- W empik go
Alianci - ebook
Alianci - ebook
Błyszcząca superforteca B-29 stała gotowa do startu. […] Rick z Bobem lubili patrzeć na te olbrzymy o rozpiętości skrzydeł większej niż niejeden most, dygocące jak rozjuszony byk przed walką. Miało to w sobie coś z hazardu, coś z wielkiej gry. Wiadomo było, że wszystkie pasy startowe północnego lotniska na wyspie Tinian są za krótkie dla tych przeciążonych paliwem i bombami kolosów. Margines bezpieczeństwa równał się zeru.
fragment książki
Powieść Alianci, czytana na antenie Radia Wolna Europa w znakomitej interpretacji Andrzeja Chomińskiego, wzbudziła olbrzymie zainteresowanie ówczesnych słuchaczy. Akcja książki rozgrywa się w roku 1945. Amerykańscy lotnicy, członkowie załogi bombowca B-29, podczas lotu zwiadowczego nad Japonią zostają ostrzelani przez artylerię przeciwlotniczą. Lądują awaryjnie na terytorium ZSRR. Wydawać by się mogło, że są bezpieczni na ziemiach sojusznika, jednak rzeczywistość okazuje się przerażająco odmienna…
Książka „Alianci” Jarosława Abramowa-Newerlego to nie tylko świetna literatura sensacyjna, którą po prostu dobrze się czyta, ale oparta na faktach i doskonałej wiedzy na temat dawnego Związku Radzieckiego studium historyczne. Pozwala zrozumieć Rosjan, ich tęsknotę za dawnym totalitarnym imperium i uwarunkowania stojące za próbami budowy „CCCP 2.0”: z farmami trolli internetowych, wojną propagandową, zielonymi ludzikami i służbami specjalnymi likwidującymi nieposłusznych obywateli.
gen. dyw. dr Roman Polko,
były Dowódca Wojskowej Formacji Specjalnej GROM
(fragment Wstępu)
Abramow-Newerly, kiedyś współtwórca STS-u, znany dramaturg, zaskoczył jednak wszystkich. Jego domeną była dotąd delikatna ironia, przesycona dobrotliwym sentymentem, opowiadał raczej o ludziach kruchych i wrażliwych, obdarzonych subtelnym życiem wewnętrznym. A tu nagle męska proza, sensacyjny wigor, silne emocje.
Krzysztof Mętrak, „Express Wieczorny”, 1991
Autentyczne przygody siedmioosobowej załogi, która ugrzęzła w radzieckiej tiurmie, stanowią kanwę powieści... Napisana jest z profesjonalnym znawstwem szczegółów, żywą akcją, świetnymi dialogami. Nie straciła również na wartości, rzeczywiście pokazuje Rosję, jakiej Amerykanie w czasie drugiej wojny nie znali. Okrutną ziemię, na której trafiają się wspaniali ludzie.
Dariusz Fikus, „Rzeczpospolita”, 1991
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-919-4 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Alianci” Jarosława Abramowa-Newerlego to powieść sensacyjna rozgrywająca się pod koniec II wojny światowej, a jednocześnie dokument ukazujący istotę sowieckiego imperium: pogardę dla zachodniego systemu wartości, totalitaryzm, cynizm i hipokryzję. Książka powstała u schyłku Zimnej Wojny pokazuje mentalność sowieckiej władzy, do tego stopnia niezrozumiałą dla zachodniej cywilizacji, że często odrzucaną jako zafałszowaną. „Alianci” ukazali się w Polsce w 1990 roku, w czasie gdy Francis Fukuyama głosił „Koniec historii”, zwycięstwo demokracji nad komunizmem, a przywódcy Zachodu obwieszczali nowy rozdział w historii świata po upadku totalitarnego systemu.
Niespełna 10 lat później Polska wstąpiła do NATO, a dowodzoną przeze mnie jednostkę skierowano do Kosowa, gdzie wspólnie z Amerykanami, Rosjanami i innymi aliantami mieliśmy zaprowadzić pokój. „Nowa” Rosja przystąpiła do działania po swojemu. 12 czerwca kontyngent 200 rosyjskich żołnierzy, którzy stacjonowali w ramach sił stabilizacyjnych w sąsiedniej Bośni i Hercegowinie, wbrew uzgodnieniom z NATO zajął lotnisko międzynarodowe w stolicy Kosowa – Prisztinie. Amerykański dowódca NATO, gen. Wesley Clark, rozkazał dowódcy KFOR, brytyjskiemu generałowi Sir Michaelowi Jacksonowi, opanować lotnisko siłą. Gen. Jackson, zdając sobie sprawę, jakie to może nieść ze sobą następstwa przytomnie odpowiedział Clarkowi: „Nie rozpocznę dla ciebie III wojny światowej”.
Jako jeden z niewielu zachodnich generałów rozumiał to, o czym pisze w „Aliantach” Jarosław Abramow-Newerly – sposób myślenia radzieckiego człowieka oraz mechanizmy władzy, w które ten człowiek jest uwikłany. Z wiedzy tej wyciągnął odpowiednie wnioski. Jackson nie wywołał wojny, ale wybrał się do rosyjskiego generała z butelką swojej ulubionej whisky i oddelegował do rosyjskiego kontyngentu dowodzony przez swojego syna Marka brytyjski zespół łącznikowy (z zadaniem zapewnienia Rosjanom komunikacji i ochrony). Gen. Jackson przechytrzył kremlowskich decydentów.
I znów, niemal dekadę później, w 2008 roku, brałem udział w międzynarodowej konferencji w Asia-Pacific Center for Security Studies (Honolulu, USA) na temat międzynarodowych wyzwań bezpieczeństwa i współpracy. Zwracałem uwagę na zagrożenia, jakie płyną ze strony Rosji dla Zachodu, mówiłem o wykorzystywaniu dostaw ropy i gazu jako środka do rozgrywania przez Rosję swoich ambicji… Przerwano mi – mój występ uznano za „wysoce niesmaczny”. W przerwie przyszli do mnie organizatorzy, tłumacząc: „Nie ma co tak ostro, oni dopiero budują demokrację, lepiej ustąpić niż skłonić ich do zejścia z tej drogi, a z czasem będzie coraz lepiej”.
Również w 2008 roku Rosja dokonała agresji na Gruzję, a w 2014 roku na Ukrainę. Mit o nowej, demokratycznej Rosji nie przetrwał próby czasu. Ale czy Zachód, a nawet my sami, rozumiemy naszego sąsiada i potrafimy z nim postępować tak jak gen. Jackson z rosyjskim kontyngentem? Dlaczego jesteśmy w stanie porozumieć się i przyjaźnić z Rosjanami, cenimy ich gościnność i otwartość, a jednocześnie boimy się nieobliczalnej Rosji, która zagraża naszej egzystencji? Jak odnaleźć się w pełnej paradoksów rosyjskiej rzeczywistości?
