- nowość
- promocja
Alteracja - ebook
Alteracja - ebook
Wirtuozerska historia alternatywna pióra jednego z najwybitniejszych powojennych brytyjskich prozaików.
Rok 1976. Świat utkwił intelektualnie i duchowo w mrokach średniowiecza, odkąd Marcin Luter został w XVI wieku papieżem. Po ulicach jeżdżą baruchy, elektryczność uchodzi za rzecz niebezpieczną, „schizmatyk” to najgorsza obelga, tymczasem zaś Anglia opłakuje śmierć Jego Pobożnej Wysokości Stefana III. Hubert Anvil, obdarzony niebiańskim głosem dziesięciolatek, śpiewa na pogrzebie władcy. Uroczystość uświetniają swą obecnością Fe-dericus Mirabilis i Lupigradus Viaventosa, którzy przybyli prosto z Rzymu i mają ustalić, czy genialnie utalentowany chłopiec nadaje się do Chóru Sykstyńskiego. Aby ocalić jego dar, konieczna będzie kastracja, sztuka bowiem wymaga ofiar.
Alteracja, wyróżniona w 1977 roku Nagrodą im. Johna W. Campbella dla najlepszej powieści science-fiction, to powieść na miarę Człowieka z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368191240 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głos Huberta Anvila wzbijał się ponad dźwięk chóru i wielkiej orkiestry, sięgając wierzchołka najwynioślejszej kopuły Starego Świata i zachodnich odrzwi najdłuższej nawy w krajach chrześcijańskich. Działo się to bowiem w bazylice katedralnej pod wezwaniem św. Jerzego w Coverley, głównej świątyni całej Anglii i zamorskiego angielskiego imperium. Od trzech stuleci, od dnia konsekracji bazyliki, nie zebrał się w niej jeszcze tłum równie wielki, jak w to słoneczne majowe popołudnie, ani też równie dostojne zgromadzenie dygnitarzy: sam młody król Wilhelm IV; królowie Portugalii, Neapolu, Szwecji, Litwy i tuzina innych krain; carewicz moskiewski oraz delfin; brat cesarza Alemanii; wicekrólowie Indii, Nowej Hiszpanii i Brazylii; Wysoki Poseł Chrześcijański sułtana-kalifa Turcji; wikariusz generalny cesarza-patriarchy Kandii; arcybiskup Canterbury, prymas Zjednoczonej Anglii; co najmniej dwunastu kardynałów oraz pomniejsze duchowieństwo z całego świata katolickiego – ci i tysiące innych przybyli na pogrzeb Jego Pobożnej Wysokości Stefana III, króla Anglii i jej imperium.
A był on dobrym władcą, w sprawach wiary i jej praktyk zasłużył na swój zaszczytny tytuł, tak z Konwokacją, jak i z Kurią Papieską utrzymywał stosunki pełne wzajemnego szacunku, lud zaś otaczał go szczerym uwielbieniem. Wielu z obecnych na mszy za duszę zmarłego króla przywiódł tu nie tylko zwykły obowiązek bądź pragnienie uczestnictwa w tak podniosłej uroczystości, lecz także poczucie osobistej straty. Równie wielu respektem napełniały rozmach i przepych otoczenia. Poza wspaniałą kopułą Wrena najprzedniejszy widok stanowił ogromny plafon Turnera upamiętniający Święte Zwycięstwo, dzieło czterech i pół roku nieprzerwanej niemal pracy; nigdzie nie znalazłoby się podobnego osiągnięcia. Witraż w zachodnim oknie, dzieło mistrza Gainsborough, w którym właśnie rozbłyskały pierwsze promienie słońca, przedstawiał narodziny Świętej Heleny, matki Konstantyna Wielkiego, w Colchester. Wzdłuż południowej ściany biegły wciąż jeszcze świeże freski Blake’a ze scenami wędrówki Świętego Augustyna przez Anglię. Olejny obraz Holmana Hunta pokazujący męczeństwo Świętego Jerzego bardziej niż z artystycznych walorów słynął z opowieści o wyprawie malarza do Palestyny w celu zaznajomienia się z autentyczną scenerią śmierci bohatera; z kolei mozaika _Ecce Homo_ Davida Hockneya, jeden z najnowszych dodatków, swym nadmiernie tradycyjnym, niemal archaicznym stylem ściągnęła na siebie nieskrywaną wrogość krytyków. Za to bez najmniejszych zastrzeżeń zachwycano się – jeśli wolno nam tu przytoczyć wzmianki o dziełach aż tak różnorakich – pachwinami łuków w transeptach, majstersztykiem Williama Morrisa, niezwykłą chryzelefantynową monstrancją zawieszoną wysoko ponad strzelistym ołtarzem, darem arcybiskupa Zululandu, oraz masywną marmurową Pietą, dłuta Epstone’a.
Natomiast do tych, którzy chlubili się choć odrobiną słuchu, znacznie dobitniej od któregokolwiek z tych przedmiotów – lub od wszystkich ich razem wziętych – przemawiała muzyka: Drugie _Requiem_ Mozarta (KV 878), ukoronowanie środkowego okresu jego życia, a kto wie, czy nie całej twórczości chóralnej. Śpiewacy i muzycy rozpoczęli właśnie „Agnus Dei”. Również z tym utworem wiązała się opowieść, głosząca, że kompozytor napisał go z żalu po przedwczesnej śmierci cenionego i wielbionego przezeń kolegi, lecz niebiańska skarga melodii w istocie nie wymagała sztukowania anegdotą. Od dominantowej tonacji d-moll przechodziła przez paralelne F-dur do części dla solisty i orkiestry, utrzymanej w g-moll. Długie pasaże i postrzępiona linia melodyczna wymagały nie lada śpiewaka, lecz Hubert Anvil swobodnie stawiał im czoło, trafiając w sam środek każdej nuty i poruszając się po całym rozległym ambitusie bez uszczerbku dla tonu i mocy swego głosu. Tłum zgromadzonych słuchał go, zastygłszy w bezruchu, i pozostał w owym stanie, gdy solo zakończyło się i znów zabrzmiał chór.
