- promocja
- W empik go
Aleja Białych Róż - ebook
Aleja Białych Róż - ebook
Zimą 1820 roku do Warszawy przybywa owdowiała księżna Kurakina z córką. Ich pojawienie się budzi ciekawość tutejszej arystokracji. Szybko rozchodzi się pogłoska o tym, że księżna jest w finansowych tarapatach i przyjechała tu po to, by znaleźć córce męża. Prawdziwy powód jest jednak inny… Tymczasem na warszawskich salonach bryluje przystojny i rozpieszczany przez damy oficer Gieorgij Lwowicz Biezobrazow – faworyt księżnej namiestnikowej, Aleksandry Zajączkowej. Los sprawi, że drogi księżniczki Kurakiny i Biezobrazowa się przetną, a pomiędzy młodymi stanie księżna namiestnikowa.
Zapraszamy do zanurzenia się w klimat Warszawy z początku XIX wieku. Wielki książę Konstanty twardą ręką rządzi Królestwem Polskim, a Nowosilcow trzęsie Warszawą, budząc postrach mieszkańców. Mimo niewoli pod carskim jarzmem arystokracja korzysta z karnawału, bawi się i snuje intrygi…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67654-41-8 |
Rozmiar pliku: | 917 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Księżna namiestnikowa
Mimo późnej pory Krakowskie Przedmieście było rojne, pełne powozów, przechodniów i jeźdźców. Składy handlowe były otwarte, a przy Kolumnie Zygmunta roiło się od drobnych kramarzy. Ale wystarczała godzina albo dwie, by ulica się uspokajała i pustoszała, pod wieczór miasto znowu ożywało, jakby napędzane nową, witalną siłą. W szynkach rozbrzmiewała muzyka, w szulerniach gromadziło się najróżniejsze towarzystwo, a pod latarniami roiło się od skąpo ubranych filles de joie, które nagabywały wychodzących z gospód mężczyzn. Zaraz po Nowym Roku Warszawę nawiedziła fala wielkich mrozów, zbierając ludzkie żniwo. W ciemnych zaułkach leżały bezimienne trupy żebraków, bezdomnych oraz „wesołych kobiet”. Stolica żyła karnawałem. Wieczorową porą ulicami pędziły karety, a z nich głowy wychylały damy zmierzające na bale do najznamienitszych domów. Rozświetlone pałace najważniejszych urzędników Królestwa Polskiego przyciągały wzrok zwykłych warszawian.
Wtem od ulicy Długiej wyjechał dwukonny zaprzęg, a koła powozu leniwie skrzypiały na ubitym śniegu. Zaprzęg, minąwszy Plac Zamkowy, wjechał w Krakowskie Przedmieście. Zdawało się, że podróżującemu nigdzie się nie spieszy, jakby niestraszny był mu dotkliwy mróz. Naraz zasłona w oknie się rozsunęła i ukazała zadumaną twarz księżnej Kurakiny. Gdy tego dnia, w południe, księżna dotarła do miasta, kilka godzin później posłaniec przyniósł bilet od księżnej Zajączkowej. Nie wiadomo, skąd namiestnikowa wiedziała o jej przybyciu, gdyż przyjezdna nikogo o tym nie informowała. Tak więc zaproszenie bardzo ją zaskoczyło, choć Larisa Wasiliewna miała kiedyś sposobność widzieć panią Zajączkową w Petersburgu, gdy tytułowała się ona jedynie generałową. Wtedy zamieniły ze sobą parę słów. Była to więc znajomość jedynie kurtuazyjna, a jednak widać, że dawna generałowa, a teraz księżna namiestnikowa i pierwsza dama w Królestwie Polskim, zachowała księżną Kurakinę w dobrej pamięci.
– Przejazd dla jego carewiczowskiej mości! Z drogi!
Mocny, rozkazujący głos wyrwał księżną z rozmyślań. Kurakina natychmiast skierowała wzrok w okno i dostrzegła pędzącą w jej stronę karocę. Nagle konie poniosły i powozem księżnej szarpnęło. Dama omal nie spadła z ławki, gdy nieoczekiwanie powóz przechylił się na jedną stronę i zatrzymał. Księżna wyjrzała przez okno i dostrzegła konnego zmierzającego w jej stronę, który zaraz spytał:
– Nic się pani nie stało, madame?
Fiakier tymczasem zlazł z kozła, a dostrzegłszy szkodę, począł biadolić nad własnym nieszczęściem.
– Nic mi nie jest, oficerze, ale co z powozem?
– Koło odpadło, madame – odparł.
– To kłopot. – Dama wyraźnie się zmartwiła. Oficer pomógł jej wysiąść, a wtedy zmierzyła go dociekliwym spojrzeniem. Musiał mieć jakieś dwadzieścia kilka lat. Mundur świetnie pasował do jego wysokiej szczupłej sylwetki, a przystojnej twarzy nadawał powagi.
– Pani pozwoli, Gieorgij Lwowicz Biezobrazow, adiutant wielkiego księcia Konstantego Romanowa – przedstawił się.
– Księżna Kurakina – powiedziała, przyciągając jego wzrok. Musiała mieć ze czterdzieści lat, a mimo to nadal była piękna.
Biezobrazow przeprosił damę i ruszył do carewicza, żeby powiadomić go o przymusowym postoju zaprzęgu księżnej. Wrócił szybko, mówiąc, że z rozkazu wielkiego księcia osobiście dopilnuje, aby powóz księżnej został szybko naprawiony, a sam będzie ją eskortował, dopóki bezpiecznie nie dotrze na miejsce. Dama podziękowała uprzejmie. Po chwili kareta carewicza, wyminąwszy fiakra Kurakiny, pomknęła przed siebie. Księżna spojrzała w jej okna, lecz były zasłonięte, jakby wielki książę nie chciał nikogo widzieć i z nikim mówić.
