Akademia antypatii. Seria niefortunnych zdarzeń - ebook
Akademia antypatii. Seria niefortunnych zdarzeń - ebook
Wioletka, Klaus i Słoneczko to urocze i inteligentne rodzeństwo, ale ich życie od pewnego czasu jest istnym pasmem nieszczęść. Myślicie, że sieroty w końcu znajdą spokojną przystań?
Po dramatycznym pobycie w Tartaku Szczęsna Woń, w którym musieli ciężko pracować, Klaus, Wioletka i Słoneczko Baudelaire trafiają do Szkoły Powszechnej imienia Prufrocka. Mogłoby się wydawać, że renomowana placówka z internatem to miejsce wprost stworzone dla błyskotliwych i chłonnych wiedzy dzieci. Niestety luksusowy internat okazuje się blaszaną budą, dyrektor szkoły to osobnik wyjątkowo złośliwy, a nauczyciele są okropni. Kiedy zaś na trop rodzeństwa wpada niegodziwy Hrabia Olaf, sytuacja robi się po prostu beznadziejna…
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8713-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIERWSZY
Gdybyście mieli przyznać złoty medal najmniej sympatycznej osobie na świecie, musielibyście przyznać go Karmelicie Plujko, a nawet jeśli nie, to Karmelita Plujko zalicza się do osób, które i tak wyrwałyby wam medal z rąk. Karmelita Plujko była niekulturalna, nieokrzesana i niechlujna. Doprawdy, przykro mi, że muszę ją wam opisywać, gdyż i bez wzmianki o tak odrażającej postaci historia nasza pełna jest opisów przykrych i przerażających.
Na szczęście to sieroty Baudelaire, a nie Karmelita Plujko, są bohaterami niniejszej opowieści, a gdybyście chcieli przyznać złoty medal Wioletce, Klausowi i Słoneczku, to ten medal należałby im się za przetrwanie mimo przeciwności losu. Przeciwności losu to, inaczej mówiąc, kłopoty. Niewiele osób na tym świecie zaznało losu równie kłopotliwego jak ten, który prześladuje naszych młodych bohaterów, gdziekolwiek się skierują. Kłopoty Baudelaire’ów rozpoczęły się w dniu, w którym, bawiąc się na plaży, otrzymali znienacka wiadomość, że ich rodzice zginęli w strasznym pożarze, a oni sami mają odtąd zamieszkać z dalekim krewnym nazwiskiem Hrabia Olaf.
Gdybyście mieli przyznać za cokolwiek złoty medal Hrabiemu Olafowi, musielibyście go bardzo dobrze zamknąć (medal, nie Olafa) aż do chwili rozpoczęcia uroczystej ceremonii, gdyż Hrabia Olaf jest osobnikiem tak chciwym i podłym, że na pewno spróbowałby wcześniej ukraść odznaczenie. Sieroty Baudelaire nie miały złotego medalu, lecz posiadały wielki spadek po swoich rodzicach – i na ten spadek właśnie dybał ustawicznie Hrabia Olaf. Trójka Baudelaire’ów ledwo-ledwo przeżyła pobyt w domu Hrabiego Olafa, a odkąd się stamtąd wyrwała, Olaf tropił ich wszędzie, zwykle w asyście jednego lub więcej groźnych i obrzydliwych wspólników. Bez względu na to, kto akurat opiekował się Baudelaire’ami, Hrabia Olaf stawał się cieniem opiekuna i dokonywał podłości, których nie potrafię tu nawet wyliczyć. Wspomnę tylko: porwanie, morderstwo, telefony z pogróżkami, przebieranie się za różne osoby, trucie, hipnotyzowanie oraz przyrządzanie odrażających posiłków – a to tylko część szykan, które z jego strony musiały znosić sieroty Baudelaire. Co gorsza, Hrabia Olaf miał przykry zwyczaj wymykania się z rąk sprawiedliwości, więc za każdym razem wiadomo było na pewno, że znów się pojawi. Bardzo mi przykro, że tak się właśnie dzieje, ale nic na to nie poradzę – taka już jest ta historia.
Uprzedzam was, że taka to jest historia, gdyż za chwilę poznacie niekulturalną, nieokrzesaną i niechlujną Karmelitę Plujko, więc jeżeli czytanie o tej postaci napawa was wstrętem, to najlepiej zaraz odłóżcie tę książkę i poczytajcie sobie coś innego, bo od tej chwili będzie już tylko gorzej i gorzej. Niebawem Wioletka, Klaus i Słoneczko Baudelaire natkną się na tak straszliwe przeciwności losu, że zepchnięcie ich z drogi przez Karmelitę Plujko wyda nam się nie gorsze niż zjedzenie porcji lodów.