Niektórzy nie poruszali się raczej z przekonania, iż tak wypada, niż z artystycznego lub nabożnego wzruszenia. Do tych należeli dwaj sędziwi wysłannicy Świętego Oficjum, przyodziani w czarne szaty z emblematyczną szkarłatną lamówką: Monsignor Henricus i Monsignor Lavrentius, w swych ojczyznach, Alemanii i Moskwie, znani pod świeckimi nazwiskami Himmler i Beria. Nieopodal zaś tkwił nieruchomo trzeci mężczyzna, nie chcąc nawet najmniejszym gestem urazić licznych sąsiadów, którzy bez ogródek przypatrywali się mu, wielu z wrogą ciekawością. Archiprezbiter Arnoldstown przekroczył próg bazyliki św. Jerzego jako pierwszy beneficjent tej godności, a decyzja o dopuszczeniu na dzisiejszą uroczystość schizmatyckiej eminencji – a prościej mówiąc, heretyka w kardynalskiej purpurze – wywołała sporo urazy. Siedzący u jego boku Cornelius van den Haag, ambasador Nowej Anglii przy Dworze Świętego Egidiusza, zbyt pogrążony był w muzyce, by choć drgnąć.
Dla Federicusa Mirabilisa i Lupigradusa Viaventosy muzyka stanowiła jeden z najpoważniejszych powodów ich obecności. Mirabilis, choć oczy miał szeroko otwarte, nic nie widział; Viaventosa przymknął lekko powieki, a w ich kącikach lśniły łzy. Obaj znali arcydzieło Mozarta na pamięć, profesjonalne przygotowanie zaś pozwalało im usunąć ze świadomości ozdobniki drewnianych instrumentów dętych, solenne akordy blachy, tętno kotłów i rozkołysane fale smyczków. Słyszeli jedynie głos Huberta Anvila. Żaden z nich się nie poruszył, nie rozluźnił członków, póki nie przebrzmiała arcytrudna solowa fanfara kody, ba, póki nie minął ostatni takt i po paru sekundach niezmąconej ciszy nawy nie wypełnił hałaśliwy szelest odzieży i chrząkanie. Wtedy dopiero Mirabilis odwrócił się i spojrzał pytająco na towarzysza. Otarłszy łzy, Viaventosa kilkakrotnie skinął lekko głową.
Przed bazyliką, na ogromnym brukowanym placu, którego boki tworzyły zachodnia ściana świątyni, przeciwległy pałac arcybiskupi, a na północy i południu siedziba Kapituły oraz kancelarie i rezydencje archidziekana, dziekana, kantora i innych dostojników, czekał tysiączny tłum. Lud przybył nie tylko z samego Coverley, lecz również z Londynu i nawet z miast w północnych hrabstwach, większość konnymi wozami, ci, których było na to stać, ciągami kolei żelaznej lub ekspres-omnibusami. Stojący przed bazyliką dotarli na miejsce uroczystości jako pierwsi, w nadziei ujrzenia nie tylko królewskich, duchownych i szlacheckich znakomitości, lecz także arcybiskupiego błogosławieństwa, bez którego będą się musiały obejść, ku strapieniu swych dusz, tysiące pozostałych zgromadzonych, zapełniających całą przestrzeń aż po pałac Headington.
Słońce obmywało blaskiem surowy fronton Kapituły, przydając mu nagłego wdzięku, i przyjemnie rozgrzewało ludzkie mrowie, które wszelako ściągnęłoby równie licznie w śnieżną zamieć. Przy innej ceremonii – królewskim ślubie, rocznicy Świętego Zwycięstwa – rozbrzmiewałby zgiełk, wrzawa i pokrzykiwania skrzypków, kuglarzy, linoskoczków, komediantów, balladierów, przekupniów oferujących gorące paszteciki i imbirowe piwo, wydrwigroszy i złodziejaszków. Jeśli dziś tacy się tu znaleźli, to miast krzątać się przy straganach, stali pokornie pośród przyzwoitych ludzi, pracujących w polach, lasach i kopalniach, przy wytwarzaniu jadła, napoju, odzieży i sprzętów, w służbie domowej i w owych rozlicznych i rozmaitych pomniejszych świeckich urzędach niezbędnych Kościołowi. Gdy w oczekiwanym momencie rozbrzmiały dzwony Wielkiego Dicka, oznajmiając, iż oto król Stefan spoczął pośród swych przodków w kryptach katedry, jęk żałoby przebiegł przez ciżbę i ucichł. Lud znów jął czekać na otwarcie wysokich brązowych odrzwi bazyliki.
Zgromadzeni we wnętrzu świątyni poczęli dostojnym krokiem udawać się na zawczasu przydzielone im miejsca na szerokich marmurowych stopniach. Ponad nimi promienie słońca lśniły gdzieniegdzie na rzeźbionych przez Vanbrugha sylwetkach na tympanonie, na pełnych śmiałej inwencji postaciach Świętego Jerzego i smoka, nad wszystkim zaś górowały bliźniacze Brunelowskie wieże, każda o kilka stóp wyższa od wieży katedry w Ulm w Alemanii. Arcybiskup wspiął się na trybunał powszechny; minąć miało jeszcze parę minut, zanim wszyscy przygotują się na przyjęcie jego błogosławieństwa. Śnieżnobiałe wikuniowe palium dygnitarza, a pod nim ornat z czarnego aksamitu okraszonego złotem stylem swym nawiązywały do wszechobecnego w dzisiejszych czasach ascetyzmu. Jedyne płaty żywszej barwy połyskiwały z lazurów i fioletów królewskiej Gwardii Palatyńskiej oraz z karminowych uniformów i peleryn papieskiej kohorty. Nie znalazłoby się jej pośród ludu, przyodzianego jeno w ciemne bawełniane, jutowe i konopne tkaniny.
