- W empik go
Adam - ebook
Adam - ebook
Takiej powieści o Mickiewiczu jeszcze nie było!
To nie jest nudna biografia wieszcza, nic z tych rzeczy. To zeznanie pewnej tajemniczej postaci. W tej niesamowitej historii narratorem jest… No właśnie – kto? Bies, licho, a może sam… diabeł, opiekujący się Adamem od kołyski w Zaosiu po istambulskie łoże śmierci? Czy bez interwencji tego czarciego ducha nie mielibyśmy wieszcza oraz Polski – Chrystusa narodów?
Mickiewicz nie jawi się tu wyłącznie jako geniusz, cudowne dziecko romantyzmu. Jest mężczyzną z krwi i kości – delikatnym i uduchowionym, ale też kochliwym, burkliwym, zadufanym w sobie, równie skłonnym do uniesień, jak i konfliktów.
„Harasimowicz maluje swoim genialnym piórem dwóch – jakby ulepionych z innej gliny – poetów. Tego, którego duch unosił się wysoko w otchłanie Kosmosu i który – natchniony prawami Absolutu – tworzył swoje dzieła, i tego drugiego, który brodząc po ugorach codziennego życia, szukał sensu istnienia. […] Adam to opus magnum autora, które porwało mnie bez reszty przy lekturze, a wierzę, że w przyszłości zdobędzie serca milionów…”. Jerzy Antczak, reżyser
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67388-57-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trumny były trzy. Cynkowa w dębowej i orzechowej. Drewniane rozsypały się i spróchniałe szczątki rozsiały się po ziemi. Trumny wydobyto z rodzinnego grobu na cmentarzu Les Champeaux w Montmorency, całkiem niedaleko Paryża. Był rok 1890, 27 czerwca, trzydzieści pięć lat po jego śmierci w Konstantynopolu. Trzydzieści lat wcześniej postawiono mu całkiem zacny nagrobek z kolistym wizerunkiem. Przedstawiał płaskorzeźbny portret, jakby zdjęty z pośmiertnej maski, wykuty przez wcale zdolnego Antoine’a-Auguste’a Préaulta. To był upalny dzień, z nieba lał się słoneczny ukrop i wyciskał z czoła Władysława tłuste krople potu. Oczy Władysława wyciskały łzy. Uszy Władysława łowiły miarowy zgrzyt łopat. Władysław dopiero co, cztery dni wcześniej, obchodził pięćdziesiąte drugie urodziny. Ten, który spoczywał w trumnie, dożył pięćdziesięciu sześciu lat i Władysław zastanawiał się, czy przeżyje wiek ojca. Przeżyje, mogę Ci zdradzić – umrze jako blisko dziewięćdziesięcioletni starzec. Ale to przyszłość. Zajmijmy się tamtą chwilą. A zatem upalny, czerwcowy dzień, zgrzyt grabarskich szpadli, cmentarz w urokliwym miasteczku, nad cmentarzyskiem góruje strzelista kolegiata, Montmorency, mieścina, w której rozkochali się polscy emigranci, nekropolia, na której pochowano tułaczy z Hotelu Lambert, tu spoczną szczątki Norwida w zbiorowej mogile... Nie o nim jednak ta opowieść.
Stanąłem nieco z boku, za plecami Józefa i Marii, czujnie przyglądając się ekshumacji ich ojca. Starałem się ze wszystkich mocy, by na mych ustach nie wykwitł uśmieszek. Okoliczności przecież były żałobne, choć bohatera tej opowieści pożegnano pierwszy raz trzydzieści pięć lat temu w Konstantynopolu. Teraz czekał go wielki powrót żałobny do ojczyzny. Będę mu towarzyszyć. Nie odstąpię na krok, bo przecież jest moim podopiecznym.
Kiedy już szczątki drewnianej trumny do końca zostały obsypane tłustym piaskiem, kiedy białe robactwo rozpełzło się na cztery strony świata, ogarnął mnie bezdech. Przerzuciłem z ręki do ręki laskę ze srebrną kulką w kształcie greckiej Meduzy. Wyjąłem z kieszeni surduta batystową chustkę i otarłem wilgoć z twarzy. Wtedy zorientowałem się, że jako jedyny mam na głowie cylinder. Nie zdjąłem go, a po co. Ja nie muszę mu składać ani hołdu, ani pokłonu. Nawet dłoń mi nie drgnęła na znak krzyża, gdy przygarbiony klecha paplał swoje egzekwie. Wiedziałem, co zaraz nastąpi, bo mam dar przewidywania. I stało się.