Książka „Alianci” Jarosława Abramowa-Newerlego to nie tylko świetna literatura sensacyjna, którą po prostu dobrze się czyta, ale oparta na faktach i doskonałej wiedzy na temat dawnego Związku Radzieckiego studium historyczne. Pozwala zrozumieć Rosjan, ich tęsknotę za dawnym totalitarnym imperium i uwarunkowania stojące za próbami budowy „CCCP 2.0”: z farmami trolli internetowych, wojną propagandową, zielonymi ludzikami i służbami specjalnymi likwidującymi nieposłusznych obywateli. A zrozumienie i wiedza to swoista szczepionka uodporniająca i pozwalająca na skutecznie przeciwstawienie się okrutnym działaniom, których alianci już doświadczyli, ale zapomnieli wyciągnąć z nich właściwych wniosków.
Pasjonująca lektura, trzyma w napięciu do ostatniej strony, odległa, a jednocześnie bliska historia, która dotyczy nas wszystkich, naszego bezpieczeństwa. Polecam!
gen. dyw. dr Roman Polko,
były Dowódca Wojskowej Formacji Specjalnej GROMWstęp do trzeciego wydania
W tym roku minie trzydzieści lat od pierwszego wydania „Aliantów”. Mnóstwo rzeczy w tym czasie się zmieniło. Nastąpiła powszechna komputeryzacja i elektroniczny – zresztą nie tylko – świat stał się jedną globalną wioską. Obecnie szalejący koronawirus ciężkiej grypy najlepiej o tym świadczy. Takiej światowej zarazy nikt nie przewidział. „Dżuma” Alberta Camusa i „Ojciec zadżumionych” Juliusza Słowackiego stały się znów aktualne. Stare słowo „kwarantanna” nabrało złowróżbnej mocy.
Jedno się tylko nie zmieniło – stałe napięcie w stosunkach Wschód-Zachód. Współczesna Rosja prezydenta Putina coraz bardziej wraca bowiem do imperialnej polityki carycy Katarzyny Wielkiej i Józefa Stalina i marzy o nowych podbojach. Głosząc pokój, zbroi się i straszy nas wojną. Aneksja Krymu i chęć podporządkowania sobie z powrotem Ukrainy i Białorusi oraz Gruzji, Mołdawii i innych krajów byłego ZSRR najlepiej o tym świadczą. Podobnie jak interwencja wojsk rosyjskich w Syrii.
A polityka Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych jest wciąż ustępliwa i, jak w 1944 roku, pełna pobożnych życzeń. Doraźny interes gospodarczy stawiany jest na pierwszy plan. Ropa naftowa z Rosji niedługo popłynie szerokim strumieniem nowym rurociągiem zbudowanym pod Bałtykiem, omijając Polskę i Ukrainę, a Europa Zachodnia silniej uzależni się od Moskwy gospodarczo.
Tymczasem demokracja w Rosji wciąż pozostawia wiele do życzenia. Przykładem tego jest ciągłe szykanowanie i prześladowanie przywódcy opozycji demokratycznej w Rosji, Aleksieja Nawalnego. Podobnie zagadkowe otrucie w Londynie Aleksandra Litwinienki, byłego szpiega KGB, który przeszedł na zachodnią stronę i głośno krytykował politykę prezydenta Putina, rzuca cień na politykę Kremla. Zestrzelenie zaś nad Ukrainą przez separatystów prorosyjskich pasażerskiego samolotu linii malezyjskich i tuż po zestrzeleniu nie dopuszczanie do jego szczątków komisji międzynarodowej też nam coś przypomina. W propagandzie zaś i zaprzeczaniu oczywistych faktów minister spraw zagranicznych, Siergiej Ławrow, jest wytrawnym mistrzem, tak jak jego poprzednicy Wiaczesław Mołotow i Andriej Gromyko. Z kamienną twarzą mówi niet.
Słowem, w tej sytuacji wypada mi tylko podziękować dyrektorowi Andrzejowi Parzymiesowi za wznowienie „Aliantów” w wydawnictwie „Dialog”. Nie ma bowiem większej radości dla autora jak to, że jego utwór, który napisał kiedyś, przed laty, wciąż żyje i nie stracił swej aktualności. Dalej pozostaje przestrogą dla wolnego świata.
Jarosław Abramow-Newerly
Warszawa, marzec 2020I
Błyszcząca superforteca B-291 stała gotowa do startu. Ekipy naziemne skończyły ręczny rozruch śmigieł i wyprowadziły zbędny olej z cylindrów. Cztery potężne silniki Cyklona-Wrighta2 kolejno zagrały z hukiem. Samolot drgnął. Był to wspaniały widok.
Rick z Bobem lubili patrzeć na te olbrzymy o rozpiętości skrzydeł większej niż niejeden most, dygocące jak rozjuszony byk przed walką. Miało to w sobie coś z hazardu, coś z wielkiej gry. Wiadomo było, że wszystkie pasy startowe północnego lotniska na wyspie Tinian są za krótkie dla tych przeciążonych paliwem i bombami kolosów. Margines bezpieczeństwa równał się zeru.
Wiedzieli o tym zarówno chłopcy w kabinie, jak i oni, obserwujący start samolotu. Wiedzieli o tym wszyscy z 393 Eskadry Ciężkich Bombowców. Dlatego wsłuchiwali się w dźwięk motorów bardziej niż dyrygent w swoją orkiestrę. Dla niego fałsz był tylko niemiłym dla ucha zgrzytem. W tej grze chodziło o życie.
Wszystko grało normalnie. Silniki zwiększyły obroty i superforteca potoczyła się z wolna, by przy prędkości 95 mil na godzinę wreszcie oderwać się od ziemi. Na ten moment czekali przed swoim samolotem w zapiętych meawestkach3, nerwowo paląc papierosy.
Pilot superfortecy zdawał się już przekroczyć niewidzialną granicę bezpowrotności, gdy nagle usłyszeli jakby niższy gwizd. Bob chciał krzyczeć: „Jeden motor…!” – kiedy powietrze przeciął pisk blokujących się hamulców.
Jak na zwolnionym filmie zobaczyli pękające podwozie, kadłub w iskrach, eksplozja bomb wywołana przez wybuch paliwa i gęsty dym, który przykrył wszystko czarnym całunem.
Zanim dokończyli papierosy, było już po wszystkim.
Po chwili buldożery zepchnęły na pobocze żarzące się jeszcze szczątki i pas startowy znów był wolny. Czekał na kolejną załogę. Tą załogą mieli być oni. Ich B-29 z dumnym napisem „Poteen”4 startowała w następnej kolejności.
Do tego pierwszego lotu na Japonię przygotowywali się już od września 1944 roku.
– Tym razem matka ziemia puściła – mruknął Rick, gdy szczęśliwie wystartowali.
– Teraz tylko aby na nią wrócić – westchnął Bob, patrząc na oddalającą się wyspę. Był w kiepskim nastroju. Wypadek przygnębił go mocno, rozmyślał ponuro. Spojrzał na zdjęcie Kate. Pogodna twarz żony uspokoiła go nieco. Przypomniał sobie, jak dobrze parodiuje głos jego matki i uśmiechnął się.
– Ciekawe co będzie na obiad? – usłyszał wiecznie głodnego Glenna.
– Coś lekkiego, bo kąpiel z pełnym żołądkiem niezdrowa – odparł mu Aron.