Benedykcję powszechną stosunkowo niedawno, bo trzy stulecia temu, wprowadzono w poczet stałych praktyk liturgicznych. Nie ograniczała się do Wysp Angielskich, bo przyjęła się i w Niderlandach, Brunszwiku-Brandenburgii oraz innych północnych krainach Alemanii. Dla uczonych symbolizowała jedność dwóch stopni łaski Bożej: dwukrotnie błogosławionych, w osobach tych, którzy otrzymali benedykcję nabożną na zakończenie mszy, oraz jednokrotnie błogosławionych, czyli zapełniających plac; a więc również jedność dwóch stanów społeczeństwa. Lecz dla niewykształconych, niskich pochodzeniem i urzędem był to najważniejszy z nielicznych sposobów nabycia łaski przez czyn świadomy, gdyż benedykcję powszechną mogli przyjąć i grzesznicy.
Arcybiskup wygłosił błogosławieństwo. Mówił podniosłą kościelną łaciną, niezrozumiałą dla większości słuchaczy pomimo teoretycznego podobieństwa niektórych jej fraz do wyrażeń języka codziennego. Zebrani nie zważali na to, podobnie jak nie zważali na fakt, iż do licznych głos Jego Eminencji dochodził li tylko w postaci słabego pomruku, a do jeszcze liczniejszych wcale. Za obecność uważało się przebywanie w zasięgu wzroku udzielającego benedykcji; poza tym należało jedynie bardzo poważnie rozmyślać o Jezusie Chrystusie; w tych punktach doktryna była jednoznaczna.
Ceremonia dobiegła końca. Arcybiskup opuścił trybunał, przyjął pokłon Jego Wysokości, podniósł monarchę i odprowadził do królewskiego barucha. Pośród panującej nadal ciszy – dziś miało się obejść bez surm – Jego Wysokość zajął miejsce, lecz koła trwały w bezruchu, aż Jego Eminencja zasiadł w następnym powozie. Zachodzące słońce odbijało się oślepiającym blaskiem na złoceniach obydwu pojazdów, rozsiewając wielobarwne refleksy ze zdobiącego je rżniętego kryształu. Wiedziony przez dwóch papieskich heroldów oddział Gwardii Palatyńskiej z lancami nisko opuszczonymi i opatrzonymi czarnymi proporczykami ruszył powoli przed orszakiem baruchów, ciągniętych przez konie w czarnych pióropuszach i obwieszonych czarnymi wstęgami. Ciszę mąciły jedynie dźwięki podków, żelaznych obręczy kół i uprzęży. W roku Pańskim tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym świat chrześcijański nie ujrzy już uroczystości równie poważnej i dostojnej.
***
– Fritz, bądź tak miły i przynieś lampę – poprosił skrzekliwym głosem Viaventosa. – Ten przeklęty gaz wcale nie daje światła.
– Dobrze, ale zechciej skończyć już to trefienie. – Mirabilis mówił głosem równie wysokim, jak jego przyjaciel, lecz przywodzącym na myśl raczej jakiś drewniany instrument dęty o sopranowym rejestrze, na przykład flet, a nie zgrzytający na łupku ołówek. Zdjął lampę olejną z haka na poplamionym od dymu suficie i postawił na gotowalni. – Nie wolno nam urazić opata.
– Okazując mu brak elegancji, urazilibyśmy go najbardziej.
– A czymże może urazić opata wygląd twego wąsa? Wszak dziś ujrzy go po raz pierwszy.
– Fritz, na Boga, pozwól staremu człowiekowi na tę odrobinę próżności.
Dwaj przyjaciele rozmawiali w języku swej ojczyzny, Alemanii. Po wielu latach ciągłej włoszczyzny, urozmaicanej jeno paroma łacińskimi zwrotami, dźwięk tej mowy sprawiał im drobną, acz niezmienną przyjemność. Obaj mieszkali w Rzymie od czasów chłopięcych, a obecnie piastowali wysokie urzędy w tamtejszej hierarchii muzycznej: Viaventosa, starszy od towarzysza o jakieś piętnaście lat, kierował Chórem Sykstyńskim, Mirabilis był zaś jednym z najsłynniejszych śpiewaków świeckiej opery. Pierwszy z nich nigdy dotychczas nie był w Anglii; drugi często odwiedzał ten kraj. Jako że sławę zdobył, występując w dziełach Purcella, Królewska Opera w Wheatley po wielekroć zabiegała o jego udział w premierach _Dydony i Eneasza_ lub _Majoriana._
Wieczór nie był chłodny, lecz dwaj mężczyźni radzi byli z płomienia kłód palących się w kominku pomiędzy ich łóżkami. Na ścianie ponad tymi sprzętami wisiały, zgodnie z prawnym nakazem, krucyfiksy i religijne obrazy: scena Zwiastowania i portret św. Hieronima w towarzystwie lwa o niezbyt rozgarniętym wyglądzie. Płótna zdradzały spory kunszt i dobry smak malarza, czego zresztą należało się spodziewać w najdroższej stancji gospody „Pod Dwunastoma Apostołami” przy ulicy Króla Stefana II w Coverley. Sprzęty w pokoju utrzymane były w konserwatywnym stylu Wielkiego Imperium: kobierce i ciężkie zasłony pochodziły z Indii, nefrytowe świeczniki z Górnej Birmy, kafle kominka z Indo-Chin, mahoniowy klęcznik zaś – z Sudanu, jak przypominały niezbyt nabożne płaskorzeźby lwa, krokodyla, słonia i hipopotama.
Viaventosa skończył oporządzać się przed zwierciadłem.
– Czy zamówiłeś publik?
Posłużył się angielskim wyrazem, który jednak w tym znaczeniu używany był w całym cywilizowanym świecie.
– Oczywiście. Zapewne już na nas czeka.
– Pleciesz, wszak powiadomiliby nas o jego przybyciu… A więc?
Na te słowa Mirabilis przyjrzał się bacznie kontrowersyjnemu wąsowi, czy raczej pasmu rzadkich i wiotkich włosków, które teraz, przyciemnione węgielkiem, przypominały porost na górnej wardze młokosa; następnie przeniósł wzrok na liliową koszulę z koronkowym żabotem, kurtę z purpurowego aksamitu, obcisłe czarne pludry, dzięki krawieckiej sztuce skrywające nieco pulchność kształtów ich właściciela, i długie skórzane buty na wysokich obcasach.