– Zjeżdżać mi z drogi, zakalce! – warknęła niekulturalna, nieokrzesana, niechlujna dziewczynka i pognała dalej, spychając na bok sieroty Baudelaire.
Wioletkę, Klausa i Słoneczko tak zamurowało, że nie odezwali się na to ani słowem. Stali jak wryci na ceglanym chodniku, zapewne bardzo starym, bo ze szpar między cegłami wyrastał gęsty, ciemny mech. Po obu stronach chodnika rozciągał się ogromny, zrudziały trawnik, który wyglądał, jakby go nigdy nie podlewano, a po trawniku biegały we wszystkie strony setki dzieci. Co chwila któreś upadało, ale natychmiast zrywało się na równe nogi i biegło dalej. Wyglądało to męcząco i bezsensownie – a jednego i drugiego za wszelką cenę należy unikać – ale sieroty Baudelaire ledwo spojrzały na biegające dzieci, gdyż wpatrywały się uparcie w omszałe cegły pod stopami.
Nieśmiałość to osobliwa rzecz, bo tak jak ruchome piaski potrafi zaskoczyć człowieka ni stąd, ni zowąd i (także jak ruchome piaski) zazwyczaj każe swoim ofiarom patrzeć w dół. Miał to być pierwszy dzień Baudelaire’ów w Szkole Powszechnej imienia Prufrocka, w związku z czym wszyscy troje doszli do wniosku, że wolą patrzeć na mech między cegłami niż na cokolwiek innego.
– Coś wam upadło? – zainteresował się pan Poe, pokasłując w białą chusteczkę.
Jednym z obiektów, na które Baudelaire’owie za nic w świecie nie mieli chęci teraz patrzeć, był pan Poe, drepczący tuż za nimi. Pan Poe był bankierem, któremu po strasznym pożarze powierzono troskę o sprawy Baudelaire’ów – bardzo niesłusznie, jak się wkrótce okazało. Pan Poe miał dobre chęci, ale nawet słoik musztardy, który też ma zapewne dobre chęci, wywiązałby się lepiej z obowiązku opieki nad dziećmi. Wioletka, Klaus i Słoneczko przekonali się już dawno, że jedyną rzeczą, na którą mogą liczyć ze strony pana Poe, jest jego ustawiczny kaszel.
– Nie – odparła Wioletka. – Nic nam nie upadło.
Wioletka była najstarszą z trójki Baudelaire’ów i na ogół nie zaliczała się do nieśmiałych. Lubiła konstruować wynalazki i dlatego można ją było często zastać na rozmyślaniach nad najnowszą konstrukcją. Związywała wówczas włosy wstążką, żeby jej nie wpadały do oczu. Po dokonaniu wynalazku Wioletka lubiła pochwalić się nim przed znajomymi, na których jej talent robił zazwyczaj wielkie wrażenie. W tej chwili, patrząc na omszałe cegły chodnika, zastanawiała się nad możliwością zbudowania maszyny, która zapobiegałaby porastaniu chodników mchem, ale była zanadto zdenerwowana, aby o tym głośno mówić. Martwiła się, co będzie, jeżeli nikt z nauczycieli, uczniów ani kierownictwa szkoły nie zaciekawi się jej wynalazkami.
Klaus, zupełnie jakby czytał w myślach siostry, oparł dłoń na jej ramieniu, a Wioletka uśmiechnęła się do niego. Klaus od dwunastu lat, bo tyle właśnie miał, wiedział, że ręka na ramieniu działa kojąco na jego starszą siostrę – o ile, naturalnie, jest to ręka przytwierdzona do czyjegoś ramienia. Na ogół Klaus dodałby w takiej sytuacji coś na pocieszenie, ale czuł się onieśmielony nie mniej niż Wioletka. Klausa najczęściej można było zastać przy jego ulubionym zajęciu, czyli czytaniu. Czasami rano okazywało się, że śpi w okularach, bo czytał do późna w nocy i potem nie miał siły ich zdjąć. Klaus, patrząc w dół na chodnik, przypomniał sobie, że czytał kiedyś książkę pod tytułem _Tajemnice mchu_ – ale onieśmielenie nie pozwoliło mu powiedzieć tego głośno. Martwił się, co będzie, jeżeli w Szkole Powszechnej imienia Prufrocka nie znajdzie się nic ciekawego do czytania.