– Też masz żarty, głupku – obciął go Glenn. W słuchawkach znów zapadła cisza.
Pogodę mieli fatalną. Rick próbował zejść poniżej pułapu chmur, ale było to niemożliwe. Przez dobre parę godzin tylko w przybliżeniu orientowali się w swojej pozycji.
– Najwyższy czas coś zobaczyć – burknął Bob. Jakby słysząc to, „Poteen” wyszła z chmur. Byli jeszcze nad wodą, na prawo od kursu leżała mała wyspa, a za nią rozciągał się już stały ląd.
– Nawigator, pozycja! – rzucił Rick, zwiększając obroty silnika.
Byli zaledwie na pięciu tysiącach stóp i na tej wysokości każdy mógł ich trafić. Nawet dla przestarzałego myśliwca „Zero” byli łatwą zdobyczą.
– Wyspa to Oshima – zameldował Mario. – Pod nami Zatoka Sagami. Północ–północ, wschód – Zatoka Tokijska. Północ–północ, zachód – góra Fuji. Niigata na kursie!
– Brawo, Mario – pochwalił go Rick.
– Uwaga, są! – zelektryzował wszystkich głos Stana. – Powyżej para „Zer”. Mają przewagę wysokości. Daj im zajść od ogona – błagał nieomal.
Rick wiedział, że najgroźniejszy atak byłby od czoła, poza tym miał zaufanie do snajpera.
– Okay. Tylko dubleta, Stan. Jak te dwa Focke-Wolfy5 nad Bremą – próbował bagatelizować groźbę sytuacji. Wstęgi markerów pojawiły się obok prawego skrzydła. Rozległo się urwane gdakanie karabinów maszynowych i dwudziestomilimetrowego działka Stana.
– Jedno „Zero” z głowy! Pali się! – krzyknął Stan. – Uwaga, drugi! W prawo trzydzieści, Rick – komenderował. – O, tak. I w dół. Mam go na muszce. Weteran się znalazł. Czekaj draniu…
Znów zaterkotało. Poczuli, że wyraźna seria przeszła po ich kadłubie. Nakrył ją zwycięski ryk Stana:
– Dostał! Kopci się! Skacze! – pióropusz japońskiego spadochronu wykwitł w powietrzu, zanim płonący kadłub runął do wody.
– Brawo, Snajper! Daj meldunek o uszkodzeniach! – rzucił Rick w interkom.
– Parę dziur w kadłubie – usłyszał w odpowiedzi.
– Trudno nas trafić po ślubie, co? – zakpił Bob.
– Gadasz – powstrzymał go Rick i poprawił apaszkę. Bierzemy ptaszka w górę, bo za moment będziemy mieli tu całą żółtą szarańczę – zadecydował.
„Poteen” posłusznie zaczęła się piąć jak winda. Za pół godziny byli na bezpiecznej wysokości trzydziestu czterech tysięcy stóp. Niestety ponownie wpadli w chmury.
– Co za cholera! – wściekał się Bob.
Wiedzieli, że poniżej dwudziestu tysięcy stóp czeka ich gorące przyjęcie japońskich myśliwców, a nad samym celem nieprzyjacielska artyleria przeciwlotnicza. Nie mieli jednak wyjścia. Cel musiał być sfotografowany:
– Regis! – rozkazał Rick – Prowadź mnie na radarze! Będę w chmurach!
– Spróbuję – odparł tamten. – Jak złapię na ekranie rzekę Shinano, to dalej pójdzie. Wzdłuż koryta do samej Niigaty będę miał echo – objaśniał pedantycznie. – Okay – rzekł po chwili. – Jest. Weź kurs dziesięć stopni na wschód…
Rick łagodnie położył superfortecę w prawy wiraż i wyrównał kurs.
– Dobra, trzymaj tak. Widzę już na radarze pierwsze miasta. To chyba Nagaoka. Tak jest. A dalej Sanjo. Niigata za jakieś dwadzieścia minut…
Rick powoli opuszczał ster. Poszarpane kawałki chmur przelatywały za oknami kabiny. Skrawki ziemi migały w dole.
– Pomału, stary. Im później nas zobaczą, tym lepiej – powstrzymywał go Bob.
W napięciu czekali na pierwsze wybuchy artylerii przeciwlotniczej. Musiała już być zaalarmowana.
– Cel na kursie – zameldował nawigator.
– Okay, Mario – Rick opuścił zdecydowanie ster.
Minęły ostatnie pasma chmur. Bob włączył centralnie wszystkie kamery. Jakby w odpowiedzi runęła ściana ognia. Artyleria waliła w nich jak w kaczy kuper.
– Ażebyście głowami do ziemi rośli. Jak cebula! – klął Japończyków Kaplanowicz. – I o co ten cały aj-waj?! O jedno zdjęcie?! Czego te szmoki6 tak fotografii się boją7?! Wielkie mecyje! – dziwił się wstrząsany wybuchami.
Rick gwałtownie położył maszynę w prawy wiraż, jednocześnie stawiając ją na nosie. Strząsnął w ten sposób z siebie niejedną baterię. Tym razem byli jednak zupełnie sami. Widoczni jak na dłoni. Każde działo, każdy głupi karabin maszynowy mógł ich trafić. Rick był już na czterech tysiącach stóp i zaczął wyrównywać lot. Jeszcze trzydzieści sekund i będą nad upragnioną wodą. Dookoła wybuchały pociski, wykwitały smugi szybkostrzelnych działek, pękały race ognia.
– Jeszcze piętnaście sekund, jeszcze dziesięć – modlili się w duszy. Byli prawie pewni, że się wywiną. Nagle „Poteen” targnął straszliwy wstrząs bezpośredniego trafienia. Poczuli swąd benzyny i palących się przewodów:
– Dostaliśmy w kabinę. Co z resztą? – rozległ się spokojny głos Ricka.
– Zewnętrzny prawy silnik w ogniu, radar okay, podwozie zablokowane – posypały się meldunki w intercomie. Rick wyłączył płonący motor. Pomarańczowy płomień lizał stalową blachę.
– Spróbuję zgasić wiatrem. Trzymać się! – krzyknął, gwałtownie posuwając ster w dół.
Desperacko zwiększył szybkość, pikował ostro. Był to samobójczy manewr, w każdej chwili coś się mogło urwać. – „Lepiej się utopić niż upiec. Szybsza śmierć” – pomyślał w rozpaczy. Samolot drżał i dygotał. Wiatr wył przez strzaskane szyby.
– Trzy tysiące, dwa pięćset, dwa – liczył.
Ogień jakby się rozwiewał. Lizał już tylko tył skrzydła.
– Tysiąc pięćset, tysiąc – pędził dalej.
Ostatnie płomyki zniknęły z rur wydechowych. Rick ostro ściągnął drążek sterowy aż do oporu. „Poteen” jęknęła od gwałtownego przeciążenia. Przez moment wydawało się, że jest już za późno i runą do wody. Niemal pięćdziesiąt stóp od powierzchni morza posłuszna sterom superforteca wyszła ze śmiertelnego nurkowania.
– Jest ranny? – zapytał Rick.