– Wszystko godne pochwały. Twój strój przynosi ci zaszczyt.
– Takoż i twój. Peruka jest wszak bardzo udatna, a i mankiety wielce majestatyczne, choć ja sam wolałbym nieco więcej koloru przy szyi. Tak, żaden z nas nie ma się czego wstydzić, jeśli zważymy, czym jesteśmy. – Pulchne policzki Viaventosy zadrgały nieco.
– Mój drogi Wolfgangu, obaj mieliśmy już dość czasu na pogodzenie się z naszą kondycją.
– Czyżby? Czy całe życie na to wystarczy? Przepraszam cię, Fritz, dureń ze mnie. Na widok tego chłopca wypłynęło na powierzchnię mej duszy tak wiele rzeczy, które uważałem za głęboko pogrzebane.
– Rozumiem cię. I podzielam twe uczucia. – Mirabilis uścisnął ramię towarzysza. – Lecz starajmy się je uciszyć.
– Tak, oczywiście. Jesteś ode mnie mądrzejszy, Fritz.
W tym momencie zabrzmiał gwizdek tuby głosowej i Mirabilis, nie mniej korpulentny od towarzysza, lecz zwinniejszy, pośpieszył, by odpowiedzieć; Viaventosa skorzystał z okazji i otarł oczy białą koronkową chusteczką.
– Tak…? Dziękuję najuprzejmiej, natychmiast schodzimy – powiedział Mirabilis doskonałą angielszczyzną, którą zawdzięczał swym studiom i podróżom. – _Die Publik ist hier, mein Lieber_.
Publik (a właściwie ekspres publiczny) stanowił w rzeczywistości najmniej publiczny z trzech istniejących samojezdnych środków transportu publicznego, w porównaniu z ekspres-omnibusami i ciągami kolei żelaznej. Wszystkie pojazdy wykorzystywały metodę napędu opracowaną przez wielkiego wynalazcę Rudolfa Diesla. Opalano je olejem skalnym, wydobywanym z szybów w północnym Meksyku, Luizjanie, a ostatnio i w nowohiszpańskiej prowincji Wenezueli; zapłon wywoływano, zgęszczając opary oleju, bez użycia iskry. Zastrzeżenie to było niezmiernie ważne, gdyż jedyny znany i praktyczny sposób na skrzesanie iskry polegał na ucieknięciu się do elektryczności, a do wszelkich spraw elektrycznych odnoszono się nader niechętnie. Lud powszechnie uważał je za dziwne, przeraźliwe, nawet bluźniercze; szlachta uśmiechała się, słysząc te opinie, lecz w ogólności zgadzała się z ich treścią: elektryczność to nie lada niebezpieczeństwo, tak w swych obecnych przejawach, jak w rozwojowym potencjale. Nie dziw przeto, że jej eksploracji nigdy oficjalnie nie popierano ani że uparta plotka głosiła o takiejż eksploracji prowadzonej przez wynalazców nowoangielskich.
Pojazd czekający przy portyku gospody był typowym publikiem – kanciastym, przysadzistym, lśniącym od mosiężnych okuć, uchwytów i latarń. Viaventosa i Mirabilis, nie gardząc ramieniem palacza, wspięli się na stopień i niebawem opadli na miękkie skórzane obicia. Zafurgotał sprężynowy motorek, silnik rozpoczął swe dudnienie i oto wehikuł ruszył w drogę. Pomimo prędkości czterdziestu mil na godzinę posuwał się płynnie, zarówno dzięki powietrznym oponom z kauczuku malajskiego, jak i gładzi kamiennego bruku, którym chełpiły się wszystkie główne ulice stołecznego miasta. Na tej zaś ruch panował spory: inne publiki, ekspres-omnibus do Londynu, kilka ekspresów. (Mirabilis do tej pory nie przemógł zirytowanego rozbawienia, jakie wywoływał w nim brak logiki Anglików, zwących ekspres publiczny publikiem, prywatny zaś pojazd ekspresem). Wszędzie też, rzecz jasna, tłoczyły się konne furmanki i dwukółki ludu.
Viaventosa opuścił okno po swej stronie i z żywym zainteresowaniem przypatrywał się mijanym budynkom. Jakże się różniły od antycznego ładu Rzymu! Ten teatr – z wygaszonymi dziś gazolabrami, choć można było dostrzec afisze obwieszczające spektakl _Hamleta_ Tomasza Kyda – stanowił wprawdzie niepożądany relikt stylu francusko-arabskiego, panoszącego się przed stuleciem, lecz przynajmniej przedstawiał sobą coś innego od sąsiedniej konstrukcji z rozpiętego na listewkach brezentu, mieszczącej paszteciarnię połączoną z niewątpliwie popularną piwiarnią. Nieco dalej mieścił się zakład dworskiego krawca, wyposażony we wszystkie architektoniczne nowinki, włącznie z witryną z jednej wielkiej szyby, i ledwie wąskim pasażem oddzielony od jednego z owych kościółków z charakterystycznej, wielobarwnej cegły, z których tak słynie środkowa Anglia. Dwaj starsi duchowni wyszli właśnie z portalu świątyni w środek grupy młodych mężczyzn, których ciemna odzież jednoznacznie określała społeczną pozycję. I owszem, ci ostatni rozstąpili się, by przepuścić lepszych od siebie, ale bez cienia skwapliwości czy oznak szacunku, jakie w podobnej sytuacji ujrzałoby się w każdym innym kraju. Dla Viaventosy owa przelotna scenka ucieleśniała wszystko, co można było zobaczyć w Anglii bądź o niej usłyszeć: jej beztroskę, pychę, poufałość, zaniedbanie Bożego porządku.
Gdzieś pomiędzy przedmieściami Coverley i Headington publik zwolnił i skręcił w lewo. Droga rychło się pogorszyła; pasażerowie kilkakrotnie musieli solidnie się zapierać w siedzeniach lub chwytać za pasy. Już po kilku minutach nawierzchnia wyrównała się jednak i dwaj podróżni stanęli przed główną bramą Kaplicy Świętej Cecylii – zresztą nie tyle domu modlitwy (acz nie trzeba chyba dodawać, że była tam i kaplica), co szkoły chóralnej, zapewniającej śpiewaków dla katedry i oferującej naukę klerykom z innych części Anglii i Imperium.