– Czekajcie. – Władysław dał ręką znak grabarzom.
Odstawili ciężką trumnę na pobocze dołu, wytarli ubrudzone łapska o wymięte spodnie. Władysław pochylił się nad tumbą. Przez zaciśnięte gardło wypadło pytanie, niczym rzucony kamień:
– Co to jest?
Maria podniosła czarną woalkę, uwalniając z oczu przerażenie. Powtórzyła po bracie:
– Co to jest?
I jak echo rozlało się ciurkiem po rzadkim tłumku: „Co to jest?... Co to jest?... Co to jest?”. A co to było, chcesz pewnie wiedzieć?
Trumna cynkowa była rozpruta, wygięta, pęknięta u góry, podziurawiona u dołu. Hm... Nikt jeszcze nie wiedział, że to nie wszystko. Przy szczątkach Adama brakowało artefaktów, szczegółów, rzeczy, pamiątek, z którymi go pochowano. Nadmienię: owszem, były zwłoki, raczej szkielet, otoczony aromatyczną trawą, zbutwiałą, lecz z zachowaną konsystencją. Kości zupełnie obnażone, choć przecież pochowano go w czarnej kamizelce, w czarnych spodniach, we fraku, futrze i konfederatce na głowie. Prócz tego: metalowy Chrystus, któremu odłamano bałamutnie prawą rękę, jedna zaśniedziała moneta, a przecież pochowano go z kilkoma, upychając je w kieszeniach, nie było medalików powieszonych na szyi, gdzieś zniknęło sześć porcelanowych guziczków od kamizelki, ostał się tylko jeden. No i włosy. Czaszka była pozbawiona włosów. Włosy przecież nie gniją. Co się stało? – spytasz. Nie odpowiem Ci. Wczytaj się uważnie w moje słowa. Zaczynamy wędrówkę. I nie spieraj się ze mną, proszę, że imaginuję, że mieszam kazusy w mej opowieści. Przedstawiam fakty, tak jak ja je widzę, amen. A widzę i opisuję...1.
Zima roku 1798 na rok 1799 była nieziemsko sroga. Litwę skuł lodowaty mróz, lasy, sioła i dukty pokrył głęboki śnieg. Świteź zamieniła się w srebrzystą połać, groźną, bo droga do Nowogródka musiała być okrężna, unurzana w zmarzlinie. Bielejące zaspy zakryły wszelkie boskie i czarcie stworzenie. Wydawało się, że nadchodzi jakiś niespodziewany koniec, a w każdym razie zwrot losu tego kawałka ziemi. W Petersburgu zmarł przed paroma miesiącami ostatni król Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Król ten nie zdołał ocalić ojczyzny przed chciwymi zakusami zaborców. Nie ma co ronić łez nad nieboszczykiem, bo jego upadła i zdrożna królewska mość udał się w posługi do moskiewskiej carycy. Chędożył się ponoć z nią na umór. Nie wnikam w sprośną i sprzedajną królewską duszę. Niech sądzą i opisują inni. Śmierć króla wieszczono jako ostateczny omen upadku krainy, której połać rozciągała się od litewskich pól i lasów po wielkopolskie równiny, od kurlandzkiej Windawy graniczącej z Ryską Zatoką po Jahorlik stojący na granicy z Hospodarstwem Mołdawskim i Jedysanem tureckim. Rozdrapali Austriacy, Prusacy i Rosjanie ten kawał pięknej i przeklętej ziemi, rozdarli jak bogaty aksamit, dzieląc między siebie strzępy tkaniny.
Niechże jego zdrożna królewska mość spoczywa w pokoju, czy to w piekle, czy to w niebiosach. Nie moja sprawa. Ja wsłuchuję się w tępy stukot końskich kopyt. Gniady wałach grzęźnie, po kolana unurzany w ciężkim śniegu. Na saniach siedzi otulona derką kobieta w błogosławionym i grubo zaawansowanym stanie. Kobieta ma na imię Barbara, nazwisko po mężu Mickiewicz, de domo Majewska, córka ekonoma z Czombrowa, gdzie była we dworze panną rezydentką. Będą mówić o niej, że pochodzenia semickiego, od Żydów, którzy się sektą Jakuba Lejbowicza Franka odszczepili od starozakonnej wiary. Cóż... Na koźle widzę woźnicę, któremu dam na imię Wojciech, bo to pospolite imię. Wojciech patrzy przed siebie, strzelając z bata.