– Dostałem w nogi. Nic takiego – odparł Bob.
– Zajmij się nim, Glenn! – rozkazał Rick. Glenn sięgnął po podręczną apteczkę. Bob wyraźnie nadrabiał miną. Spokojnie patrzył na zaplamione nogawki i kałuże krwi pod butami:
– Liczę na miękkie lądowanie – zakpił basem. Wszyscy w to wierzyli.
Kapitan skupił się na dowodzeniu:
– Co z radiem? – zapytał radiotelegrafistę.
– Sygit – odparł Aron.
– Łącz się z bazą. Melduj, że lecę na trzech silnikach. Jest ranny. Nawigator! – zwrócił się teraz do Regisa. – Podaj dokładną pozycję!
Regis miał kłopoty z przyrządami. Trudno mu było określić położenie. Wyglądało, że byli najbliżej Rosji.
W tym stanie nie mogli marzyć o powrocie do bazy. Jedynie Rosja wchodziła w grę. Jeśli oczywiście nie zboczą.
– Kieruj dokładnie na północ, a wtedy wylądujesz gdzieś w okolicach Władywostoku – informował go, z grubsza podając namiary.
Żaden zegar nie działał. Wiatr wył i przez przestrzelone szyby wdzierał się do kabiny. Wpadali w powietrzne dziury. Rzucało nimi strasznie. Rick leciał prawie na oślep. Aron na próżno szukał kontaktu z bazą. Sygnały ginęły w przestrzeni. Żadnego okrętu nie było w pobliżu. Na domiar złego drugi silnik zaczął przerywać. Teraz Rick każdą stopę wysokości starał się maksymalnie wydłużyć. Po pół godzinie lotu z mgły horyzontu wychylił się daleki brzeg. Jednocześnie rozległ się krzyk Arona:
– Zol ich azoj gezund zajn!8 Mam kontakt z łodzią podwodną! – zawołał radośnie.
– Melduj, że schodzę do lądowania, że jesteśmy trafieni i lecimy na Rosję… albo Mandżurię9. Niech nam…
W tym momencie drugi silnik zamilkł.
„Poteen” przechylona na jednym skrzydle zaczęła raptownie tracić wysokość. Z napięciem wpatrywali się w zbawienny brzeg, ich niebo. Wreszcie skończyła się przeklęta woda i mieli pod sobą ścianę lasu. Żadnego miejsca do lądowania. Ani pola, ani szosy, jedynie zwarty blok zieleni.
Szalejący wiatr nie ułatwiał zadania. Rick szukał gwałtownie skrawka lądowiska. Nie miał wyboru. Śmierć zaglądała im w oczy. Nagle jaśniejszy pas błysnął wśród wierzchołków drzew. Zobaczył jakby polanę zakończoną wąskim przesmykiem porosłym drobnymi krzakami. Postanowił ryzykować, lądować na brzuchu.
Ostro zszedł w dół, ocierając się niemal o korony drzew. W ostatniej chwili wyprostował samolot i łagodnie uniósł nos w górę. To była ich jedyna szansa.
– Siadamy! Trzymać się! – krzyknął tylko.
Zanim tył kadłuba dotknął ziemi, wyłączył motory. Samolot odbił się jak piłka i zaczął szorować brzuchem po ziemi, ścinając jak brzytwą krzaki. Z olbrzymią szybkością „Poteen” zbliżała się do wąskiego przesmyku polany. Wielkie skrzydła rąbnęły o dwa najbliższe cedry. Superfortecą zatrzęsło, ale cel został osiągnięty – łamiące się skrzydła spełniły rolę amortyzatorów. Byli uratowani. Pierwszy odezwał się Rick:
– Aron, co z radiem?
– Cudem gra. Mam łączność z łodzią…
– Melduj im zatem! – rozkazał Rick i zajął się rannym przyjacielem. Bob po szczęśliwym wylądowaniu był bardziej podniesiony na duchu, ale jego rana nie wyglądała dobrze. Pocisk rozerwał łydkę. Odłamki tkwiły w ciele. Kość była chyba ruszona. Bob próbował wstać, ale zaraz poszarzały z bólu opadł.
– Do wesela się zagoi, chociaż już po weselu…
– Wszystko będzie okay – pocieszył go Rick. – Grunt, że krew zatamowana…
Dopiero teraz poczuł, że jest ranny. Z trudem poruszał barkiem. Nie przejął się tym, zgnębiony stanem Boba.
Ostrożnie wynieśli go z samolotu i ułożyli pod drzewem. Słońce przebijało się przez gęste igły i tańczyło po bladym czole rannego. Mario dał mu pić, a Barney odganiał chmary dokuczliwych muszek.
Miejsce, na którym wylądowali, było naprawdę dziewicze. Gdyby nie parę ściętych pni, można by sądzić, że nigdy nie było tu człowieka. Aron meldował właśnie o tym łodzi podwodnej, gdy z głębi lasu dobiegł ich warkot motoru. Nadjeżdżał wóz. Kaplanowicz kończył pośpiesznie:
– Jeśli to żółtki, żegnajcie, jeśli Rosjanie…
Na polanie ukazała się ciężarówka, którą od razu poznali. Był to ich Studebaker10 z czerwoną gwiazdą na szoferce. Ryknęli z radości.
– Rosjanie! Jesteśmy w Rosji! – meldował Aron. – Wśród sojuszników! Kończę. Czekajcie na tej samej fali za pół godziny. Powtarzam. Na tej samej fali za pół godziny! – po potwierdzeniu odbioru zdjął słuchawki.
Rick stanął na pniu i dawał sygnały rękami. Rosjanie zbliżali się ostrożnie, ale kiedy usłyszeli: – American! – ośmielili się. To rozumieli.
– Amierikancy! Wot mołodcy! – krzyczeli rzucając w górę furażerki – Dawaj! – szczerze wyciągali ręce.
Sojusznicze armie rzuciły się sobie w ramiona.
------------------------------------------------------------------------
1 Superforteca B-29 – największy samolot bombowy II wojny światowej, produkcji Boeinga, użyty przez armię amerykańską do strategicznego bombardowania Japonii, w tym również do zrzucenia bomb na Hiroszimę i Nagasaki.
2 Chodzi o Wright R-3350 Duplex Cyclone – 18-cylindrowe silniki gwiazdowe wyposażone w turbosprężarkę; osiągały ogromną moc maksymalną w porównaniu z innymi wykorzystywanymi w czasie II wojny światowej silnikami (przyp. red.).
3 Meawestki – kamizelki ratunkowe określane tak od nazwiska popularnej gwiazdy filmowej lat trzydziestych Mea West odznaczającej się imponującym biustem. Pierwsi wprowadzili ten termin lotnicy brytyjscy, a potem rozprzestrzenił się on we wszystkich armiach sojuszniczych.
4 Poteen – w luźnym tłumaczeniu irlandzka nalewka przypominająca w smaku whisky.
5 Niemieckie myśliwce Focke-Wulf Fw 190 Würger, produkowane masowo od 1941 r. w fabryce w Bremie, jedne z najlepszych myśliwców Luftwaffe (przyp. red.).