Mirabilis wręczył palaczowi ośmiopensową monetę, ten zaś odpowiedział niskim ukłonem i wylewnym podziękowaniem. Wciągając powietrze głęboko do płuc, cudzoziemiec wyczuł nie tylko woń wsi – w okolicy nie było żadnych innych zabudowań – lecz również lekką nutę olejnych oparów oraz jeszcze czegoś cierpkiego i nienaturalnego, czegoś sztucznie wytworzonego: zapewne jakieś żałosne wyziewy manufaktur wyrosłych w ciągu minionych dwudziestu czy trzydziestu lat niczym grzyby po deszczu pomiędzy tym miejscem a Coverley i w większości produkujących samojezdne ekspresy; zapewne stąd właśnie pochodził wehikuł, którym przybyli. Wydawało mu się, że dokładnie pamięta inne zapachy, te, które docierały do jego nozdrzy podczas pierwszej bytności w Świętej Cecylii w roku 1949, tak zwyczajne dla pobliża wszelkich człowieczych siedzib wonie łoju, gotowanych kości, koni i ludzi. Cóż, czas płynął nieubłaganie, kończyła się pewna epoka, a sam Mirabilis liczył już sobie czterdzieści sześć lat.
Usłyszawszy u boku ciężkie sapanie Viaventosy, poruszył dzwonkiem u bramy. Niebawem pojawił się młody mężczyzna w czarnym benedyktyńskim habicie, zapewne brat furtian.
– _Salvete, magistri_ – powiedział z monotonnym angielskim akcentem.
– _Salve, frater_. Przybywamy na wieczerzę do ojca opata. Panowie Viaventosa i Mirabilis.
– Witajcie, dostojni goście, i pozwólcie ze mną.
Gdy Mirabilis przestępował przez próg drzwi w bramie, wydało mu się, że widzi zbliżający się pojazd, lecz nie zwrócił nań uwagi. Zaproszenie opata wyraźnie stwierdzało, że będą jedynymi gośćmi.
Na głównym dziedzińcu zbierały się już cienie, a zza paru maleńkich kwadratowych okien migotały bladożółte płomienie świec. Trzej mężczyźni przeszli przez krąg murawy, gęstej i pięknie zadbanej, z ustawioną na środku alabastrową statuą świętej, dłuta Johna Bacona, jednym z najsłynniejszych angielskich dzieł klasycznego odrodzenia końca osiemnastego stulecia. Poza ich krokami oraz krokami sługi wychodzącego ze spiżarni z dwoma dzbanami piwa nie słyszało się niemal żadnych dźwięków; wszak zakończyła się już kompleta, a wszelkie ćwiczenia i lekcje odwołano na cały dzień.
Opat Piotr Thynne siedział w swym parlatorium ponad arkadą wiodącą z dziedzińca do stajni, browaru, piekarni, drewutni i – na samym końcu – małej farmy żywiącej Kaplicę. Ten wysoki, przystojny pięćdziesięcioletni mężczyzna o wyprostowanej sylwetce, wysoko sklepionych policzkach i krótko przystrzyżonych, skrytych pod piuską siwych włosach zawsze odziewał się w najsurowszą benedyktyńską czerń, co mogło nieco dziwić w czasach, gdy inni duchowni dygnitarze chętnie stroili się w barwne jedwabie i aksamity. Na wyrażane w tej kwestii zdziwienie odpowiadał, że to Bóg nauczył go kochać muzykę, którą w całości, wraz z utworami pozornie do głębi świeckimi, uważał opat za pochwałę Stwórcy. Lecz wygląd i krój odzieży duchownego bynajmniej nie świadczyły o ascetyzmie, a podejrzeniu o takowy zaprzeczały także wspaniałe flamandzkie arrasy zajmujące niemal całą powierzchnię jednej ze ścian, jaworowa francuska sekretera z sewrskimi inkrustacjami i podobne sprzęty tudzież stojący na blacie tejże sekretery kielich oraz jakość znajdującego się w nim wina z Jerez.
Kiedy brat furtian wprowadził Mirabilisa i Viaventosę, opat powstał powoli.
– Fritz, mój drogi – rzekł z powściąganą serdecznością, wyciągając do przybysza ramię. – Witaj znowu w Coverley. – Nazwę stolicy wymawiał po staroświecku „Cowley”.
Mirabilis skłonił się i ujął dłoń gospodarza.
– Cieszę się, ojcze opacie, że znów się spotykamy. Czy mogę ci przedstawić wielmożnego Lupigradusa Viaventosę?
– Wielki to honor dla nas wszystkich, panie.
– Ojciec opat jest zbyt łaskawy. – Viaventosa odkłonił się, odpowiadając jedną z niewielu znanych mu angielskich fraz.
– A teraz pozwólcie, że przyłączy się do nas mój prefekt muzyczny, mistrz Sebastian Morley, którego już znasz, Fritz, i mój kapelmistrz, ksiądz Dawid Dilke, który przybył do nas w zeszłym roku.
Nastąpiły dalsze powitania i uprzejmości. Poza silnymi, kanciastymi dłońmi Morley, człowiek o obliczu wieśniaka, przyodziany w prosty wełniany strój w statecznym, brązowym kolorze, niewiele przypominał muzyka, lecz w istocie był jednym z najwybitniejszych w kraju, błyskotliwym wirtuozem pianoforte; zrezygnował jednak z koncertowej kariery, by poświęcić się nauczaniu teorii muzyki i kompozycji. Jego zasługi na tym polu przemogły nawet zrozumiałą niechęć opata do powierzenia preceptorskich obowiązków osobie świeckiej. Mirabilis szanował go i lubił, za to Dilke, stosunkowo młody, szczupły, jasnowłosy, mrugający nerwowo powiekami, choć w ogólności sprawiający wrażenie całkiem ujmującego, w pierwszej chwili niezbyt przypadł mu do gustu.