Naprawa trwała dość długo, więc księżna zdążyła już zmarznąć. Z ulgą przyjęła wiadomość, że powóz został zreperowany i można ruszać w drogę. Kareta ruszyła i niebawem oczom Larisy ukazał się bogato iluminowany Pałac Namiestnikowski. Jego rozłożysta bryła i przepych przyciągały wzrok. Wkrótce powóz zatrzymał się przed bramą. Oficer zsiadł z konia, a zbliżywszy się do karety, rzekł do Larisy:
– Pani pozwoli, że ją pożegnam.
Otworzyła drzwi i powiedziała:
– Dziękuję, Gieorgiju Lwowiczu.
Gdy wyciągnęła dłoń, ujął ją i rzekł:
– Mimo niefortunnego zdarzenia, cieszę się z naszego spotkania.
Larisa poczuła ciepło jego ust, które przeniknęło przez jedwabną rękawiczkę, a wtedy się uśmiechnęła. Rosjanin zamknął drzwi karocy, zaraz otwarto bramę i powóz wtoczył się na dziedziniec. Biezobrazow dosiadł konia i jeszcze rzuciwszy spojrzenie na księżną, odjechał. Tymczasem służba wyległa z pałacu. Lokaj wprowadził Larisę do środka, dopytując, kogo ma zaanonsować jaśnie państwu.
– Księżną Kurakinę – odparła i rozejrzała się po bogatym holu o marmurowych posadzkach, zawiesiła wzrok na wielkich rzeźbach i złoceniach.
– Zechce jaśnie pani spocząć – powiedział i wskazał jej wygodną sofę, sam zaś pospieszył do gospodyni, lecz wrócił bardzo szybko i zakomunikował:
– Księżna namiestnikowa oczekuje. Proszę za mną.
Kurakina podniosła się i podążyła za lokajem, który otworzył przed nią dwuskrzydłowe drzwi do przestronnego i z przepychem urządzonego salonu. Z licznych obrazów w złotych ramach spoglądały na nią przenikliwe oczy starszych dam i wesołe źrenice młodych, strojnie ubranych panien. Okrągły stół nakryto białym obrusem. W kryształowym wazonie pachniały świeże róże. Krzesła i sofę wyłożono złotymi kapami, zaś ciepłe tonacje czerwieni, złota i pomarańczy wzbudziły w Kurakinie zachwyt. Parawan malowany w barwne kwiaty stał tuż przy łóżku i częściowo je przesłaniał. Larisa usłyszała westchnienie i skierowała wzrok w przeciwną stronę. Na szezlongu, w zwiewnej sukni, leżała dama, wspierając się na łokciu i przyglądała się gościowi. Ale i Larisa Wasiliewna dyskretnie przypatrywała się gospodyni. Doszły ją słuchy, że wybór cara Aleksandra nie spodobał się Polakom. Ci na urzędzie namiestnika Królestwa Polskiego woleli widzieć Adama Czartoryskiego. Coraz podnosiły się pełne wzburzenia głosy, że urząd należy się osobie godnej tego skrawka polskiej ziemi. I jako najbardziej godnego człowieka wymieniano właśnie księcia Adama Czartoryskiego, syna nestora rodu i Izabeli z Flemmingów. Gdy w trakcie swojego pobytu w Warszawie car Aleksander nadał generałowi Zajączkowi godność książęcą, wielu osobom dało to do myślenia. Oto teraz Zajączek – który pierwszy uciekł z okopów Pragi przed Suworowem w pamiętnym tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku, a potem u boku Napoleona szedł na Moskwę i dostał się do rosyjskiej niewoli, a nawet w wojnie stracił nogę – zyskał uznanie i zaufanie cara, któremu służył wiernie jak pies. Ci, którzy dotąd najgłośniej przeciwko niemu krzyczeli, teraz zabiegali o jego łaski, schlebiali jego małżonce i z wrogów przeistoczyli się w przyjaciół.
Pani Zajączkowa zmrużyła oczy, jakby światło licznych świec nie dość dobrze rozpraszało mroki, i przypomniała sobie, że w zeszłym roku umarł książę Dmitrij Kurakin, spodziewała się więc ujrzeć wdowę w złej kondycji i przedwcześnie postarzałą od kłopotów. Tymczasem jedynie jej czarna suknia świadczyła o żałobie.
– Droga księżno – namiestnikowa niespiesznie podniosła się z szezlonga, podobna do rozleniwionej kocicy, która właśnie otworzyła ślepia – wiadomość o pani przybyciu do Warszawy bardzo mnie ucieszyła – na krótko uśmiech spłynął jej na twarz, lecz naraz generałowa sposępniała i dodała: – Współczuję pani z powodu śmierci męża, księcia Kurakina.
Dama ledwo ukryła zmieszanie, nie spodziewała się bowiem, że o śmierci małżonka ktokolwiek jeszcze pamięta. Przyjęła kondolencje, po czym zajęła miejsce na krześle wyłożonym poduszką.
– Czy jest pani sama w Warszawie, księżno? – dopytała.
– Przyjechałam z Walentyną – odparła po chwili wahania.
– Dlaczego jej pani tutaj nie przywiozła? – Generałowa była niepocieszona.
– Podróż bardzo ją wyczerpała.
– No tak, słusznie, niech wypocznie. Przyślę pani zaproszenie na bal, proszę zabrać córkę – zaproponowała księżna Zajączkowa.