– Ruszaj się, Gniadek! Ruszajże się, hej wio!
Trzask przebija się przez granat nocy i wsiąka w śnieżnosiwą zawieruchę. Gniadosz brnie z trudem przez zamieć. Barbara jest dzielną kobietą, wybrała się do Nowogródka sama i sama uparcie wraca po wizycie w kancelarii męża. Mąż ma na imię Mikołaj. Pieczętuje się herbem Poraj, jest adwokatem sądowym w Nowogródku, pomniejszym rejentem i komornikiem. Barbara, jako się rzekło, to dzielna kobieta, ale nieco lekkomyślna, bo w ciężarnym stanie nie powinna się wybierać w zimową podróż, by zobaczyć na krótko męża. Barbara ma już za sobą jeden poród, pierworodnemu na imię dano Franciszek. Do drugiego rozwiązania jeszcze czas, za trzy tygodnie termin, więc Mickiewiczowa myśli, że nic złego podczas podróży zadziać się nie może.
Lecz dzieje się.
– Wojciechu...
Trzy razy musi pani Mickiewiczowa powtórzyć: „Wojciechu”. Wiatr i barania czapa tłumi zawołanie. Wreszcie tryknięty w plecy woźnica odwraca się.
– Słucham. Pilnie słucham, pani Mickiewiczowa.
– Niedobrze, Wojciechu.
Jeszcze dwa razy musi Barbara powtórzyć to zdanie, bo zawieja, bo barania czapa, bo słuch woźnicy już nie ten.
– Co się dzieje, pani Mickiewiczowa?
Barbara czuje w kroczu przykrą wilgoć, która z sekundy na sekundę zamienia się w szorstką zmarzlinę, ale przecież nie powie woźnicy, że odeszły jej wody. Powie jednak, a nawet wykrzyczy:
– Wojciechu! Rodzę!
Przez ciało Wojciecha, obleczone wytartym kożuchem, przechodzi dreszcz i nie jest to ukłucie mrozu. Ale Wojciech nie traci rezonu. Szybko w głowie przelicza, ile wiorst do celu. Na śniegu, mrozie i saniach nie uchodzi przyjść wcześniakowi na świat, bo na tym świecie długo miejsca dzieciątko nie zagrzeje. Więc łebski Wojciech podejmuje decyzję:
– Nie ma co się bojać, pani. Zara będziem we folwarku. Zaosie za zakrętem – mówi Wojciech, choć nijakiego zakrętu nie widać. – Pani Mickiewiczowa zmówi paciórek, a Bóg panią Mickiewiczową wysłucha i dziecku pobłogosławi.
Pani Mickiewiczowa nie zmawia paciórka, jako że strach i ból idący od skurczy świdruje głowę na wylot.
2.
Nie mogłem dopuścić do nieszczęścia. Tak jak przemyśliwał poczciwy Wojciech, gdyby Barbara Mickiewicz powiła dziecko na saniach, gdzieś na pustym obrzeżu skutej lodem Świtezi, ta opowieść skończyłaby się już na pierwszych stronach. Nie byłoby o czym gadać.
Przejechali z trudem ze dwie wiorsty, brnąc przez puchate zaspy i świst zawiei. Ale jeszcze byli daleko folwarku w Zaosiu, własności Bazylego Mickiewicza, szwagra Barbary, gdzie gościła Barbara z mężem i synem. Pani Mickiewiczowa zawyła z bólu. Dziecko gwałtownie śpieszyło się do świata.
Przydrożna austeria zwała się Wygoda i – jak to karczma w tamtych stronach – była dzierżawiona przez Żyda.
– Niech Jankiel biegnie do folwarku... Albo nie! Niech woła szybko babkę położną... – rozkazała przez zaciśnięte usta pani Barbara.
Jankiel podrapał się brudnym paluchem po zmarszczonym czole, jakby chciał odkleić odeń pomarańczowy poblask świec i refleks ognia z kominka. Wojciech, dzielny woźnica, zacisnął pięści, bo pewnie chciał grzmotnąć Żyda w pysk za opieszałość.