– Przynieś jerezu dla naszych gości, Wawrzyńcze – polecił opat, lecz nim odziany na szaro sługa zdążył się poruszyć, powrócił brat furtian.
– Tysiąckrotnie przepraszam, przewielebny ojcze, ale przybyli dwaj panowie, którzy pragną z ojcem rozmawiać.
– Och, miłościwe nieba. – Opat zamknął oczy i uniósł przed siebie dłonie. – Powiedz im, że jestem zajęty.
– To nowoangielski ambasador i archiprezbiter Arnoldstown, ojcze.
– Doprawdy? W takim razie lepiej, żebym nie był zajęty. Wprowadź ich. O tej porze, bardzo to nieuprzejme z ich strony – rzekł opat po wyjściu furtiana – a sądzę, że nie wymagam od bliźnich więcej szacunku, niż przystoi mej pozycji. No cóż, niewiele dobrego słyszałem o schizmatyckich manierach.
Kiedy jednak dwaj Nowoanglicy weszli, okazało się, że wiedza opata o manierach tej nacji nie zasługiwała na zaufanie. Ambasador natychmiast wywarł dobre wrażenie swym bezpośrednim i stanowczym zachowaniem oraz szczerym spojrzeniem błękitnych oczu, natomiast archiprezbiter okazywał pełne spokoju dostojeństwo, które w obecnych okolicznościach zapewne niełatwo przychodziło człowiekowi jego wyznania.
– Zajmę ojcu tylko tyle czasu, by nie nadużywać jego uprzejmości – rzekł ambasador, gdy zakończyły się powitania i przedstawianie obecnych. – Przede wszystkim przepraszam. Nie powiadomiłem zawczasu, iż pragnę z ojcem rozmawiać, gdyż obawiałem się odmowy. Uznałem jednak, że trudno ojcu przyjdzie zamknąć drzwi przed ambasadorem, nawet przed ambasadorem z Nowej Anglii.
Po twarzy opata przemknął lekki uśmiech.
– Jerezu, Ekscelencjo?
– Dziękuję ojcu. A teraz do rzeczy. Do bazyliki Świętego Jerzego sprowadziły mnie dziś nie tylko urzędowe obowiązki i nie tylko osobista chęć oddania szacunku waszemu nieodżałowanej pamięci monarsze. Ściągnęła mnie tam także muzyka. Muszę wyznać księdzu Dilke’owi, iż nie sądzę, bym kiedyś jeszcze miał usłyszeć śpiew równie doskonały.
Dilke zamrugał i zerknął szybko na opata.
– To bardzo uprzejme słowa, wielmożny panie.
– Jedynie szczere, proszę księdza. Szczególnie zaś uderzyło mnie, i jak mniemam nie tylko mnie – ambasador, który widocznie doskonale wiedział, kim jest każdy z obecnych, zwrócił swe błękitne oczy na dwóch przybyszów z Alemanii – wykonanie solowej partii sopranu w „Agnus Dei” i innych częściach. Ten młody człowiek to głos wprost z nieba. Oczywiście jest wspaniale wykształcony, ale były w jego sztuce elementy, które zawdzięcza tylko samemu sobie, prawda, proszę księdza?
– Och, tak, Ekscelencjo, tak.
– Za pozwoleniem, wielmożny panie – rzekł swym szorstkim głosem Morley – czy sam także jesteś muzykiem?
– Zamierzałem takowym zostać, mistrzu, lecz w porę odkryłem w sobie brak zdolności. Pozostało mi tylko serdeczne zainteresowanie. I to wreszcie sprowadza mnie do celu tej wizyty, ojcze opacie. Najuniżeniej proszę o zaszczyt krótkiej rozmowy z geniuszem Świętej Cecylii. Będę miał o czym opowiadać wnukom, gdyż pewien jestem, iż zaszczyt to rzadki. Uznałem, że i archiprezbiter nań zasługuje. Poza tym poprosiłem go, by udzielał mi duchowego wsparcia w mej usilnej prośbie.
– Prośba Ekscelencji jest zaiste niezwykła – odparł po namyśle opat – lecz nie znajduję należytych powodów, by jej odmówić. Do dzwonka na wieczerzę pozostało jeszcze nieco czasu. – Skinął na swego sługę. – Wawrzyńcze, przyprowadź natychmiast kleryka Anvila. Powiadom go, że czekają nań, hmm, wielce czcigodni goście.
– Jestem ojcu niewymownie wdzięczny – powiedział Cornelius van den Haag – myślałem jednak o czymś dyskretniejszym od tego zgromadzenia, które może chłopca onieśmielić.
Opat pozwolił sobie na kolejny lekki uśmiech.
– Troskliwość to godna pochwały, wielmożny panie, lecz Anvila niełatwo onieśmielić, jak zaświadczy ksiądz Dilke, a nawet gdyby był bojaźliwy, powinien nauczyć się pokonywać tę słabość. Dopilnuję jednak, byś mógł zamienić z nim słowo na osobności.
***
Zgodnie z przewidywaniami opata wezwanie nie wzbudziło w Hubercie Anvilu onieśmielenia, choć chłopiec był zaskoczony i, tuż po przybyciu, nawet bardzo przejęty; nie na tyle jednak, by nie docierało doń to, co widział i słyszał.
W parlatorium znajdowali się czterej nieznajomi. Dwaj pochodzili z Nowej Anglii, mówili po angielsku całkiem naturalnie, acz z gardłowym akcentem; starszy, siwowłosy i barczysty, wyglądał na biskupa, młodszy zaś, wysoki, o ogorzałej twarzy, zdawał się być od niego ważniejszy, może nawet tak samo ważny jak sam opat. Obaj przyodziani byli w czerń z białymi koszulami; w tym stroje ich przypominały odzież opata, aczkolwiek ich surowy krój zdradzał cudzoziemskie pochodzenie. Choć starali się, jak mogli, żaden nie zdołał całkowicie skryć niepewności. Wprost w oczy się rzucało, że duchowny nie miał najmniejszej ochoty tu trafić.