– Dziękuję, księżno, ale żałoba po mężu nie pozwala nam...
– Droga pani, to zrozumiałe – wpadła jej w słowo – ale przecież pojawić się na balu to nie grzech. Zresztą, proszę nie odmawiać odrobiny przyjemności młodej damie, proszę jej nie więzić w murach. Gdzie się pani zatrzymała?
– W Hotelu Drezdeńskim.
Larisa zamyśliła się. Wynajęły tam pokój na krótki pobyt, żeby w tym czasie znaleźć jakieś skromne mieszkanie. Zła sytuacja finansowa nie pozwalała im na wystawne życie. Żyły z córką bardzo skromnie. Świętej pamięci małżonek Larisy narobił długów, grając namiętnie w karty, a przetrwoniwszy majątek, zapił się na śmierć. Walentyna mocno przeżyła śmierć ojca i podupadła na zdrowiu, wówczas matka postanowiła na jakiś czas zabrać ją do Warszawy. Tymczasem fama o ich złej kondycji finansowej ciągnęła się za nimi jak ogon. Jednak nazwisko, które nosiły, choć mało kto wiedział z jakiej linii Kurakinych pochodził mąż Larisy, otwierało im wiele drzwi. Wiedziano o nim tylko tyle, że był posiadaczem ziemskim w guberni wileńskiej i przyjaźnił się z tamtejszym generałem gubernatorem, Aleksandrem Rimskim.
Gospodyni uśmiechnęła się życzliwie i wezwała lokaja, by odprowadził Kurakinę do powozu. W holu księżna minęła się z hrabiną Potocką. Damy powitały się milczącym skinieniem głowy. Gdy pani Potocka weszła do salonu, od razu zapytała o gościa.
– Księżna Kurakina, zaprosiłam ją na bal – wyjaśniła księżna namiestnikowa.
– To szaleństwo, droga księżno, robi nam pani konkurencję.
– Tej się nie boję – zapewniła z uśmiechem.
– To z kim dziś będziemy grać w karty? – Hrabina zmieniła temat.
– Zaprosiłam generałową Blummerową i księżną Zubową – oświadczyła gospodyni. – Niewykluczone, że przyjdzie hrabina Gutakowska.
– To księżna Zubowa jest w Warszawie? – Pani Potocka wyraźnie się ożywiła.
Aleksandra Zajączkowa w duchu się zdziwiła, że hrabina jeszcze o tym nie słyszała. A może tylko udaje – przemknęło przez głowę namiestnikowej i po chwili odparła:
– Tak. Jestem pewna, że w jej towarzystwie będziemy bawić się wybornie.
Rozmowę przerwał lokaj, który zapowiedział generałową Blummerową i hrabinę Gutakowską. Gdy weszły, oczy namiestnikowej i jej gościa przeszyły je na wylot. Emma Blummerowa miała dokładnie trzydzieści siedem lat, była ładną blondynką średniego wzrostu, o jasnej cerze, dużych orzechowych oczach, nieco zaokrąglonych kształtach i miłym uśmiechu. Drugą damą była Marianna Gutakowska, wdowa po dwóch mężach, Ludwiku Gutakowskim i Józefie Zabielle, hetmanie polnym litewskim, którego w pamiętnym tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku rebelianci powiesili jako zdrajcę ojczyzny. Nie chcąc narażać się na szykany, Marianna powróciła do nazwiska pierwszego męża, choć drugiego szczerze opłakiwała. Hrabina Gutakowska uchodziła za damę życzliwą i bardzo towarzyską, bowiem żadnego balu w Warszawie nie opuściła, a często bywało tak, że kilka zaliczała w jedną noc, mając niemałe powodzenie. Jedno, co wzbudzało śmieszność, to ubiór z minionej epoki, pamiętający czasy Ludwika XVI straconego w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim roku w Paryżu.
Mówiono, że w modzie czas dla hrabiny Gutakowskiej się zatrzymał. Ona zaś, nic sobie z docinków nie robiąc, pozostała wierna własnym upodobaniom.
– Miała pani gościa. – Blummerowa zwróciła się do gospodyni, łamiąc sobie język. Od dziesięciu lat mieszkała w Warszawie, lecz dotąd nie nauczyła się polskiego. Mówiła bardzo słabo, ale wszystko rozumiała, najczęściej posługiwała się francuskim, czasami wtrącając słowa włoskie albo polskie. Jej wysiłek bycia rozumianą budził powszechną wesołość. Z pochodzenia była Włoszką z hrabiowskiego rodu Ceccopierich.
– Tak, generałowo, była tu księżna Kurakina... – oświadczyła gospodyni.
– Właśnie minęłam ją przed pałacem. A wiecie, kogo widziałam na Krakowskim Przedmieściu jakieś dwa kwadranse wcześniej? – spytała po francusku.
– Zapewne jakiegoś ducha – zażartowała Potocka i roześmiała się.
– Tak, tak! Prawie zgadłaś, madame, spotkałam kapitana Biezobrazowa!
– To rzeczywiście niespodzianka, prawda? – odparła hrabina Potocka, zwróciwszy oczy na Aleksandrę Zajączkową, która w tej chwili starała się ukryć, jak gwałtowne uczucia nią targają. Dobrze znała wspomnianego oficera, nawet była z nim bardzo zaprzyjaźniona, zanim opuścił on Warszawę jesienią ubiegłego roku, towarzysząc wielkiemu księciu Konstantemu w drodze do Petersburga. Teraz na wiadomość, że wrócił, mocniej zabiło jej serce, lecz tak samo mocno z radości jak z obawy, bo dlaczego, skoro jest w Warszawie, nie przyszedł złożyć jej uszanowania?