– Słyszeli, Jankiel? Będzie tak stojać jak widły w gnoju?
– Co miał nie słyszeć – odrzekł Jankiel. Tym razem palec powędrował pod wyświeconą od znoszenia myckę.
– To niech się ruszy... – wyszeptała Mickiewiczowa przez zaciśnięte zęby. – Zaraz tu urodzę wam w karczmie...
Barbara nie dokończyła zdania, sił nie starczyło. Żyd Jankiel Mrówka nie był wartki jak przypisane mu nazwisko. Wziął długi oddech, westchnął przeciągle i wolnym obrotem głowy zwrócił się do pobladłej małżonki.
– Ty się na tym znasz, Ryfka.
Ryfka Mrówkowa zadumała się. Ewidentnie szybkość nie była cechą rodzinną Mrówków. Wreszcie wymamlała:
– Ale do Dawidkowej kawał drogi. A w tym sznej jeszcze droga dalejsza.
– O Jezu... – zajęczała pani Mickiewiczowa. – Dym z komina szybszy od was. – Zwróciła się do woźnicy. – Może wy, Wojciechu...
– Ja tam się znam tylko na końskich porodach, pani Mickiewiczowa.
– Biegnijcie do szwagra na folwark. Niech Bazyli sprowadzi akuszerkę, albo nie wiem... Dziecko mi na świat już się prosi. O Jezu... – Chwyciła się za brzuch, jakby chciała powstrzymać za wszelką cenę rozwiązanie.
Nie było co się wałkonić i mazgaić. Stanęłam przy zmrożonej srebrzystym malunkiem szybie. Wychuchałam gorącym oddechem kółko na szkle. Zazwyczaj czyni się to od wewnątrz izby, ale ja potrafię czynić nie takie cuda. Nie tylko na szybach.
– Któż to? – zdziwił się woźnica Wojciech, patrząc w srebrne okno.
– A gejst jakiś? – przestraszył się Jankiel Mrówka.
Zaś Ryfka Mrówkowa trzykrotnie splunęła i odczyniła szeptem:
– Cu refuo. Bli ajin-raa.
Nie pomogło zaklęcie. Wkroczyłam do karczmy. Kazałam natychmiast zagotować wrzątek w garnku, porwać prześcieradło na szarpie, rozkazałam wyjść mężczyznom precz do kuchni, kazałam Mickiewiczowej położyć się na stole. Ryfka zapaliła więcej świec i kilka kaganków. Wzmocniła światło dwoma lustrami. Reszty nie będę opisywać, bo nie uchodzi. Poród był szybki i łatwy. Na zewnątrz wył wiatr i zadymiał wszystko śniegiem.
– Chłopiec – stwierdziłam beznamiętnie.
– Chłopiec? – spytała Barbara, jakby chciała się upewnić. Siną twarzą Mickiewiczowej spływały strugi łez i potu.
Następnie wyjęłam z tobołka kozik i grubą księgę – akta sądowe oprawione w czarną skórę. Na tymże woluminie przecięłam pępowinę wcześniaka. Pytasz, w jakim celu? Odpowiem: by chłopiec był rozumny. Na przekór szaraczkowemu pochodzeniu. Ot, dziadek, ojciec Barbary, ledwo się umiał podpisać. Stryjowie, bracia ojca, poginęli w karczemnych bójkach.
3.
Mieszają się daty jego narodzin. Liczni obstają przy 24 grudnia, bo to magiczna wigilijna noc i pasuje do imienia Adam. Lecz ja upieram się, że chłopiec przyszedł na ten nie najlepszy ze światów 4 stycznia 1899 roku. Przyczyną owego bałaganu w datach jest pomieszanie na Litwie kalendarzy – juliańskiego z gregoriańskim. Zostawmy to. Ważne, że się urodził i to za moją przyczyną. To ja trzymałem pieczę nad życiem i duszą poety. Że bluźnierstwo, powiesz? A co mi tam, możesz sobie myśleć i mówić, co chcesz. Jedno wiem – jestem autorem cudu. I to niejednego. Opowiem Ci o następnym.
