydersko major.
– A, powiadam! powiadam! bo przykład mam przed oczyma! gorąco odparł pułkownik.... Może się to trafiać bardzo rzadko – nie przeczę – ale się trafia.
Major dziwnie kręcił ustami.
– Nie będę się z tobą sprzeczał – rzekł zimno – ale mnie się zdaje, kochany pułkowniku, iż z uwielbienia dla swej pani wpadasz w teoryę, niedającą się usprawiedliwić.... Rozum gdy się z uczuciem spotyka, jedno z dwojga, albo je zje, albo się da spoić, i tak z nim jak z Samsonem.... Za późno potem odrasta mu siła, i po to tylko, aby jej użył – na gruzy....
Westchnął major, ciągnąc mocno dym ze znowu przygasającego cygara. Machnął ręką. Pułkownik był niemal urażony....
– A ja ci powiadam – odparł, – że są wypadki, iż rozum się żeni z uczuciem i małżeństwo bywa zgodne!
– Wówczas kobieta bywa taka rozumna – szepnął z cicha z między zębów major, iż przestaje być niebezpieczną, i zapomina być kobietą....
Brandys aż się porwał z krzesła.
– Widzisz, kochany panie Pietrze – zawołał – widzisz, że..................