– I okazało się, że kapitan właśnie dziś przyjechał z Petersburga z carewiczem – dokończyła pani Blummerowa.
To uspokoiło namiestnikową, twarz jej pojaśniała, była bowiem pewna, że lada dzień piękny oficer do niej zawita. Przybycie księżnej Zubowej na chwilę odciągnęło uwagę dam od kapitana. To księżna Zubowa doniosła namiestnikowej o przybyciu Larisy Wasiliewny Kurakiny do Warszawy. Tekla Zubowa dawniej uchodziła w Warszawie za piękność, lecz nieprzespane noce i hulaszczy tryb życia spowodowały, że jej uroda przywiędła. Jej małżonek, Płaton Zubow, na próżno starał się poskromić temperament żony, cierpliwie znosił jej dąsy i nieustanne pretensje. W końcu uznał, że lepiej, gdy jest z dala od niego, wtedy przynajmniej nie naraża się na jej humory, i dał jej wolną rękę co do podróży, hazardu i kochanków. Sam zaszył się na Litwie, szczęśliwy, że o nim zapomniano.
Zubowa zajęła miejsce obok pań Potockiej i Gutakowskiej, a generałowa Blummerowa wróciła do przerwanego wątku, komunikując Tekli, że właśnie spotkała kapitana Biezobrazowa i głośno spekulowała, czy oficer na dłużej zatrzyma się w Warszawie, czy zaraz będzie wracać, bo jak powszechnie wiedziano, miał już pozostać w Petersburgu.
– Droga Emmo – oświadczyła Tekla – mam pewne wieści, że nasz uwielbiany kapitan Biezobrazow został zesłany do Warszawy karnie.
Wiadomość zaskoczyła damy, wlepiły ciekawskie spojrzenia w panią Zubową i uważnie nadstawiły ucha.
– A jakąż to zbrodnię popełnił? – spytała hrabina Gutakowska.
– Uwiódł carowi kochankę – oświadczyła Zubowa.
– Którą? – drążyła Potocka.
– Dobre pytanie, hrabino. Otóż chodzi o Marię Naryszkinę.
– To niemożliwe, ona ma już ze czterdzieści lat – ripostowała pani Potocka i roześmiała się, nie wierząc ani trochę w ową pogłoskę.
– Ach droga pani, w tym wieku życie dopiero się zaczyna – obruszyła się pani Gutakowska, dotknięta uwagą, sama bowiem miała piętnaście lat więcej i nie odczuwała starości. Nie siedziała zamknięta w pałacu przy ręcznych robótkach ani z różańcem w ręku, lecz korzystała z uciech, które według ogółu społeczeństwa pewien wiek przed kobietą zamyka, a jednak ona tym regułom się nie poddawała.
– Kilka tygodni temu byłam w Petersburgu i na własne oczy widziałam, jak Maria Naryszkina rozbijała się karetami po mieście z Biezobrazowem. Zresztą dla niej czas jakby stanął w miejscu, niewiele straciła z dawnej urody. A jej córka, Sonia? Wykapana matka, jest oczkiem w głowie cara.
– Teraz rozumiem, dlaczego car odesłał Biezobrazowa. – Wpadła na trop pani Blummerowa. – Bał się, by nie uwiódł jego ślicznej córki.
Namiestnikową oblał zimny pot. Słuchać o zdradach ulubionego oficera, zachowując zimną krew i kamienną twarz, to nie lada wyczyn. Księżna zacisnęła wargi, a na policzki wystąpił jej rumieniec wywołany tłumionym gniewem. To zmieszanie na twarzy namiestnikowej nie umknęło uwadze bystrej hrabiny Potockiej.
– Słabo pani, księżno? – spytała.
– Nie, tylko trochę tu duszno – odparła ochrypłym głosem.
– Mnie się wydaje, że w salonie jest aż nazbyt chłodno – oświadczyła Potocka. – À propos, księżno, czy pani nawet zimą sypia przy otwartym oknie?
Pani Zajączkowa, by rozproszyć skupioną na niej uwagę dam, sięgnęła ze stolika po wachlarz i rozłożywszy go, spiesznie nim zatrzepotała, skrywając twarz.
– Podobno jest to bardzo zdrowe i doskonale robi na cerę – stwierdziła hrabina Gutakowska.
– I po co takie męki? Dla kogo tyle poświęceń? Mężczyźni, moje drogie panie, nie są warci nawet rubla – zakomunikowała ze znawstwem materii księżna Zubowa.
Damy zasiadły do kart, a w międzyczasie toczyły rozmowy. Najważniejszym tematem był zbliżający się bal u księżnej namiestnikowej, która teraz dyskretnie wypytywała panie o ich toalety.
– Droga księżno, sądzę, że na balu nie suknie dam będą na językach gości – oświadczyła hrabina Potocka.
– O, to pewne, gdyż wszystkie oczy zwrócą się na wielkiego księcia Konstantego – orzekła namiestnikowa. – Zaproszenie dla niego od dawna czeka w pałacu Brühla.
– Myli się pani – powiedziała ze stoickim spokojem hrabina. – Najwięcej uwagi przyciągnie pani Friedrichs. Podobno jest proszona na bal.
Aleksandra Zajączkowa zbladła. Starała się zachować tę wiadomość w największym sekrecie, ale widać, że przed Aleksandrową Potocką nic się nie ukryje.
– Skąd pani ma takie informacje, hrabino? – spytała po chwili.