Rodzina Mickiewiczów, jak to już napomknąłem, stacjonowała w folwarku na Zaosiu, u szwagra pani Barbary. Mikołaj i pani Mickiewiczowa mieli w owym czasie dwóch synów: chorowitego Franciszka, starszego brata bohatera tej opowieści, i rezolutnego Adasia. Przyjdzie na świat jeszcze trzech chłopców, ale nimi się nie będziemy teraz zajmować, żeby Ci w głowie nie zamieszać, tym bardziej, że najmłodszego śmierć porwie szybko w swoje ramiona. Nad nim nie trzymałem dozoru, choć mówią, że był arcyzdolnym dzieckiem. Moim podopiecznym był noworodek przyjęty przez me dłonie w przydrożnej karczmie. Można sobie tam gadać, że na chłopca spłynęła boska opieka, kiedy został ochrzczony dnia 12 lutego 1799 roku w Nowogródku, w bielutkiej farze pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego, opodal Góry Zamkowej. Dobrze, niech i tak będzie. Wiara w tej opowieści miesza się z niewiarą, gnoza z gusłami.
– Ego te baptizo in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.
Stałem opodal chrzcielnicy, ale w bezpiecznym oddaleniu, pod łukowatym sklepieniem i patrzyłem w spokoju, jak w białozłotej poświacie spadają na czoło chłopca krople chrzcielnej wody i trochę śmiać mi się chciało. Ale, nie powiem, nawet mnie ukłuło w serce lekkie wzruszenie. Dano mu imiona Adam i Bernard. Od tej chwili Adam był już absolutnie na zawsze moim Adamem. Rozpoczął się znojny trud o jego duszę.
Widzę go. Ma już lat dwa, a może trzy, kiedy ciągnie się za matką, wczepiwszy rączki w rąbek sukni, i udaje, że jedzie saniami. Małe usta naśladują dźwięk śnieżnej zawiei. Och, gdybyś wiedział, chłopcze, że szum płóz i wycie wiatru to vasa cantici twojego przyjścia na świat, gdybyś wiedział, że gdyby nie ja, na tym świecie ciebie by nie było. Co ci się tam w głowie kołacze, mały poeto in spe? Już inkrustujesz wyobraźnię strzępkami rzeczywistości i imaginacją? Nie będę w tej chwili zaglądał do twojej małej głowy. Zostawiam cię sam na sam z dziecięcymi myślami.
4.
Ale teraz będzie inaczej, zajrzę pod czaszkę. Widzę go, jak stoi przy oknie i patrzy na pierzaste chmury. Mickiewiczowie przenieśli się do Nowogródka. Zamieszkali czasowo w domu Panejków przy ulicy Żydowskiej. Tak było praktyczniej. Mikołaja męczyły uciążliwe dojazdy z Zaosia do sądu w Nowogródku. Zdradzę Ci w cichości i na ucho, że Barbara pragnęła mieć męża na oku, bo pan Mickiewicz coraz to wplątywał się w szemrane interesy, a nawet bójki. Pani Mickiewiczowa przepędzała czarne chmury swoim słonecznym wdziękiem.
A zatem jesteśmy w Nowogródku przy ulicy Żydowskiej, numeru nie pomnę, nie jest aż tak ważny. Ważne, że Adaś stoi przy otwartym oknie i liczy pierzaste obłoki. Liczy i liczy, i doliczyć się nie może, a liczyć przecież chłopiec już umie, tak jak umie się modlić pacierzem nauczonym przez bogobojną matkę. Rachunek klepany przy otwartym oknie musi się zgadzać, bo mały Adaś wyobraża sobie, że po niebie suną okręty, jakby wypłynęły w zamorskie rejsy z rycin umieszczonych w albumie Conquérants des terres lointaines, który to wolumin często przed snem Adaś przegląda z ojcem Mikołajem.
– Ten, Adasiu, jest galeonem, ten to karaka, a ten o trzech pięknych nadmuchanych żaglach to fregata.
– Fre-ga-ta – sylabizuje zachwycony Adaś, marząc, że kiedyś popłynie okrętem, by odkrywać odległe i nieznane lądy albo walczyć z piratami.
Jeszcze nie wie mały Adaś, że szykuję mu daleką podróż, lecz wędrówka, o nie, nie będzie morskim rejsem. Ale wróćmy na pięterko przy ulicy Żydowskiej. Adaś stoi przy otwartym oknie i liczy żaglowce swojej flotylli. Nie wszystkie okręty można dostrzec na niebie, choć okno szeroko otwarte. Jest czerwiec, w czerwcu obłoki przybierają magiczne kształty. Płyną żaglowce po niebieskim oceanie na spotkanie dalekich lądów.
