Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Anioł śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 stycznia 2025
18,49
1849 pkt
punktów Virtualo

Anioł śmierci - ebook

"Anioł śmierci" Kazimierza Przerwy-Tetmajera to fascynująca powieść, która przenosi czytelnika w mroczny świat wypełniony tajemnicą i mistycyzmem charakterystycznym dla okresu Młodej Polski. W tej niezwykłej opowieści autor mistrzowsko splata wątki miłości z elementami nadprzyrodzonymi, tworząc intrygującą historię, która trzyma w napięciu do ostatniej strony. Jeśli szukasz ebooka, który połączy w sobie klimat modernistycznej prozy z uniwersalnymi pytaniami o życie, śmierć i przeznaczenie, ta pozycja powinna znaleźć się na Twojej liście lektur.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8349-062-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

A za Żarnowcem na błoniu,
A za Żarnowcem na błoniu,
Jechał Jasieńko na koniu,
Jechał Jasieńko na koniu...

— Nie, to jest, jak Boga kocham, prześliczna kobieta — rzekł Tężel, przestawszy nucić i cofając się parę kroków w tył od ściany, na której wisiał portret młodej panny w ciemnej sukni. — Jak Boga kocham, prześliczna kobieta — powtórzył i jeszcze się krok cofnął. — I co to za genialna bestya z tego Romka, żeby taki portret namalować! Tycyanby się nie powstydził, ale żeby znów Tycyanowi kazał kto tak rzeźbić, jak Romek!... Nie, jak Boga kocham, to jest ultrarenesansowy łeb...
Podszedł, nucąc drugą strofkę, do okna i odwróciwszy się odeń ku portretowi, rzekł całkiem poważnie:
— Słuchaj ty, ty nie wiesz, co to Romek jest, a jeżeli wiesz, to niezupełnie. Ładna jesteś, boś ładna, ale myślisz, żeby kto o tobie za czterdzieści, albo za pięćdziesiąt lat wiedział? Piesby wiedział. A jak będziesz żoną Romka, za sto, za dwieście, za tysiąc lat będą wiedzieli, że panna Marya Tyżwiecka była żoną Romana Rdzawicza. To jest ultrarenesansowy łeb, mówię ci. A swoją drogą... Eh, aleś ty nawet na portrecie tego wiedzieć nie powinna. Tężel jest Tężel i kwita...
Gwiżdżąc trzecią strofkę, począł wielkimi krokami chodzić po pracowni, portret zaś wodził za nim uporczywie oczyma. Tężel to czuł i znowu odwrócił się ku niemu.
— Jak żywa, jak żywa — szeptał — co to za genialny łeb! I co to za śliczna kobieta!...
I jakby raz pierwszy twarz tę widział, jął się wpatrywać w przepyszne, ogromne ciemno­‑blond włosy, lokami spadłe ku ramionom, w ściągłą, szczupłą twarz o matowych rumieńcach, z wielkiemi, podłużnemi, ciemno­‑szafirowemi o złocistym blasku oczyma; o nosie prostym, cienkim i delikatnym, z płaszczyznami, jak u greckich posągów; ustach małych, wązkich, dziwnie regularnych, z górną wargą cokolwiek wzniesioną i brodzie dosyć krótkiej i klasycznie okrągłej. Głowa ta, na prześlicznej szyi, z podmalowanym poniżej, cokolwiek odsłoniętym biustem, miała dziwny wyraz: melancholii i swawoli, zuchwalstwa i smutku, dzieciństwa i powagi, sentymentalizmu i zmysłowości, a miała w sobie nieujęty jakiś wdzięk, nieodparty czar.
— Czy ona jest piękniejsza, czy bardziej czarująca? — mruczał Tężel. — Ale że ta bestya Romek nie wraca! Ja, żebym miał taką narzeczoną, toby mnie korkociągiem od niej nie wyciągnął, a ten już dwa tygodnie kaduk wie, gdzie siedzi. Zachciało mu się wystawy w Wiedniu. A te ślicznoty czekają, czekają, stokrótkom listki rwą: przyjedzie, nie przyjedzie, a jego niema. A te ślicznoty... — tu Tężlowi bardzo mocno głos zadrżał. Żachnął się: — Tfu, do dyaska!
Tężel, pomimo woli, spojrzał w lustro, zobaczył swoją kwadratową, grubociosaną twarz o wystających kościach policzkowych, małych oczach, perkatym nosie, szczeciniastych płowych włosach i również szczeciniastych płowych wąsach, i swoje zwaliste ramiona, i odwróciwszy się z niesmakiem poszedł ku oknu, obok którego stał stolik. Na stoliku leżał list w białej kwadratowej kopercie.
— To od niej — mruknął. — Psiakrew, są przecież szczęśliwi ludzie na świecie. Ale koperta nie jest taka jak zawsze...
— Tężel! Jesteś tam, stara małpo! — ozwał się w tej chwili we drzwiach dźwięczny, wesoły, męski głos o nizkim tonie i stanął w nich młody, około dwudziestu sześciu lat mężczyzna.
— Romek! — zawołał Tężel, podbiegając ku wchodzącemu z otwartemi ramionami.
— Jak się masz Jędrek — rzekł Rdzawicz — tylko mnie nie zgnieć, niedźwiedziu.
— Zdróweś, Romek?
— Zdrówem. Jak się masz? Każ mi rzeczy znieść i zapłać dryndę. A cóż Marysieńka?