– Z pierwszej ręki, księżno. Pani Friedrichs na wieczorkach z żonami rosyjskich generałów chwali się, że na balu u księcia namiestnika pojawi się u boku carewicza. Proszę spytać madame Blummerową, która była na takim przyjęciu u generałowej Czeliszewej.
Namiestnikowa wbiła świdrujące spojrzenie w Emmę, która naraz się odezwała, jakby chciała natychmiast się wytłumaczyć:
– Tak, tak, na własne uszy słyszałam. Damy nie mogły wyjść ze zdumienia i szczerze zazdrościły pani Friedrichs towarzyskiego awansu.
– A to wywłoka – bąknęła pod nosem gospodyni, po czym powiedziała chłodno: – Przyznaję, że generał Kuruta czynił pewne starania u mojego męża, by wprowadzić tę damę do mojego salonu, lecz próby te okazały się daremne i pani Friedrichs nie otrzymała zaproszenia na bal.
– Gratuluję odwagi, księżno! – wypaliła hrabina Potocka. – Nie każdy ma śmiałość odmówić carewiczowi.
To była prawda. Pani Zajączkowa już teraz drżała na myśl, że przyjdzie jej stanąć oko w oko z wielkim księciem Romanowem, o którego mściwości wiele słyszała. Zresztą samo patrzenie na jego ponurą twarz było nie lada wyzwaniem, nigdy bowiem nie było wiadomo, co kryje się w jego duszy i jakie myśli chodzą mu po głowie.
– Drogie panie – odezwała się naraz pani Gutakowska – na mnie pora, dziś marszałkostwo Brońcowie wydają bal kotylionowy. Będzie wyborna zabawa.
– Pani już odchodzi? Jaka szkoda – rzekła Aleksandrowa Potocka.
– Hrabino, wkrótce zobaczymy się na balu u naszej drogiej księżnej namiestnikowej, a dziś, jeśli ma pani ochotę, zapraszam na zamek, do marszałkostwa.
– Dziękuję, ale ten wieczór spędzę u ordynatowej Zamoyskiej – wymówiła się, w głębi duszy będąc przekonaną, że to mogłoby nadszarpnąć jej reputację. Gdy Gutakowska opuściła salon, jeszcze przez chwilę panowało tu krępujące milczenie.
– Cóż... – Zubowa westchnęła. – Widać, że pan Broniec niejednej pani Grudzińskiej zawrócił w głowie. Podobno jest to wielce towarzyski i wesoły człowiek.
– Księżno, hrabina Grudzińska nie opuściła męża dla wesołości pana Brońca, lecz jak zapewnia, dlatego, że był on w Paryżu i widział tam bardzo straszne zwierzę, jakim jest słoń – odparła na to pani Potocka.
Ta uwaga rozbawiła Teklę tak bardzo, że roześmiała się perliście. Słowa hrabiny Potockiej dowodziły parweniuszostwa Brońca, a jeszcze więcej jego obecnej żony, która dla takiego człowieka, dla byle kogo, rozwiodła się, poświęciwszy tym samym wysoką pozycję, tytuł hrabiny i żyła nieustannie ponad stan, znosząc cierpliwie rzesze wierzycieli, którzy codziennie pukali do drzwi mieszkania, żądając spłacenia długów.
– Słyszałam, że Brońcowie co drugi wieczór dają bale na zamku. – Namiestnikowa poczekała, aż śmiech Zubowej ucichnie. – I podobno bywa tam różne towarzystwo.
– I owszem – przytaknęła Blummerowa. – Gazety o tym piszą. Mówi się, że te bale to dla córek, które choć śliczne, to ciągle nie mają mężów.
– Droga Emmo, na przeszkodzie stoją długi ich ojczyma, o których wierzyciele nawet w gazetach piszą i przestrzegają przed Brońcami kolejnych naiwnych. Zresztą z tego, co wiem, panny mają prowincjonalne wykształcenie, no i urodę jako jedyny posag, na jaki mogą liczyć przy zamążpójściu – rzekła Tekla.
Rozmowę przerwał lokaj, który przyniósł na tacy bilet. Gospodyni otworzyła wiadomość i w jednej chwili pochłonęła treść listu, skupiając na sobie spojrzenia towarzyszek.
– Księżna Radziwiłłowa przyjechała do Warszawy – rzekła wreszcie, majestatycznie podnosząc się z krzesła. Każdy jej ruch i każdy gest był wyważony, zaplanowany, wyuczony, przez co czasami przypominała pokrytą złotem marionetkę. Zawsze uprzejma i życzliwa, pod pozorem dobroduszności skrywała prawdziwe odczucia i prawdziwe intencje, starając się panować nad emocjami.
– Wojewodzina wileńska? – dociekała pani Potocka.
– Tak, tak, ona.
– Dawno o niej słuch zaginął.
– Cóż się dziwić, hrabino. Los mocno ją doświadczył. Przeżyła przecież wszystkie swoje córki – odparła gospodyni, i w tym momencie jej oblicze się zasępiło. Przypomniała sobie zawsze tryskającą witalnością księżną Radziwiłłową, która ponad wszystko kochała swoje dzieci i przyjemne życie. Wiele lat temu, gdy namiestnikowa była jedynie skromną generałową, nieraz latem widywała księżną, jak z córkami mknęła kabrioletem ulicami Warszawy, radosna i dumna ze swoich latorośli. Potem śmierć córek pokazała jej kruchość ludzkiego życia i wepchnęła w rozpacz, która topniała bardzo wolno i długo, pozostawiając w niej bolesne wspomnienia.