6 Szmok (jid.) – matoł (przyp. red.).
7 Samolot przeprowadzał lot rozpoznawczy – zazwyczaj samoloty rozpoznawcze nie mają uzbrojenia bojowego (przyp. red.).
8 Zol ich… (jidysz) – „Żebym tak zdrów był” (słowa i zwroty w jidysz w pisowni fonetycznej, tłumaczenie niedosłowne, starające się oddać sens użytego słowa lub zdania – oprac. Anatol Wertheim).
9 O Mandżurię, rodzimą krainę ostatniej dynastii cesarskiej rządzącej Chinami, od początku XX w. rywalizowały Rosja i Japonia. Po wojnie japońsko-rosyjskiej 1904–1905 Mandżuria znalazła się pod wpływem Japończyków, którzy w 1932 r. utworzyli tu marionetkowe państwo Mandżukuo.
10 Studebaker – marka samochodów amerykańskich, produkująca auta w latach 1902–1966/67. Tu zapewne chodzi o model Studebaker US-6; producent dostarczał duże ilości tych samochodów ciężarowych na potrzeby wojsk alianckich (przyp. red.).II
Parę miesięcy wcześniej kapitan Richard O’Sullivan wraz ze swym przyjacielem Robertem Fultonem szli przez środek bazy lotniczej w Wendover11. Szli wolno w rozpiętych bluzach. Mimo połowy września dzień zapowiadał się upalny.
Rick w swej nieodłącznej zielonej apaszce i zsuniętej na czoło czapce z uwagą słuchał przyjaciela. Co i raz poprawiał czapkę jakby na znak, że się zgadza.
Wysoki i szczupły, o ciemnych włosach i jasnej cerze Irlandczyka, z natury milkliwy, był przeciwieństwem krępego Boba, który strzelał seriami zdań jak z działka pokładowego. Stanowili zgraną parę nie tylko w powietrzu, gdzie Rick był pilotem, a Bob co-pilotem, ale i na ziemi. Zdążyli się nieźle zżyć przez dwa lata wojny nad Niemcami, zrzucić wiele bomb, wypić jeszcze więcej whisky i wylądować tu, w tej dziwnej bazie na granicy Utah i Nevady. Do najbliższego miasta mieli „tylko” sto mil, a otaczający ich krajobraz przypominał dno słonego, wyschniętego jeziora.
Gdyby nie fakt, że znaleźli się tu w doborowym gronie, wśród chłopców z najwyższymi bojowymi odznaczeniami, można by sądzić, że wpakowano ich tu za karę, a nie w nagrodę, i że ten cały Wendover to raczej obóz dla jeńców wojennych, a nie zgrupowanie asów lotnictwa bombowego. Tak by można sądzić, patrząc na kolczaste druty, wieżę strażniczą i wiecznie strzeżoną bramę. Wszędzie roiło się od napisów: „Ściśle tajne”, „Wstęp surowo wzbroniony”, „Strefa strzeżona”, „Zakaz wjazdu” itp. Atmosfera wielkiej tajemnicy panowała w bazie, w której miała się znaleźć ich 393 Eskadra Ciężkich Bombowców. Czego jednak strzegły te jeepy MP, Bóg raczył wiedzieć. Rozsiewały tylko piach, jakby go mało było na tej przeklętej pustyni.
Właśnie kolejny jeep uszczęśliwił ich żółtą chmurą. Musieli wstrzymać oddech, by nowa fala piasku nie wcisnęła im się między zęby. Bez tego zgrzytali. Wściekało ich, że nie ma żadnej nadziei na wyrwanie się z tej kurzawy w wyższe regiony nieba. Na razie żadnych samolotów nie przysłali do bazy poza trzema gruchotami.
Piach wdzierający się ze wszystkich stron nie przeszkadzał radarzyście Regisowi Cardwellowi czyścić butów na progu baraku. Była to syzyfowa praca. Regis słynął z opinii wielkiego pedanta i nawet na spadochronie – jak twierdzono – przy lądowaniu z gracją podciągał kanty swych spodni.
W umywalni Barney Maxwell kończył poranną toaletę. Z wprawą wycisnął drobnego pryszcza i krytycznie przyjrzał się swej dziewczęcej buźce. Pierwsze blond włoski nieśmiało kiełkowały z podbródka. Koledzy nazywali go Grzdyl.
Z rezygnacją otworzył kran – pociekła rdzawobrązowa woda. Sięgnął więc po dyżurną butelkę „Coca-Coli”. Obydwie ciecze były tej samej barwy, uznał więc, że pewniej trzymać się znanej firmy. Wlał na szczoteczkę spieniony płyn i wycisnął z tubki pastę do zębów.
Tymczasem w sypialni Stan Hudson, zwany przez kolegów Snajperem, od dłuższego czasu walczył ze szczurem. Zagnał go do narożnika, zastawił łóżkiem i kijem baseballowym starał mu się zadać śmiertelny cios. Szczur uskakiwał zręcznie, walcząc o życie. O nokaut było więc trudno. Przyzwyczajeni do tych zawodów koledzy nie zwracali na to uwagi.
Glenn Borsuk, imponujący osiłek, przejmował się bardziej elektrykiem, który od godziny próbował naprawić kontakt. Wyjątkowo wściekał go ten typ i Glenn nerwowo naprężał biceps:
– Co on tak gmera, ciul – skarżył się do Mario Lombardiego. – Pojęcia o niczym nie ma. Światło popsuje…
Mario nie podzielał tych obaw, chrapiąc w najlepsze.
– Ten makaroniarz ma sen – westchnął Glenn i z żalu napiął kolejny biceps. Oprócz własnych muskułów nic mu się nie podobało.
Kolejny atak na szczura i huk kija sprawił, że radiotelegrafista Aron Kaplanowicz oderwał się od zdjęcia zmysłowej blondynki, którą namiętnie studiował w magazynie filmowym i ostro zaprotestował:
– Strasznie się tłuczesz, Stan. Nie idzie czytać. Nie wiem, z której strony jest kropka…
Stan jednak tłukł się dalej, prąc aż do zwycięstwa. Aron machnął ręką i wrócił do lektury. Skromna buzia narzeczonej nad łóżkiem nie przeszkadzała mu podziwiać urody innych dziewcząt:
– Co za pikantna główka?! I sznyt w biuście! – cmokał ze znawstwem. – Lubię tę płeć i ona mnie tyż – stwierdzał otwarcie, gładząc kręcone włosy, które nawet na mokro nie chciały układać się w przedziałek. Aron pod wpływem Clarka Gable’a zapuścił hiszpański wąsik i naśladując kapryśny uśmiech słynnego amanta, dodawał zabójczym tonem: – Lecą na mnie te siksy. Jak pszczoły na miód! – i Kaplanowicz łowił je namiętnie.
Na inne zgoła polowanie wyruszył tego ranka główny strzelec Howard Stanford. Od dawna intrygował go hangar numer 6, zazwyczaj pilnowany przez wartownika. Wielki napis „ŚCIŚLE TAJNE” nie dawał mu spokoju. Tym razem wartownik szczęśliwie zniknął, a wrota hangaru były uchylone. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, wślizgnął się do środka.