– Jeden, dwa, trzy, cztery...
Ten galeonem, tamten jest fregatą, o, ten to karaka, ów podobny do szkunera. A tamten...
Nie widać kształtu. Adaś odwraca się. Salonik pusty. Matka w kuchni, jest w błogosławionym stanie, Franciszek w swoim pokoju leczy się w łóżku z duszności. Adaś podsuwa krzesło pod parapet. Wspina się. Wychyla przez okno, by doliczyć pierzaste okręty.
– Pięć, sześć, siedem...
Będzie czym walczyć z piratami na oceanie. Tylko jeszcze stanąć na parapecie jak na mostku kapitańskim...
Adaś chwieje się i wypada przez okno.
– Mamo, Adasiek coś zakrzyknął!
Pani Barbara wbiega do salonu. Widzi rozwarte skrzydło okna i chyboczącą się okiennicę. Rzut oka w dół. Widzi ciało chłopca. Drewniane schody z piętra liczą sobie dwadzieścia cztery stopnie i skrzypią. Przeraźliwie skrzypią. Barbara już zapomniała całkiem, że jest w ciąży, że może zaraz poronić. Wybiega na ulicę. Pochyla się nad zakrwawionym ciałem syna.
– Będzie żył – podpowiadam niegłośnie.
– Pan kto?
– Przechodzień – odpowiadam.
Mickiewiczowa odpycha mnie niegrzecznym gestem. Ociera dłonią krew z twarzy Adasia. Usuwam się w półcień. Na Żydowskiej, pod kamienicą Panejków zbiera się tłumek gapiów.
– Pomóżcie mi, ludzie... Synek mój... Nie oddycha... – wyrywa się stłumiony krzyk z krtani matki.
Jakiś mężczyzna w sztuczkowych spodniach i surducie o aksamitnych wyłogach odstawia skórzany neseser, sprawdza puls i kościec, podnosi dziecko z ziemi. Ostrożnie, z pietyzmem, żeby kręgów nie uszkodzić. To doktor Dzierniejko, który znalazł się za moim przyzwoleniem na ulicy Żydowskiej. Szedł właśnie do chorej na anginę wdowy z naprzeciwka.
Ze słonecznej perspektywy wyłania się biegnąca sylwetka Mikołaja. Mickiewicz już wie, co się stało. Takie plotki jak nagła śmierć dziecka, które wypadło przez okno, rozchodzą się po mieścinie lotem błyskawicy. Czy dziecko martwe?
Doktor Dzierniejko odstawia laskę i neseser, kładzie chłopca na szezlongu w salonie. Osłuchuje drewnianą, lejkowatą rurką z płaskim zakończeniem. Prosi, żeby zamknąć okno i zasłonić je kotarami. W salonie zapada zielona ciemność. Konsyliarz podnosi Adamowi powieki. Ostrożnie, opuszkiem palca. Najpierw jedną, potem drugą. Chłopiec oddycha i patrzy trzeźwym wzrokiem na matkę, brata, ojca i obcego mężczyznę w surducie z aksamitnymi wyłogami. Pyta:
– Gdzie mama?
Doktor Dzierniejko uśmiecha się tkliwie i rzecze:
– Szczęście, że ulica nie brukowana.
Miesiąc później Barbara spakuje siebie i syna do juchtowej podróżnej torby. Zawinie bochenek chleba w lnianą serwetkę. Mleko przeleje do butelki. Ryngraf wetknie za dekolt, by był jak najbliżej serca. Z Nowogródka do Wilna jest daleko, dziesięć godzin powozem. Może trochę mniej. Ale trzeba było ruszyć w pielgrzymkę. Trzeba było stanąć przed obliczem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Oddać ryngraf jako wotum i podziękować.
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem;
Jak mnie, dziecko, do zdrowia powróciłaś cudem –
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść, za wrócone życie podziękować Bogu) – ...
Okłamał Cię poeta. Nie mógł udać się piechtą z Nowogródka do Wilna na trzyletnich nóżkach, a do tego Barbara w ciąży. A może poszli z nabożną Barbarą do niedalekiej fary, może do kościółka przy Zamkowej Górze, albo udali się do Stwołowicz, by klęknąć przed cudowną figurą? Niech inni łamią sobie głowy. Ja wiem, co mówię: pojechali bryczką do Tej, która jest wileńską siostrą częstochowskiej, Tej, co to „w Ostrej świeci bramie”. I niech będzie, że to Matka Boska uratowała mu życie. Pozostaję przy swoim, kryjąc się w cieniu.