Dalsza rozmowa dotyczyła wszystkiego, co się dzieje w Warszawie. Damy dzieliły się wiadomościami o tym, kogo jeszcze można w karnawale spotkać w Warszawie, u kogo wyprawia się najlepsze bale, na których należy bywać, a których unikać, które z pań wyróżniają się najpiękniejszą toaletą, i jakie panny z najlepszych domów są na wydaniu. Czas minął im przyjemnie i szybko pośród plotek, żartów i śmiechu.
Dochodziła siódma wieczór, gdy salon pani Zajączkowej opustoszał. Wtedy księżna usiadła do stolika, by skreślić parę słów do księżnej Radziwiłłowej, którą serdecznie zapraszała do siebie. Jeszcze tego wieczoru nadeszła odpowiedź od wojewodziny, że złoży ona wizytę namiestnikowej nazajutrz około południa.
ROZDZIAŁ 2
Powroty
Dochodziła dziesiąta, gdy namiestnikowa się obudziła. Od razu zadzwoniła na pokojową, by pomogła jej się ubrać i upiąć włosy. Potem włożyła kolię z brylantów, a ramiona okryła jedwabnym szalem. Gdy spojrzała w lustro ujrzała wypoczętą i pogodną twarz. Kąpiele w zimnej wodzie, noce spędzane w chłodnym pokoju przy otwartych oknach nawet zimą, ćwiczenia i wyrzeczenie się obżarstwa przynosiły widoczne efekty. Nikt, kto patrzył na nią, nie odgadłby jej prawdziwego wieku, znali go w przybliżeniu jedynie ci, którzy pamiętali namiestnikową jako pannę Parnette, a potem żonę cyrulika, która dla generała Zajączka porzuciła męża.
Lokaj, który przyszedł zapowiedzieć księżną Radziwiłłową i jej wnuczkę, wyrwał namiestnikową z zadumy. Pani Zajączkowa pospieszyła do salonu, nie chcąc, żeby tak znamienity gość jak księżna Helena nużył się oczekiwaniem. Zbiegła szerokimi schodami do holu i z uśmiechem weszła do salonu, gdzie już oczekiwały damy. Ujrzawszy Radziwiłłową, namiestnikowa z trudem skryła zaskoczenie. Widziała Helenę kilka lat temu, gdy mąż generałowej został namiestnikiem Królestwa Polskiego, i od tego czasu – musiała to przyznać – wojewodzina bardzo przywiędła. Przytyła, a jej twarz straciła dawne piękno. Namiestnikowa, przywitawszy gościa, zatrzymała wzrok na młodej, jasnowłosej damie, która towarzyszyła księżnej. Była to jej wnuczka Helena, córka księcia Ludwika.
Ładny owal twarzy, duże orzechowe oczy i miły uśmiech przyciągały uwagę. Niebieska suknia podkreślała delikatną urodę księżniczki.
Gdy księżna przedstawiła wnuczkę gospodyni, namiestnikowa rzekła z zachwytem:
– Bellissima.
Helena grzecznie dygnęła przed gospodynią i za komplement podziękowała uprzejmym uśmiechem. Aleksandra zaprosiła damy do stolika i kazała służbie podać herbatę. Namiestnikowa ciekawa była, jak długo wojewodzina zatrzyma się w Warszawie. Okazało się, że księżna ma zamiar spędzić tutaj karnawał, a potem wraca do Berlina, gdzie zamieszkała wraz z małżonkiem po powstaniu, które przetoczyło się przez kraj w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym.
– Ach, opuszczać Berlin w karnawale to istne szaleństwo! – wypaliła namiestnikowa. – Przy Berlinie Warszawa to mysia nora.
– Wszystko kiedyś się przeje, księżno, i trufle, i nawet taki Berlin – oświadczyła Radziwiłłowa.
– O tak, każdy potrzebuje odmiany, wojaży, zmiany powietrza – podchwyciła Zajączkowa.
Wojewodzina przekonywała, że właśnie niedawno przybyła z Nieborowa, gdzie zastała swojego syna, księcia Ludwika, z dziećmi, ale na wsi zimą bywa nudno, choć co drugi dzień są kuligi, przyjęcia i karty, ale przecież to nie to samo, co miasto, gdzie życie tętni i toczy się szybciej, że Helenka na wsi nudzi się śmiertelnie, bo nawet okoliczne towarzystwo w karnawale do stolicy Królestwa Polskiego pouciekało. Zgodziła się z tym księżna namiestnikowa, która zaraz powiadomiła wojewodzinę, kto do Warszawy zjechał, gdzie jakie bale ostatnio dawano, i kto jaki wywołał skandal. Księżna Radziwiłłowa odparła, że owszem, miała sposobność widzieć się z niektórymi paniami, raz nawet, będąc na Nowym Świecie, spotkała hrabinę Zofię Potocką z córkami, która tu przyjechała, by spędzić karnawał. Na to namiestnikowa roześmiała się, lecz widząc chłodną twarz Radziwiłłowej, pojęła niezręczność tego niekontrolowanego wybuchu śmiechu, opanowała emocje i powiedziała:
– Księżno, madame Potocka nie przyjechała do stolicy, by się bawić. Niedawno wróciła z Petersburga i, jak się okazało, w tym czasie jej syn Mieczysław zajął Tulczyn. Zatrzymała się więc w Humaniu, a teraz przyjechała do Warszawy, by tutaj szukać ratunku. Była już u wielkiego księcia, lecz carewicz ani myśli wtrącać się w rodzinne sprawy Potockich. Szuka więc pomocy u Nowosilcowa, ale jak pani wie, komisarz to człowiek wielce skryty i nieufny, nieskory również pomagać bliźnim, jeśli nie ma w tym interesu. Hrabina Potocka stara się więc dotrzeć do niego przez pewne osoby. Na przykład chodzą słuchy, że rękę starszej córki obiecała generałowi Kisielewowi.