To, co zobaczył, zaskoczyło go. Stała przed nim autentyczna niemiecka V1. Co do tego nie miał wątpliwości. Jej kształt znał z wielu planszy rozwieszonych w angielskich koszarach.
Major Kent Sydney, szef specjalnego oddziału FBI w bazie, rozglądał się ciekawie z wieży strażniczej. Patrzył na plac, przez który szli kapitan Rick O’Sullivan ze swym przyjacielem Bobem, na chaty Quonseta z falistej blachy12, wojsko i wozy kręcące się w tumanie kurzu i dalej na lotnisko z trzema Dakotami. Za drutami obozu widać było wyraźnie ubitą drogę, kaktusowatą pustynną roślinność i na horyzoncie pojedyncze domki Wendover.
Major Sydney sięgnął po lornetkę. Przesuwał ją, wolno studiując teren, gdy w szkłach błysnęła skurczona postać Howarda Stanforda, który właśnie teraz postanowił wyjść z hangaru. Major przyglądał mu się uważnie i w chwili, gdy Howard raźnym krokiem zmierzał do swego baraku, zanotował coś szybko w notesie.
Tymczasem Stan Hudson uporał się ze swoim szczurem i trzymając go zwycięsko za ogon, zamierzał wyrzucić na śmietnik.
– Zostaw go – wstrzymał go Aron. – Zdechły szczur też szczur – zawyrokował. Stan, znając dobrze Arona, chętnie mu go dał, wierząc, że nie zmarnuje jego zdobyczy.
Do baraku wszedł porucznik Fulton i już od progu wykrzyknął tubalnym głosem:
– Chłopaki, zbierać się! Za pięć minut odprawa w dowództwie! Wreszcie się czegoś dowiemy!
– Ja wiem bez tego – przerwał mu Howard. – Będziemy rąbać niemieckie wyrzutnie rakietowe – rzekł z przekonaniem.
– To po co by nas wycofywali z Europy? – spytał Barney.
– Nie wiem po co, Grzdylku, wiem tylko, że mam rację – i Howard przystąpił do szczegółowej opowieści o tym, co ujrzał.
Elektryk przerwał pracę i pilnie zaczął się przysłuchiwać.
Jako ostatni do sypialni wszedł Rick O’Sullivan. Swoim zwyczajem poprawił czapkę i rzekł cicho do rozognionych kolegów: – Proponuję przerwać ten spór, panowie, i iść na odprawę. Uważam, że pułkownik Tibbets13 będzie miał coś do dodania…
W sali baraku dowództwa zgrupowały się wszystkie załogi w nadziei, że wreszcie usłyszą, po co je tu sprowadzono. Tibbets w otoczeniu swych najbliższych współpracowników, majora Thomasa Forebee14 i kapitana „Dutch” Van Kirka15, przystąpił do rzeczy:
– Zdaję sobie sprawę, że pożera was ciekawość. Niestety na niewiele pytań będę mógł odpowiedzieć. Nie przypadkiem zebrani tu zostali najlepsi piloci naszego lotnictwa bombowego. Powierzono nam bowiem misję, która jeśli się uda, będzie zdolna zakończyć wojnę. Ci z was, którzy ze mną zostaną, przerzuceni będą za ocean…
W tym miejscu Howard Stanford trącił siedzącego obok Boba Fultona. Pułkownik w pełni potwierdzał jego tezę.
– Rozumiem, że mało to wam wyjaśnia – ciągnął dalej Tibbets – jednak tak musi być. Nie zadawajcie żadnych pytań. Nie odpowiadajcie na żadne pytania. Jedno słowo niedyskrecji i wylądujecie na najdalej wysuniętej bazie Alaski, uprzedzam. Wstęp do naszej jednostki jest najściślej strzeżony. Za zgubienie przepustki grozi sąd wojenny. Pod żadnym pozorem nie wolno wam zdradzić lokalizacji naszej bazy. Tym jednak, którzy zastosują się ściśle do moich rozkazów, nie stanie się krzywda. Zgłosiliście się do mnie na ochotnika i dobrowolnie możecie się również wycofać. Jest to ostatni moment. Potem będzie za późno. Słucham więc. Kto się rozmyślił?
Nikt nie drgnął. Nawet Glenn, który wciąż się odgrażał, że dość ma tego burdelu, siedział teraz bez ruchu. Nagle czyjaś ręka uniosła się w górę. Był to Aron.
– Wasze nazwisko, sierżancie? – spytał wolno Tibbets.
– Sierżant Aron Kaplanowicz, Sir – zameldował służbiście Aron.
– Rozumiem… – pułkownik taksował go z ironią. – Po tym, co usłyszeliście, wolicie raczej odejść…
– Nie, panie pułkowniku, po tym co usłyszałem wolę raczej zameldować, że nasz obóz i tak już został spenetrowany przez agentów osi…
Tym razem Tibbets wydawał się zaskoczony:
– Jesteście aby pewien? – spytał z wahaniem.
– Mam na to niezbite dowody! – rzekł Aron. – Chcą nas tu formalnie zgładzić. Otruć. A oto żywy fakt! – z triumfem podniósł zdechłego szczura. – Nakarmiłem to biedne stworzenie porcją naszego obiadku, i proszę! – potrząsnął za ogon zwycięsko.
Sala ryknęła śmiechem. Gdy się trochę uciszyło, pułkownik próbował możliwie zręcznie wybrnąć z kłopotliwej sytuacji:
– Dziękuję za czujność, sierżancie. Kuchnia przestanie być na usługach wroga. Przyrzekam. Przekażę sprawę do FBI – zażartował.
„Wystarczy przekazać to temu elektrykowi, który dłubał w ścianie” – pomyślał Aron, ale nawet on bał się powiedzieć to głośno. Atmosfera na sali wyraźnie się ociepliła.
– Rozumiem więc, że mimo złej kuchni wszyscy zostają? – pułkownik spokojnie zlustrował salę. Po chwili zaczął o najważniejszym. – W razie osobistego zagrożenia ze strony jakichkolwiek władz wojskowych dwa słowa hasła „Srebrna taca”16 otworzą wam wszystkie drzwi. Jego użycie pozostawiam waszemu wyczuciu. Zastosujecie źle, znów grozi Alaska. Tylko w wyjątkowych wypadkach należy się nim posługiwać. A teraz udzielam wszystkim dwutygodniowego urlopu dla pożegnania się z rodzinami. Będzie to wasz ostatni urlop aż do zwycięstwa. Radzę go więc dobrze wykorzystać. Meldujecie się z powrotem w bazie szóstego października o godzinie dwudziestej. Życzę powodzenia, panowie – dokończył.
Niewiele się dowiedzieli, jednak wszystko przysłonił fakt, że jadą do domu. Nastroje z miejsca się poprawiły.
Aron przyjmował gratulacje. Szczególnie Stan był zadowolony: – Gdybym go nie otłukł, dziada, numer by nie wyszedł – powtarzał dumnie. – A tak, dzięki szczurowi jedzonko będzie cycuś. Zobaczycie – cieszył się z góry.