Dwaj pozostali byli pulchni i wykwintni, a ich powierzchowność zdradzała problemy zdrowotne. Jeden miał lśniące oczy i groteskowego wąsa, który wyglądał niemal jak namalowany lub nakreślony ołówkiem; jego towarzysz pomimo bladej cery zdawał się być człowiekiem bystrym i rzutkim. Nazwiska ich dowodziły, że przybyli z Rzymu, akcenty zaś, że nie urodzili się tam. Była to rzecz normalna i naturalna; natomiast dlaczego głosy ich są tak wysokie, nie trzeba było długo się domyślać, aczkolwiek nie było to ani normalne, ani naturalne; o lekkie zmieszanie przyprawiło kleryka Anvila spojrzenie, którym obdarzył go każdy z nich, kiedy go przedstawiano – spojrzenie taksujące i pełne namysłu. Przypomniał sobie, jak kiedyś w domu znalazł się w bibliotece, gdy malarz rozpoczynał tam pracę nad portretem jego ojca: tamten wpatrywał się w modela w taki sam uważny, acz dyskretny sposób.
Wszyscy czterej goście wygłosili pochwałę kunsztu kleryka Anvila w _Requiem._ Ten przyzwyczajony był już do pochwał, co znaczy nie tyle, że nie wzruszały go one, ile że nauczył się ich wysłuchiwać i mógł teraz spostrzec, iż najbardziej przemyślane komentarze wypowiada bystry, bladolicy mężczyzna, a najgorętsze – ów ważny Nowoanglik. Kiedy opat wziął resztę towarzystwa na stronę, by pokazać im swe arrasy, chłopiec znalazł się sam na sam z tym ostatnim.
– Czy mogę spytać o twe imię, paniczu?
– Tu, w Kaplicy, jestem tylko klerykiem, wielmożny panie. Na imię zaś mam Hubert.
– Teraz ja ciebie muszę poprawić, Hubercie. Bynajmniej nie jestem wielmożnym panem. Jako nowoangielski ambasador czasami bywam Ekscelencją, czasami bywam też obywatelem Corneliusem van den Haagiem, ale dla ciebie mogę być po prostu panem.
– Dobrze, proszę pana. Van den Haag brzmi jak niderlandzkie nazwisko.
– Bo i jest niderlandzkie, a przynajmniej było. Moich przodków zesłano stamtąd ponad czterysta lat temu, wraz z… Ale dość o moich sprawach; twoje są znacznie ciekawsze. Jakiego jesteś wieku, Hubercie?
– Jakiego wieku? Och… mam dziesięć lat, proszę pana.
Słuchając w bazylice śpiewu chłopca, mężczyzna natychmiast zauważył w jego głosie pewną wielce charakterystyczną cechę, która jednak opierała się definicji i kryła za parami antonimów: głos był dorosły, lecz świeży; całkowicie opanowany, lecz swobodny; słodki, lecz potężny. Teraz, przyglądając się śpiewakowi z bliska, natychmiast znalazł odpowiednie określenie: ponadwiekowość. Twarz Huberta Anvila, o pełnych wargach, dużym, prostym nosie i oczach głęboko osadzonych pod grubymi brwiami, nie musi już dojrzewać; chłopiec nabierze wzrostu, lecz prawdopodobnie zachowa ową krótką szyję i szeroką klatkę piersiową, które nadają jego głosowi tyle mocy. Van den Haag nagle poczuł, że musi otoczyć go swą opieką; nieco mniej świadomie doznał tego wrażenia, wrażenia kruchości sztuki, już w bazylice. Przemówił:
– Chciałbym ci powiedzieć, póki nikt nas nie słucha, że przed chwilą nie prawiłem ci jeno czczych komplementów. Każde moje słowo było szczere.
– Wiedziałem o tym, proszę pana.
– To dobrze. Mam nadzieję, że chcesz kontynuować swą śpiewaczą karierę, kiedy dorośniesz?
– Tego pragną przewielebny opat i ksiądz Dilke. Mistrz Morley jest innego zdania.
– A ty sam?
– Jeszcze nie wiem, proszę pana. I chyba jeszcze przez jakiś czas nie będę wiedział. Ale… Chciałbym poznać trochę świat. Rzym, rzecz jasna. Potem Wiedeń, Neapol, Salzburg, Barcelonę. I dalej, Indie i Indo-Chiny. Biskup Hannoy opowiadał mojemu ojcu, że to prawdziwy eden.
– No cóż, słynni śpiewacy mogą wiele podróżować… Zauważyłem, że nie wymieniłeś żadnych miast Nowego Świata.
– Och, zapomniałem, proszę pana. Meksyk, Quebec, Nowy Orlean… i oczywiście Arnoldstown.
Nowoanglik roześmiał się, lecz wzrok jego pozostał poważny.
– Dziękuję ci, chłopcze. Może sam o tym nie wiesz, ale masz rację, oto miasto, które koniecznie musisz odwiedzić. A są w moim kraju i inne: Nowy Amsterdam, Haverford, Wyclif City… Dość, nie pozwól mi rozwodzić się nad miarę.
– Ależ bardzo proszę. Jaki jest pański kraj? Opowiadają o nim wiele dziwnych rzeczy, które nie mogą być prawdą. Nie wszystkie.
– To piękny kraj, Hubercie, choć wierzą w to tylko ci, co widzieli go na własne oczy. I bardzo różnorodny dzięki swym rozmiarom. Siedemset mil z północy na południe, ze wschodu na zachód miejscami czterysta, trzy razy większy od Francji. Na północnym wschodzie w zimie wszystko zamarza; na południu mamy palmy, lwy, bagna i aligatory…
Wyobraźnia Huberta pokazywała mu znacznie więcej. Przesunął się przez nią szereg obrazów pochodzących z groszowych opowieści i ich rycin, z fotogramów i faksymiliów, z rozmów z towarzyszami: błękitna tafla jeziora rozciągająca się po horyzont, samotna góra na wielkiej równinie, rzeka pełna łodzi wszystkich rozmiarów, wyruszająca z przystani flotylla statków wielorybniczych, miasto drewnianych domów, las ogromnych drzew, grupa mężczyzn w futrach polujących na szarego niedźwiedzia, szarżujący szwadron kawalerii w niebieskich uniformach, zbiorowisko dziwnych namiotów, a między nimi ciemnowłose kobiety z niemowlętami na plecach, samotna farma w zielonej dolinie. Wszystko to było tak wyraziste, że Hubert przestał zważać na rozmówcę, aż ściągnęło go na ziemię słowo szczególnie uderzające.