– Niemiła afera – westchnęła Helena, której oczy błysnęły jak kiedyś. Widać, nic nie straciła z dawnej ciekawości i upodobania do plotek. Zdała sobie sprawę, jak wiele rzeczy dzieje się w Warszawie, o których nie miała pojęcia. Stolica żyje swoim rytmem, napędzana obyczajowymi skandalami, to znów pogrąża się w krótkotrwałej żałobie po śmierci którejś z wielkich i znaczących osobistości.
– Ale czy fortuna Szczęsnego Potockiego nie jest warta każdej wojny? – rzekła Zajączkowa, wiedząc, że wynosiła ona, jak szeptano, czterdzieści milionów złotych polskich ulokowanych w zagranicznych bankach. Była więc warta największego pożądania oraz zabiegów, by ją zdobyć, i sprawiała, że nie pamiętano Potockim zdrady ich ojca i zniesławienia nazwiska kolejnych pokoleń rodu.
Radziwiłłowa rada była dłużej zatrzymać się u namiestnikowej, lecz spieszyła się do modniarki, pani Łazarewiczowej, która przed laty miała Magazyn Mód w Bramie Krakowskiej, lecz potem, gdy Bramę rozebrano, przeniosła się na ulicę Podwalną. Interes szedł tam wcale nie gorzej, mimo dużej konkurencji w mieście. Zawdzięczała to renomie, na którą pracowała wiele lat. Przychodziły do niej kolejne pokolenia klientek.
Madame Zajączkowa wręczyła księżnej Radziwiłłowej zaproszenie na bal i poprosiła, by wojewodzina zabrała ze sobą Helenę. Gdy goście wyszli, gospodyni zmarkotniała.
Cisza panująca w wielkim pałacu napędzała czarne myśli, a samotność coraz bardziej jej doskwierała. Obiad księżna zjadła jak zwykle w towarzystwie małżonka. Siedzieli w wielkiej jadalni, której białe ściany sprawiały wrażenie zimnych, a przez przestronne okna wpadało dużo słonecznego światła, lecz nawet ono nie potrafiło stopić lodów obojętności między małżonkami. Długi stół zamiast ich jednoczyć, oddalał od siebie. Jedli w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. Jedynie brzdęk złotych sztućców i kryształowych kielichów wypełnionych czerwonym winem, przecinał tę wszechwładną ciężką ciszę. Po latach wspólnego życia zdawało się, że między małżonkami nie ma już żadnej namiętności, a jedynie przyzwyczajenie. Trwali obok siebie, prowadząc własne życie. On popołudniami zaszywał się w bibliotece, a wieczorami grywał w karty ze starymi generałami, ona miała towarzystwo znajomych dam i młodych panów. Organizowała wieczorki literackie, przyjęcia karciane, często bywała w teatrze. Czasami widywano ich razem na porannej przejażdżce, jak mknęli karetą ulicami Warszawy.
Swoim zwyczajem po obiedzie namiestnikowa udawała się do buduaru, by tam odpocząć. Potem, około piątej, przyjmowała gości albo udawała się do znajomych dam na wieczorki. Ale tego popołudnia nikt się nie pojawił, również namiestnikowa nie miała ochoty nigdzie wychodzić. Zdawało się, że żyje jakąś nadzieją, oczekiwaniem na kogoś, kto nie jest jej obojętny. Tą osobą był kapitan Gieorgij Lwowicz Biezobrazow. Mijały godziny, lecz jak dotąd oficer się nie zjawił i nie przysłał również żadnej wiadomości. Z cierpiącym sercem księżna zeszła na kolację. W jadalni zastała jak zwykle milczącego księcia namiestnika, który przed końcem posiłku poinformował ją, że jeśli nie ma nic przeciwko temu, to tego wieczoru uda się na jakieś dwie godziny do generała Rożnieckiego na karty.
– Ależ idź – rzekła przekonująco. – Zabaw się choćby do północy.
– A może pójdziesz ze mną? – oczy mu zabłysły. Czuł się trochę nieswojo, że ją tutaj zostawia, a sam wymyka się na chwilę rozrywki.
– Może innym razem – wymówiła się, snując już w głowie pewne plany.
Nieobecność małżonka bardzo jej była na rękę. Gdy kareta z księciem namiestnikiem opuściła dziedziniec pałacu, Aleksandra natychmiast zasiadła do biurka i skreśliła parę słów do kapitana Biezobrazowa. W bilecie prosiła, by przybył bezzwłocznie, i odtąd oczekiwała na niego w salonie, cała w klejnotach, w miękkich błyszczących sukniach, z ustami pokrytymi czerwoną szminką i pachnąca zmysłowymi perfumami.
Dochodziła dziewiąta, gdy przed pałac zajechał jeździec. Przez gęsty biały woal zasłaniający okno księżna wyraźnie widziała smukłą sylwetkę oficera. Nie tracąc czasu, położyła się na szezlongu i wsparła głowę o stos miękkich poduszek, gdy wszedł kapitan. Biezobrazow zbliżył się i spytał z troską, czy aby nie jest chora, bo może jednak przyszedł nie w porę. Uśmiechnęła się tylko, a w jej oczach błysnął podziw. Wysoki i smukły, o ciemnych włosach i bladoniebieskich oczach, o rysach regularnych, o pewnym i dumnym spojrzeniu, Gieorgij zjednywał sobie sympatię i uwielbienie kobiet. Jak dotąd żadna nie oparła się jego urokowi. Piękny i czarujący bywał w najlepszych domach Warszawy traktowany niczym najbardziej luksusowy i pożądany przedmiot. Damy rozpieszczały go, śląc mu miłe bileciki i kosztowne podarki oraz obdarowywały niemałymi kwotami w gotówce. Czerpał z ich hojności bez skrupułów, uznając, że świat należy do niego, że jego przeznaczeniem jest dostać od życia wszystko, co najlepsze. Bywał jednak nie tylko w salonach wielkich dam, ale i w szynkach oraz w szulerniach. Za dnia widywano go w kawiarniach, u najlepszych krawców i rękawiczników, w najbardziej wziętych składach handlowych, a nawet u niejakiej madame Burchardt, która zamieszkiwała na Nowym Mieście, gdzie miała Magazyn Mód i zatrudniała kilka młodych i ładnych dziewcząt.