5.
Moja mitręga nad duszą poety rozpoczęła się od jego narodzin, bo wcześniak, któremu śmierć zagląda w oczy, powinien być oddany Bogu chrztem z wody zaraz po przyjściu na świat. Ale kto miał to zrobić? Żyd Jankiel albo jego żona Ryfka? Owszem, woźnica Wojciech mógł skropić główkę noworodka i oddać go pod Chrystusową opiekę, ale Wojciech sam się skropił na kredyt okowitą i zaraz zasnął w kącie kuchni. Zbyt dużo było tej nocy wzruszeń jak na furmańską głowę. Barbarze jakoś uciekła w bólu i wyczerpaniu myśl, że dziecko o wątłej kondycji trzeba tymczasowo ochrzcić, by szatan nie porwał w swoje szpony ledwo co powitej duszy.
Pewnie w tej chwili zastanawiasz się, co mi tak srodze zależało na poświęceniu duszy noworodka Chrystusowi? No to Ci odpowiem: walka jest sprawiedliwa, gdy siły są równe. Wiedziałem, jaka fatyga mnie czeka w przyszłości, ale gra warta była świeczki. Zakończyć ją u samego początku, poddać się bez pojedynku – to nie w moim stylu. A poza tym beze mnie i bez metafizycznej wojaczki świat nigdy by nie poznał jego pieśni, „gwiazdy za granicą świata”. Myślę sobie jednak, że chrzest to branie wiary na kredyt. Prawdziwej wiary nie zdobywa się święconą wodą chrzcielną, krzyżmem, białą szatą i świecą. To znój serca i rozumu.
Napomknąłem już, że pani Barbara Mickiewicz była kobietą nabożną. Uczyła Adasia ludzkiej mowy na pacierzach, litaniach, koronkach i z katechizmu. Mały Adaś wiedział świetnie, że Bóg umarł za jego grzechy na krzyżu, choć jeszcze nie miał na sumieniu żadnego grzechu, prócz sikania do rabatków. Prawdziwe grzechy, i to śmiertelne, czekały nań w przyszłości. Pan Mikołaj Mickiewicz nie był bogobojny jak jego małżonka. Jawił się jako stąpający mocno po ziemi, choć się plątał w nierozumne interesy. To on nauczył syna rachować, czytać alfabet, patrzeć na świat przez szkiełko, pojmować, czemu kwiat rodzi się z pąka, pisklę wykluwa się z jajka, uczył Adasia kaligrafii, co – powiedzmy sobie szczerze – niezbyt chłopcu wychodziło. Ale już jako kilkuletnie pacholę młody Adasiek wetknął klin między pobożność matki i racjonalizm ojca. To było – z czego się niezmiernie cieszę – poczucie, że oprócz wiary i nauki jest jeszcze trzecia strona rzeczywistości. Nazwałbym ją magnetyzmem zawartym w gusłach, czarach, baśniach i legendach. Tego w litewskiej okolicy było co niemiara. I wierna służąca, niejaka Gąsiewska, opowiadała Adaśkowi klechdy, śpiewała pieśni zawodzącym głosem. A to o Egle, śmiertelnej kobiecie, która podstępnie uwiodła Żaltisa, pięknego boga wód, a to o podróżujących jeziorach, a to o rusałkach, topielicach, a to o...
6.
Zdyszany chłopiec biegnie piaszczystą drogą ku bramie miasta. Rozwichrzoną czuprynę rozwiewa jesienny wiatr. Chłopiec staje przed podwojami. Stuka kołatką w grube drewno. Przez bramę wysącza się pytanie:
– Kto?
– Swój, otwierać, szybko! – odpowiada chłopiec, łykając oddech.
Przez moment trwa grząska cisza. Słychać czyjeś gderanie. Chłopiec drży, pewnie ze strachu, a może tylko z zimna. Wreszcie odzywa się chrapliwy głos zza bramy:
– Jaki tamże swój jesteś. Wszyscy swoi w mieście zamknięci.
Do oczu chłopca napływają gęste łzy i skrzą się w szarej poświacie niczym smutne perły.