– Mamy najlepszych wynalazców na świecie: niedawno dwaj z nich… – Van den Haag urwał i poważnym tonem podjął: – Nie mamy króla, tylko Pierwszego Obywatela. Mój towarzysz to głowa naszego Kościoła, ale po stroju i trybie życia nie odróżniłbyś go od wiejskiego pastora. Mamy też, rzecz jasna, prawa, i to surowe, lecz każdy z nas może swobodnie decydować, co uczyni ze swym życiem. Ale znowu się rozgadałem.
– Nie, proszę pana, wielce mnie to ciekawi.
– Innym razem. To miejsce, ta Kaplica, czy to twoja szkoła, czy dom, czy też i jedno, i drugie? Czym jest dla ciebie? Wybacz, ale w moim kraju nie ma niczego podobnego. Nie potrzebujemy tego.
– To moja szkoła, proszę pana, a po części i dom, jeżeli szkoła może być domem. Mój ojciec i matka mieszkają w Londynie, a ja często ich odwiedzam, ale opat jest dla mnie jak drugi ojciec, a niektórzy towarzysze jak bracia. Tu pracuję, tu żyję, tu jest farma. – Przez tylne okno można było mgliście dostrzec w oddali za młynem, stawami i gołębnikiem jakiś poruszający się kształt: małą, białawą, czworonożną sylwetkę, która pobiegła, zwolniła, znów pobiegła i znikła wśród krzewów. – Chyba nie znam nikogo równie szczęśliwego jak ja.
Po chwili milczenia van den Haag odezwał się:
– Moja ambasada mieści się, rzecz jasna, w Londynie, ale mam też dom w Coverley. Twoja wizyta, Hubercie, sprawiłaby mnie i mojej rodzinie wielką przyjemność. Może chciałbyś poznać mą córkę; jest dokładnie w tym wieku, co ty. Gdybyś dla nas zaśpiewał… Czy chciałbyś? Czy ci pozwolą?
– Tak, proszę pana, w odpowiedzi na oba pytania. Jest pan bardzo miły.
– Załatwię to z opatem, z którym przed wyjściem muszę jeszcze zamienić kilka słów.
* * *
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Coverley – fikcyjna angielska stolica to w rzeczywistości przedmieście Oksfordu, Cowley, podobnie jak wspomniane później Headington i Wheatley. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
Kandia – miasto na Krecie (obecnie Iraklion); od XIII w. do 1669 r. znajdowała się we władaniu Wenecji jako jedna z nielicznych części Grecji (i Bizancjum), które nie wpadły w ręce tureckie.
Konstantyn Wielki – został wybrany na cesarza w Brytanii. Anglicy uważają, że św. Helena tam właśnie się urodziła.
Święty Augustyn – nie Ojciec Kościoła, a pierwszy biskup Canterbury, który dokonał chrztu Anglii.
Epstone – sir Jacob Epstein był jednym z najwybitniejszych brytyjskich rzeźbiarzy; tu jego nazwisko zostało „zanglicyzowane” przez wzgląd na panujący w Europie antysemityzm.
Arnoldstown – nazwane tak na cześć Benedicta Arnolda, generała z czasów rewolucji amerykańskiej, który przeszedł na stronę Anglików.
Mirabilis, Viaventosa – dwaj Niemcy posługują się zlatynizowanymi formami swych prawdziwych nazwisk; np. Lupigradus („wilczy chód”) to dosłowne tłumaczenie imienia „Wolfgang”.
Baruch (wł. _baroccio_) – wóz; por. polskie „bryczka”.
_Hamlet –_ Thomas Kyd jest autorem _Tragedii hiszpańskiej_, która mogła zainspirować Szekspirowskiego _Hamleta_; niektórzy historycy literatury sądzą, że stworzył on pierwszą angielską sceniczną wersję anonimowej niemieckiej opowieści o Hamlecie, tzw. _Ur-Hamleta_, choć tekstu sztuki dotychczas nie odnaleziono.
Jerez – pierwotna hiszpańska nazwa sherry.KONTAKT:
[email protected]
Cymelia – seria przybliżająca kultowe dzieła literatury światowej: te niesłusznie zapomniane, które chcielibyśmy przywrócić do czytelniczego obiegu, i te, które nigdy nie doczekały się przekładu na język polski.
W serii ukazały się dotychczas:
- Henry Roth, _Nazwij to snem_, tłum. Wacław Niepokólczycki
- Kay Dick, _Oni_, tłum. Dorota Konowrocka-Sawa
- Juan Emar, _Wczoraj_, tłum. Katarzyna Okrasko
- Pierre Boulle, _Planeta małp_, tłum. Agata Kozak
- Walter Kempowski, _Wszystko na darmo_, tłum. Małgorzata Gralińska
- Dashiell Hammett, _Sokół maltański_, tłum. Tomasz S. Gałązka
- Marlen Haushofer, _Ściana_, tłum. Małgorzata Gralińska
- Dola de Jong, _Strażniczka domu_, tłum. Jerzy Koch
- Torgny Lindgren, _Legendy_, tłum. Tomasz Feliks
- Jacqueline Harpman, _Ja, która nie poznałam mężczyzn_, tłum. Katarzyna Marczewska
- Kjell Askildsen, _Ostatnie zapiski Thomasa F. dla ogółu. Nowele_, tłum. Maria Gołębiewska-Bijak
- Italo Svevo, _Zeno Cosini_, tłum. Zofia Ernstowa
- Thomas Pynchon, _49 idzie pod młotek_, tłum. Piotr Siemion
- Jens Bjørneboe, _Chwila wolności_, tłum. Karolina Drozdowska
- Juan Saer, _Pasierb_, tłum. Barbara Jaroszuk