– Chciała mnie pani natychmiast widzieć, księżno – powiedział po francusku, a widząc, że jej dłoń zawisła w powietrzu, pochylił się i pocałował ją.
– Ale nie przybył pan natychmiast, kapitanie – odparła, udając nadąsaną. – Powinnam się na pana gniewać.
– Byłbym niepocieszony, księżno. Ale ten bilet, to nagłe wezwanie...
– Zapragnęłam zobaczyć pana – odrzekła ze słodyczą.
Jej głos był namiętny i kapryśny, jakby zapraszał do flirtu.
– Proszę, niech pan usiądzie. – Wskazała mu wygodny fotel.
– Księżno, dla pani opuściłem pałac Brühla, choć jestem na służbie. W każdej chwili mogę być wezwany przez wielkiego księcia, a wtedy... – Nasrożył się, a jego czoło spochmurniało. Dotąd nikt, żaden mężczyzna nie odważył się mówić do niej takim tonem. Tylko on jeden miał w sobie tyle śmiałości, wiedząc, że wszystko, każda wina będzie mu darowana za jeden uśmiech, za jedno miłe słowo.
– Doceniam pańskie poświęcenie, kapitanie. Skoro ryzykował pan, narażając się na gniew carewicza, w takim razie dużo dla pana znaczę. Proszę się nie obawiać wielkiego księcia Konstantego. Poproszę męża, byś pan nie musiał się spodziewać przykrości z tego powodu, żeś tu przyszedł.
– Nie zna pani rygoru, jaki panuje w pałacu Brühla, gdzie najlżejsze przewinienie może stać się wyrokiem – rzekł szorstko. – Natychmiast muszę tam wrócić. Pożegnam panią, księżno.
– Dobrze, skoro pan musi, w takim razie nie będę pana zatrzymywać, gdyż wiem, że wkrótce znowu się zobaczymy – powiedziała bez irytacji, podniosła się z szezlonga i podeszła do zamczystej sekretery. Przekręciła kluczyk i otworzyła mahoniową szufladę, z której wyciągnęła kartkę.
– Co to? – spytał zaintrygowany, a jego oczy błysnęły chciwością.
– Zaproszenie na bal, który wydaje książę namiestnik w najbliższy piątek.
Oczy Gieorgija zgasły. Do diabła, tylko zaproszenie! A miał pewność, że to weksel, który by spożytkował na własne przyjemności. Zmarkotniał.
– O, cóż to, drogi kapitanie, nie jesteś pan kontent? – spytała.
– Przeciwnie, tylko nie wiem, czy będę obecny na balu, księżno.
– Zapewniam pana, że tak, to już postanowione. Każdy, kto dostanie zaproszenie, będzie wolny od służby tego wieczoru.
Biezobrazow już miał wyjść, gdy namiestnikowa zatrzymała go, mówiąc:
– Czy to prawda, że pan bywasz u niejakiej madame Burchardt?
Kapitan zmieszał się, czuł na sobie przenikliwe spojrzenie Aleksandry Zajączkowej, która próbowała odkryć jego sekrety.
– Tak, księżno. Madame Burchardt szyje mi bieliznę – wyznał wreszcie pewnym głosem.
– O, to bardzo dobrze, pan musisz się ciepło ubierać, takie mrozy nawiedziły stolicę – powiedziała, po czym z drugiej szuflady wyciągnęła sakiewkę z gotówką.
– Proszę sprawić sobie trochę przyjemności i wydać te pieniądze, na co tylko pan zechcesz – oznajmiła.
– Księżno, czuję się niezręcznie, chyba że to będzie pożyczka.
– Pożyczka? – Roześmiała się, szczerze rozbawiona. – Nie udzielam pożyczek tym, których cenię, kapitanie. Zresztą pan wiesz, że jesteś wart wszystkich pieniędzy. Pan jesteś jak ikona w cerkwi, którą należy wielbić i podziwiać.
Biezobrazow podszedł do gospodyni i pochyliwszy się, ujął jej dłoń, po czym zbliżył ją do ust i rzekł tym razem dźwięcznym i łagodnym tonem pełnym wdzięczności:
– Dziękuję, księżno.
– No, idźże pan, bo naprawdę książę Konstanty gotów odkryć pańską nieobecność – ponagliła go, choć uczyniła to z żalem. Pragnęła, by został, by swoim towarzystwem ją zabawiał. Lecz cóż – pomyślała, gdy odszedł, a ona ciągle czuła w nozdrzach ambrową woń, jaką po sobie zostawił – dostał to, czego zawsze był żądny, pieniądze. To one łagodziły jego stanowczość i szlifowały upór. Na ich brzdęk biegł jak pies na zawołanie. Dźwięk monet uderzających jedna o drugą zawsze wabił jego słuch, więc szedł za nim jak za drogowskazem.