Bob Fulton tknięty nagłą myślą zatrzymał się przed progiem baraku:
– Idę za radą Tibbetsa, chłopaki! – wykrzyknął basem.
– To znaczy? – spytał zawsze ciekawy Howard.
– To znaczy żenię się. Skoro mamy ten urlop wykorzystać zgodnie z rozkazem Tibbetsa. Masz jakieś zastrzeżenia?
– No, nie – bąknął Howard. – Tylko czy Kate o tym wie?
– Jak nie wie, to się dowie. Po to dali nam urlop.
– Niewątpliwie – przyznał Howard. – Kate jest za tobą…
– Ty mniej. Lecz cóż? Szwagrów się nie wybiera. Musisz się poświęcić dla dobra siostry, stary – zażartował.
– Czekaj. Daj mi zebrać myśli…
– Tu nie ma co zbierać. Najwyżej łachy – przerwał mu Bob i zwrócił się do Ricka:
– Czuj się zaproszony na mój ślub z Kate Stanford, piękną siostrą tego potwora. Dnia i godziny operacji jeszcze nie zdradzam, bo sam nie znam – strzelił wesoło.
– Dziękuję, Bob – odparł Rick i z zakłopotaniem uniósł czapkę. – Tylko…
– Żadne tylko, kapitanie. To rozkaz. W bazie ty rządzisz, a na urlopie ja.
– Okay – zgodził się Rick.
– Zatem do dzieła – krzyknął Bob i wszedł do baraku. – Pakujmy ciuchy i wiejmy jak duchy! – zadecydował.
***
Zaraz po odprawie pułkownik Tibbets opuścił Wendover i udał się do Los Alamos17. Tam wraz z generałem Lesliem Grovesem18, czuwającym nad całością „Projektu Manhattan”19, mieli się spotkać z naukowcami. Generał wprowadził Tibbetsa w plany zrzucenia pierwszej bomby atomowej, nie był jednak w stanie wyjaśnić wszystkich szczegółów technicznych. Te Tibbets miał nadzieję uzyskać od naukowców, którzy od roku tu, w Los Alamos, intensywnie pracowali nad jej konstrukcją pod kierownictwem Roberta Oppenheimera20.
Wybierając Tibbetsa do tego odpowiedzialnego zadania, Groves wziął pod uwagę wszystkie jego dotychczasowe sukcesy, zalety i cechy charakteru. Spore znaczenie miał fakt, że Paul Tibbets był jednym z najsławniejszych asów lotnictwa bombowego, pierwszym, który w tej wojnie przeleciał kanał La Manche na swoim B-17 i bombardował Niemcy. On wiózł generała Eisenhowera do Gibraltaru w czasie planowanej inwazji Aliantów w północnej Afryce, on też wsławił się brawurowym lądowaniem na zbombardowanym lotnisku w Algierze, wioząc generała Mark Clarka na pokładzie.
Borykając się teraz z różnymi kłopotami, Tibbets z rozrzewnieniem wspominał słowa generała Henry’ego Arnolda21, który powierzając mu ciężar szkolenia załóg mających tę bombę zrzucić, zapewnił go, że we wszystkim może na niego liczyć. Tibbets wiedział, że w większości wypadków nikt nie jest w stanie mu pomóc. Sam będzie musiał wszystko rozwiązać. W końcu on odpowiada za tych chłopców. Teraz, przechodząc przez jeszcze większe niż w Wendover zastępy straży, liczył, że tu wreszcie zdradzą mu prawdziwą tajemnicę.
Inaczej sobie to Los Alamos wyobrażał. Był pewien, że ujrzy coś w rodzaju uczelni, tymczasem ośrodek przypominał mu jego bazę. Podobnie jak ona, był zgubiony gdzieś na końcu świata, tyle że nie w pustynnej Nevadzie, a w dzikich górach Nowego Meksyku.
Wśród kamiennych domków zwracał uwagę duży budynek „Ranch School”. Właśnie wychodził z niego przystojny mężczyzna koło czterdziestki z aureolą czarnych, kręconych włosów wokół wysokiego czoła. Mężczyzna szedł im na spotkanie szybkim, tanecznym krokiem przypominającym trucht.
– To właśnie Robert Oppenheimer. Słynny Oppie – szepnął mu Groves.
Pułkownika zaskoczył wygląd tego profesora. W farmerskim stroju przypominał przeciętnego hodowcę, a nie kierownika tak ważnego projektu. Jedynie przenikliwe spojrzenie zdradzało nieprzeciętną inteligencję. Oppenheimer serdecznie przywitał się z nimi i zaprosił do siebie:
– Cieszę się, że udało mi się pana przekonać do tego cudownego zakątka, generale – Oppenheimer wskazał wspaniałą panoramę gór. Los Alamos położone było jakby na dnie szczytu stołowej góry wznoszącej się siedem tysięcy stóp nad poziomem morza.
– Mam dwie pasje – ciągnął Oppenheimer – fizykę i dziką przyrodę. Dotąd trudno je było ze sobą pogodzić. Dopiero tutaj mi się udało…
Z oddali doleciały dźwięki fortepianu:
– To Edward Teller22 szuka natchnienia – wyjaśnił Oppenheimer, prowadząc ich do biura, gdzie czekała już grupa naukowców, a wśród nich Enrico Fermi23, Niels Bohr24, Hans Bethe25, George Kistiakowsky26 i Stanisław Ulam27. Byli to przeważnie uciekinierzy z Europy. Myśl szybkiego zakończenia wojny była im szczególnie bliska. Przedstawiając pułkownika swoim kolegom, Oppenheimer powiedział:
– Skoro jest wśród nas lotnik, to znaczy, że powoli zbliżamy się do końca… Siły ukryte w jądrze atomu, które dotąd były tajemnicą kosmosu, nagle zostaną wyzwolone. Jedna bomba zrzucona z pańskiego samolotu, pułkowniku, będzie w stanie zmieść z powierzchni ziemi całe miasto. Musi pan sobie zdawać z tego sprawę – tłumaczył wolno. Tibbets wiedział, że będzie to bomba o wielkiej mocy, takiej się jednak nie spodziewał.
– Jaka siła wybuchu?
– Trudno powiedzieć – odparł Oppenheimer. – Zakładamy, że mieścić się będzie w granicach dziesięciu do dwudziestu tysięcy ton dynamitu.
– Kilogramów – poprawił go Tibbets.
– Nie. Ton – powtórzył Oppenheimer.
– I to raczej bliżej tej górnej granicy – wtrącił Kistiakowsky, który był projektantem urządzenia zapłonowego.
– Cokolwiek nie powiemy, będzie to całkowicie nowa jakość nie dająca się z niczym porównać. I musi pan stale o tym pamiętać, pułkowniku – ciągnął dalej Oppenheimer.
Dla Tibbetsa najważniejszą rzeczą była szansa usunięcia samolotu z bezpośredniej strefy wybuchu i zagwarantowanie mu bezpieczeństwa. Niestety zebrani naukowcy nie umieli mu udzielić dokładnej odpowiedzi.