– Kniaź wysłał mnie na przeszpiegi – rzecze chłopiec chybotliwym tonem.
Znów surowa cisza. Po krótkim czasie uchyla się w bramie zapadka oberluftu. W niewielkim prostokącie uzbrojonym kratą pojawia się niedogolona twarz i uważne oczy.
– Hasło miałeś podać, a nie droczyć się, berniukas.
– Prawda – mityguje się chłopaczyna, przestępując z nogi na nogę. Buty widać, że ma zdarte do cna. – Ežeras – odpowiada i myśli, co to za pomysł, by miasto nazywać jeziorem.
Brama uchyla się z chrzęstem. Chłopiec przekracza próg osady. Widzi w oczach krajan strach, rozpacz, udrękę i oczekiwanie. Ostrokoły ukosem wystawione w przestrzeń, skąd może nadejść atak. Na basztach łucznicy i smołownicy warzący lepiszcze w kotłach. Chłopiec biegnie w stronę zamku, brnąc przez błoto i psie odchody. Przejmuje go strażnik w zardzewiałej zbroi.
Wreszcie można klęknąć przed obliczem półślepego kniazia. Jedno oko przepasane czarną wstęgą, drugie oko ślepi na posłańca. W źrenicy pali się iskra.
– Mów – rozkazuje kniaź, poprawiwszy skołtunione wilcze futro, którym jest przewiązany na biodrach.
Chłopiec czuje, że mu zawiesisty odór stopionego wosku i strach zatykają płuca, ale pokonuje niemoc.
– Idą, idą na miasto.
Iskra w oku kniazia zamienia się w płonącą pochodnię.
– Daleko?
– Jakieś trzy wiorsty – odpowiada chłopaczyna, wykrzywiając usta.
Już po chwili powietrze rozdziera syk płonących strzał. Jest ich tyle, co przy gradowej burzy. Niebo rozpłomienia się, jakby samo słońce spadło na miasto. Słychać krzyki kobiet, mężczyzn, starców i dzieci. Pęka brama od uderzenia tarana. Do osady wsypują się piesi żołdacy i konni. Chłopiec patrzy, jak ostrze miecza tnie czyjąś głowę. Czerep robi w powietrzu obrót, tryskając krwią, i spada z bluzgiem pod stopy chłopaczyny.
Nie mija długi czas, a na głównym placu leżą same trupy wszystkich mężczyzn broniących miasta. Tylko on, chłopiec z rozwianą czupryną, pozostał, ukrywszy się w chlewie, skąd przez szparę w ścianie patrzy na rzeź. Z okna kniaziowskiego pałacu zwisa na powrozie jednooki włodarz miasta. Lecz oto – co widać przez prześwit? Z pobocznego zaułka wychodzą tłumnie kobiety. Idą ku najeźdźcom z gołymi pięściami. Dłonie zwinięte w kułaki przeciw ostrzom i zbroczom mieczy. Są blisko, bliżej, coraz bliżej, o metr od najeźdźców. Wrogie żelaza podnoszą się ku ołowianym chmurom, z których wylewają się strugi deszczu. Zaraz żelazo będzie ciąć, chlastać, ćwiartować.
I nagle ziemia rozstępuje się. Ulewa wiąże się z tryskającą z głębin wodą, która zaczyna zalewać miasto, mury, częstokoły, baszty, te kamienne i te drewniane. Trzask bali pękających legarów i murłatów zgrywa się z hukiem gromów. Błyskawice rozdzierają na części nieboskłon. Miasto zapada się. Chłopiec czuje, że powódź podchodzi mu pod twarz, zalewa usta i nos. Chce krzyknąć, ale jego wargi zamieniają się w białe płatki. I już w jednym momencie ocalały chłopiec, kobiety, dziewczęta stają się barwnymi kwiatami. Czy to cud, przywidzenie, majaka? Wraże wojsko łowi lilie. Lecz okazuje się, że kwiaty są trucizną, od której najeźdźcy padają trupem. Słychać jęki, błagania, wołania pomocy. Chłopiec chce wyrwać się krzykiem z przerażenia i trwogi, lecz przecież jest trującą rośliną. Dryfuje bezwolnie ku brzegowi jeziora, w które zamieniło się miasto. Ktoś wyciąga dłoń, by złowić lilię. To dłoń matki...