Słoneczko, najmłodsze z rodzeństwa, zerknęło w górę na brata i siostrę, a Wioletka z uśmiechem wzięła je na ręce. Przyszło jej to bez trudu, ponieważ Słoneczko było jeszcze dzidziusiem, i to niewiele większym od bochenka chleba. Słoneczko także było zbyt zdenerwowane, aby cokolwiek mówić, chociaż i tak najczęściej, gdy się odzywało, trudno je było zrozumieć. Gdyby, na przykład, nie było teraz tak onieśmielone, otworzyłoby pewnie buzię i odsłaniając cztery ostre ząbki, rzekłoby: „Marimo!” – co mogłoby oznaczać: „Mam nadzieję, że w tej szkole jest dużo rzeczy do gryzienia, bo gryzienie to jedno z moich ulubionych zajęć!”.
– Wiem, dlaczego nic nie mówicie – odezwał się pan Poe. – To z przejęcia. Wcale wam się nie dziwię. Sam w dzieciństwie marzyłem o chodzeniu do szkoły z internatem, ale nie miałem szans. Jeśli chcecie znać prawdę, to zazdroszczę wam trochę, słowo daję.
Baudelaire’owie spojrzeli po sobie. Oni sami denerwowali się właśnie tym, że Szkoła Powszechna imienia Prufrocka jest szkołą z internatem. Bo jeżeli nikt nie zaciekawi się ich wynalazkami, nie będzie co czytać, a gryzienie okaże się wzbronione – i tak będą zmuszeni tkwić w tej szkole, nie tylko całymi dniami, ale i nocami. Dzieci myślały, że skoro pan Poe tak im zazdrości szkoły z internatem, to niech zostanie w Szkole Powszechnej imienia Prufrocka, a oni pójdą pracować do banku.
– Macie wielkie szczęście, że tu jesteście – ciągnął pan Poe. – Dzwoniłem do co najmniej czterech szkół, zanim wreszcie znalazłem taką, która zgodziła się przyjąć was wszystkich troje, i to w tak nagłym trybie. Szkoła Prufrocka – tak ją w skrócie nazywają – to wybitna placówka naukowa. Wszyscy nauczyciele mają stopnie akademickie. Internat jest luksusowo umeblowany. A co najważniejsze, działa tu zaawansowany system komputerowy, który będzie was strzegł przed Hrabią Olafem. Wicedyrektor Neron zapewnił mnie, że szkoła dysponuje szczegółowym rysopisem Hrabiego Olafa. Wszystko – od długiej, pojedynczej brwi, po tatuaż z okiem na kostce lewej nogi – zostało wprowadzone do programu komputera, tak że będziecie tu bezpieczni przez najbliższe kilka lat.
– Ale jakim sposobem komputer ma nas ustrzec przed Hrabią Olafem? – zdumiała się Wioletka, nadal patrząc w ziemię.
– To jest zaawansowany system komputerowy – odparł pan Poe, tak jakby słowo „zaawansowany” wyjaśniało wszystko, podczas gdy znaczy ono tylko: „daleko posunięty w rozwoju”. – Nie zaprzątajcie sobie główek Hrabią Olafem. Wicedyrektor Neron obiecał mi, że ani na chwilę nie spuści was z oka. Przecież placówka tak zaawansowana jak Szkoła Prufrocka nie pozwoli, aby szwendały się po jej terenie niepowołane jednostki.
– Zjeżdżać, zakalce! – burknęła niekulturalna, nieokrzesana, niechlujna dziewczynka, mijając ich pędem po raz drugi.
– Co to znaczy „zakalce”? – wymamrotała Wioletka do Klausa, który dzięki licznym lekturom miał nieprawdopodobnie bogate słownictwo.
– Nie wiem – przyznał Klaus – ale nie brzmi zbyt sympatycznie.
– Ależ to urocze słowo – zaprotestował pan Poe. – „Zakalce”… Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale kojarzy mi się z ciastem. No, najważniejsze, że jesteśmy na miejscu.
Doszli do końca omszałego chodnika i stanęli przed szkołą. Baudelaire’owie podnieśli oczy na swój nowy dom i dech im zaparło ze zdumienia. Gdyby przez całą drogę środkiem wielkiego trawnika nie patrzyli uparcie pod nogi, wiedzieliby już dawno, jak wygląda ich akademia – ale może to i lepiej, że zwlekali z jej oglądaniem. Osobę, która projektuje budynki, nazywamy architektem, jednak w przypadku Szkoły Prufrocka stosowniejszy byłby termin „architekt w depresji”. Szkołę tworzył kompleks budynków z gładkiego szarego kamienia, ustawionych w ciasnym koślawym szeregu. Aby się do nich zbliżyć, Baudelaire’owie musieli przejść pod olbrzymim kamiennym łukiem, który miał kształt tęczy – składającej się jednak tylko z dwóch kolorów: szarego i czarnego – i rzucał na trawnik półkolisty cień. Na łuku widniał gigantyczny czarny napis: SZKOŁA POWSZECHNA IMIENIA PRUFROCKA, pod nim zaś, mniejszymi literami, wyryte było motto szkoły: _Memento mori_. Lecz nie budynki i nie łuk sprawiły, że Baudelaire’om zaparło dech w piersiach. Zdumiał ich kształt budynków – zaokrąglonych od góry prostopadłościanów. Zaokrąglony od góry prostopadłościan to osobliwy kształt, który skojarzył się dzieciom tylko z jednym – każdy z tych budynków wyglądał jak nagrobek na cmentarzu.