– Jesteśmy empirykami – oznajmił mu Enrico Fermi. – Przed wybuchem nie możemy niczego na sto procent ustalić. Wszystko pozostaje w sferze teorii. Praktyka może wiele zmienić…
W wywiązanej potem dyskusji uwagę Tibbetsa zwrócił przystojny brunet w okularach, którego Oppenheimer przedstawił jako członka grupy brytyjskich fizyków, wspierających zespół w Los Alamos. Jego nazwisko brzmiało Klaus Fuchs28. Był on emigrantem z Niemiec. Dwa razy zabrał głos i dwa razy uderzał serdeczny ton i zainteresowanie losem lotników. To bardzo ujęło Tibbetsa.
– W żadnym wypadku nie wolno wam patrzeć w stronę wybuchu – ostrzegał go Fuchs – bo możecie stracić wzrok – dla podkreślenia grozy poprawił swe okulary w oryginalnej oprawce z pancerza żółwia.
Na zakończenie generał Groves jeszcze raz zaapelował do wszystkich o zachowanie tajemnicy.
– Ja wiem, panowie, że jest to wbrew przyjętej praktyce i etyce zawodowej – mówił twardo. – Dotychczas wiedza była jawna. Jednakże, jak słusznie stwierdził Robert Oppenheimer, tu zetknęliśmy się z czymś zupełnie nowym. I musimy tego strzec jak źrenicy oka. Byłoby bowiem niewybaczalnym błędem, wręcz zbrodnią, gdyby dla własnego komfortu duchowego choć część tych wyników wymknęła się nam z rąk. Mogłoby to mieć dla przyszłych losów świata katastrofalne skutki!
Groves kierował te słowa głównie do Nielsa Bohra, który wciąż, jako wyznawca czystej nauki, przeżywał duże rozterki duchowe. Generał pomny niedawnych kłopotów z Leo Szilardem29, który jawnie sprzeciwił się użyciu bomby i atomowemu monopolowi, był na tym punkcie szczególnie uczulony. Dla pułkownika Tibbetsa zaś zachowanie tajemnicy było rzeczą oczywistą. Natomiast inne rzeczy, o których usłyszał, wstrząsnęły nim do głębi: „Jedna bomba zdolna zmieść całe miasto? Błysk, który może oślepić?”. Trudno było w to wszystko uwierzyć. Postanowił skoncentrować się nad samą techniką zrzutu. Zbadać możliwości najszybszego oddalenia się od „Punktu Zero”, jak oni określali cel. Pełen sprzecznych myśli wracał do Wendover.
------------------------------------------------------------------------
11 Wendover – baza lotnictwa amerykańskiego w stanie Utah, w której szkoliły się specjalnie dobrane pierwsze jednostki przygotowujące się do zrzucenia bomby atomowej.
12 Quonset hut – charakterystyczny barak z cynkowanej blachy stalowej o półkolistym kształcie. Podczas II wojny światowej USA wyprodukowały setki tysięcy baraków, których nadwyżki trafiły później także na rynek konsumencki (przyp. red.).
13 Paul Tibbets – pułkownik lotnictwa amerykańskiego, szef operacyjny szkolenia i nalotów atomowych na Japonię. Pilot bombowca Boeing-29 „Enola Gay”, który dokonał zrzutu bomby atomowej na Hiroszimę.
14 Thomas Forebee – major lotnictwa, bombardier, członek załogi „Enola Gay”.
15 Theodore Van Kirk „Dutch” – major lotnictwa, nawigator, brał udział w nalocie na Hiroszimę.
16 „Silverplate” – (w tłumaczeniu „Srebrna Taca”) – kryptonim części militarnej „Project Manhattan”.
17 Los Alamos – tajne laboratorium w stanie Nowy Meksyk stworzone specjalnie od podstaw dla „Project Manhattan”.
18 Leslie Groves – absolwent amerykańskiej Akademii Wojskowej West Point, generał korpusu inżynieryjnego, budowniczy Pentagonu, szef całości „Project Manhattan”.
19 Project Manhattan – kryptonim obejmujący całość amerykańskich prac nad badaniami, produkcją, szkoleniem ludzi i zrzuceniem pierwszej bomby atomowej. Nigdy nie odkryty przez agentów III Rzeszy, natomiast głęboko spenetrowany przez wywiad radziecki.
20 Robert Oppenheimer – wybitny amerykański fizyk jądrowy, kierownik laboratorium w Los Alamos, odpowiedzialny za całokształt prac naukowych „Project Manhattan”. Popularnie zwany ojcem bomby atomowej.
21 Henry Arnold – powszechnie określany przydomkiem Hap – dowódca amerykańskich sił powietrznych w II wojnie światowej. Generał pięciogwiazdkowy (najwyższy amerykański stopień wojskowy odpowiedni w innych armiach randze marszałka).
22 Edward Teller – wybitny fizyk jądrowy urodzony na Węgrzech, członek grupy teoretycznej w Los Alamos, późniejszy współtwórca bomby wodorowej. Już w opisywanym czasie studiował teoretyczne możliwości budowy bomby termojądrowej pod kryptonimem „Super”. Powszechnie znany jako ojciec bomby wodorowej.
23 Enrico Fermi – słynny fizyk włoski, laureat Nagrody Nobla, twórca pierwszego reaktora atomowego. Współpracownik „Project Manhattan”.
24 Niels Bohr – jeden z pionierów nowoczesnej fizyki jądrowej, zastosował teorię kwantową Plancka do swojego modelu budowy atomu. Laureat Nagrody Nobla. Po dramatycznej ucieczce z okupowanej Danii konsultant „Project Manhattan”.
25 Hans Bethe – fizyk niemiecki, współpracownik „Project Manhattan”. Po wojnie laureat Nagrody Nobla.
26 George Kistiakowsky – chemik pochodzenia ukraińskiego, konstruktor implozji (wybuch dośrodkowy), który umożliwił budowę bomby atomowej z użyciem pierwiastka transuranowego Pluton 239.
27 Stanisław Ulam – polski uczony, absolwent Uniwersytetu Lwowskiego im. Jana Kazimierza, światowej sławy matematyk, członek grupy teoretycznej w Los Alamos. Współtwórca, wraz z Von Neumanem, wszystkich obliczeń związanych z wybuchem materiałów rozszczepialnych Uran 235 i Pluton 239. W latach późniejszych twórca teorii, która umożliwiła produkcję bomby termonuklearnej (Ulam-Teller Effect).
28 Klaus Fuchs – niemiecki uczony, komunista, znalazł azyl w Anglii. Jeden z twórców brytyjskiego programu uranowego „Tube Alloys”. Członek brytyjskiej grupy uczonych dokooptowanych do laboratorium w Los Alamos. Radziecki agent operujący pod kontrolą Harry’ego Golda (w książce Harry Silver). Sądzony po wojnie w Anglii za szpiegostwo, skazany na długoletnie więzienie. Po odbyciu kary zamieszkał w Berlinie, w NRD. Zmarł w 1989 roku.
29 Leo Szilard – fizyk jądrowy, emigrant z Węgier, pierwszy opatentował w latach trzydziestych w Anglii zasadę reakcji łańcuchowej. Współtwórca pierwszego reaktora atomowego. Konsultant „Project Manhattan”.