– Dosyć oryginalna architektura – zauważył pan Poe. – Te gmachy wyglądają jak wielkie kciuki. No, mniejsza z tym. Macie się natychmiast stawić w gabinecie Wicedyrektora Nerona. Dziewiąte piętro głównego budynku.
– Nie odprowadzi nas pan, panie Poe? – spytała Wioletka.
Miała czternaście lat i wiedziała, że osoba czternastoletnia jest wystarczająco duża, aby samodzielnie wejść do każdego gabinetu, a jednak denerwowała się, że ma przekroczyć próg tak złowieszczo wyglądającej budowli bez opieki osoby dorosłej.
Pan Poe zakaszlał w chusteczkę, spoglądając równocześnie na zegarek.
– Niestety nie – odparł, gdy skończył kaszleć. – Mój dzień pracy już się rozpoczął. Ale omówiłem wszystko dokładnie z Wicedyrektorem Neronem, a gdyby wynikły jakiekolwiek problemy, pamiętajcie, że zawsze możecie się ze mną skontaktować w Mecenacie Mnożenia Mamony. A teraz już zmykajcie. Powodzenia w Szkole Prufrocka!
– Postaramy się! – obiecała dziarskim tonem Wioletka, chociaż wcale nie czuła się dziarsko. – Dziękujemy za wszystko, panie Poe.
– Właśnie, dziękujemy za wszystko – potwierdził Klaus, podając rękę panu Poe.
– Terfunt – powiedziało Słoneczko, co znaczyło w jego mowie: „Dziękuję”.
– Nie ma za co – odparł. – No to tymczasem.
Skinął głową wszystkim trojgu Baudelaire’om, a potem, odprowadzany wzrokiem przez Wioletkę i Słoneczko, oddalił się omszałym chodnikiem, starannie omijając rozbiegane dzieci. Tylko Klaus nie patrzył w ślad za panem Poe. Klaus patrzył na olbrzymi łuk górujący nad akademią.
– Może nie wiem, co znaczy „zakalec” – odezwał się nagle – ale zdaje mi się, że umiem przetłumaczyć motto naszej nowej szkoły.
– To chyba nawet nie jest po angielsku – stwierdziła Wioletka, mrużąc oczy, aby dokładniej widzieć napis.
– Racio – przytaknęło jej Słoneczko.
– Rzeczywiście nie – potwierdził Klaus. – To po łacinie. Motta często są po łacinie, nie wiem dlaczego. Nie znam za dobrze łaciny, ale pamiętam to zdanie z jakiejś książki o średniowieczu. Jeżeli znaczy ono to, co mi się zdaje, to jest to rzeczywiście dziwaczne motto.
– A jak ci się zdaje, co ono znaczy? – spytała Wioletka.
– O ile się nie mylę – rzekł Klaus, który mylił się rzadko – „Memento mori” znaczy: „Pamiętaj, że umrzesz”.
– „Pamiętaj, że umrzesz” – powtórzyła cicho Wioletka i cała trójka skupiła się ciaśniej, jakby nagle zrobiło im się zimno.
Każdy kiedyś umrze, to jasne, prędzej czy później. Umrą artyści cyrkowi i mistrzowie klarnetu, i ty, i ja też umrzemy, a możliwe, że ktoś z naszej ulicy właśnie w tej chwili nie spojrzał w lewo i w prawo przed wejściem na jezdnię i umrze już za parę sekund, potrącony przez autobus. Każdy umrze, ale mało kto lubi, aby mu o tym przypominano. Sieroty Baudelaire z całą pewnością nie chciałyby pamiętać, że umrą, zwłaszcza gdy przechodziły pod łukiem Szkoły Prufrocka. Sieroty Baudelaire nie życzyły sobie przypominania o śmierci w pierwszych chwilach pierwszego dnia pobytu na gigantycznym cmentarzysku, które teraz było ich domem.