I Rdzawicz, zrzucając zamaszyście podróżną torebkę z ramienia, poszedł ku przeciwległej drzwiom ścianie, pod którą na trójnożnym, wysokim stoliku stało sklejone z pokostowanych kartonów, umocowanych na deseczkach wielkie pudło. Rdzawicz podniósł je ostrożnie. Ochraniało ono modelowane w glinie popiersie młodej kobiety.
— Tężel, podobne to, co? Gdzieżeś ty? Aha!... Moje, moje śliczne, moje ty złote serdeczne. Tężel wróciłeś? Podobne to?
— Ba!
— Cóż: »ba?« Gadaj: podobne?
— Cóż się pytasz, kiedy sam wiesz, że podobne.
— Bo wiesz, dyablo trudno jest robić portret z portretu. I jeszcze z malowanego rzeźbić...
— Ale ty jej nie rzeźbisz z tego tam — odezwał się Tężel cichym i jakimś wzruszonym, a usiłującym wzruszenie pokryć głosem — ty jej nie rzeźbisz z tego tam coś namalował, tylko ze swego serca, bo ty ją masz w sercu...
Rdzawicz popatrzył nań wilgotnemi oczyma.
— Tężel, jak ty czasem ładnie mówisz — rzekł. — I jakżebym ją mógł inaczej robić? Podmalowałem portret w trzech dniach, a i to Bóg wie jak, bo przecież malarzem nie jestem, ani Buonarottim, co wszystko umiał. Nie mógłbym jej też rzeźbić, żebym jej w sercu nie miał. Mam tam jej każdy rys, każdą linijkę, każdy szczegół twarzy. Ale się też Rysia ucieszy! Jak już będę mniej więcej gotów ze szkicem, dopiero ją poproszę, żeby mi dopozowała do reszty, a potem w marmur! Czy to nie będzie piękny prezent ślubny? Co? Tężel, ty stara małpo?!
I Rdzawicz, porwawszy Tężla za ramiona, obrócił nim kilka razy po pracowni, zawadzając o krzesła, potem siadł, odetchnął i począł mówić:
— Masz wirginia. Tężel, powiadam ci, co za wystawa! Jakie Niemcy! Co za Szwedy! Co za Hiszpany! Malarze mi się daleko lepiej podobali, niż rzeźbiarze. Powiadam ci...
— Ale, ale — przerwał Tężel — jest tu list.
— Od kogo? Co?
— A od kogóżby? Od panny Maryi.
— Maryś złota! Iris moja! Dajże! Gdzie! Aha tam...
I spostrzegłszy list, zerwał się i pobiegł ku stolikowi.
— Ale cóż to, jakaś inna koperta. Zawsze są podłużne, blado­‑różowe, albo heliotrop — mówił, rozcinając pilnikiem kopertę.
— I ja to samo zauważyłem.
— Teraz cicho siedź.
— Ba — ale w tej chwili Tężel porwał się z krzesła i prawie krzyknął: Romek, Jezus Marya, co ci jest?
Rdzawicz stał się purpurowy, żyły nabrzmiały mu na czole, rozchyliły się usta i poczęły drżeć, a kark napęczniał od napływu krwi.
— Romek, co ci jest?! — wołał Tężel.
Ten zaś zbladł, a raczej zsiniał, położył list na stole, chrapnęło mu coś i jękło w gardle, zachwiał się i cofnął.
Tężel osłupiał. Patrzył na Rdzawicza i widział, że temu pierś podnosi się coraz szybciej i ciężej, jak u kogoś, co ma gwałtowny astmatyczny atak, i że oczy stają mu się coraz bardziej nieruchome, coraz szersze i jakby błędne, ciało zaś całe drży i jakby pręży się w sobie. Nie mógł nic pojąć. Zrozumiał, że Rdzawiczowi stało się coś strasznego, ale nie mógł zrozumieć co? Nakoniec Rdzawicz rzekł: Czytaj...
Tężel wziął ze stolika list i począł czytać. List brzmiał: »Wiem, że sprawię Panu wielką przykrość, może nawet boleść. Wiem, że uczucie Pana dla mnie nie jest tak silne, głębokie i trwałe, jak Ci się zdaje i jak sam w to może wierzysz, ale nie wątpię, że nie jestem ci obojętną. Pisanie tego listu i dla mnie samej jest bardzo przykrem. Pan wiedziałeś, że ja Pana nigdy istotnie nie kochałam, ja się łudziłam, brałam chwilowe wrażenie za prawdę, łudziliśmy się oboje. Dawno już walczyłam ze sobą, te dwa tygodnie pańskiej nieobecności zdecydowały mnie. Ja Ciebie nie kocham i zwracam Ci słowo. Przecież nie chcesz mi pan wiązać świata. Listy i wszystko odeszle moja ciotka, jak Pan wróci. Ja jutro wyjeżdżam. A jeśli nie możesz bezemnie żyć, to się otrujmy.

_Marya Tyżwiecka._

D. 27 kwietnia 1894 r.«
Tężel, przeczytawszy ten list, opuścił ręce i zdrętwiał. Ścisnęło go coś za gardło i chwyciło coś za włosy. A potem musiała mu przelecieć przez głowę jakaś myśl, która wydała mu się wstrętną, gdyż nagle, jakby płaza zobaczył, żachnął się, splunął i mruknął: Tfy! Tężel!...
Rdzawicz zaś osunął się na kanapę twarzą w dół i leżał, oddychając, jakby braknące powietrze chwytał ustami.
— Romek — ozwał się Tężel oszołomionym głosem.
Rdzawicz nie odpowiedział; leżał nieruchomy i chwytał powietrze.
Długa chwila zbiegła, nim odjął twarz i podniósł się nieco; Tężel wzdrygnął się, tak wyglądał.
— Co to jest? — szepnął. — Co się stało?
Tężel nie wiedział, co odpowiedzieć. Rdzawicz zaś wydobył portefeuille z bocznej kieszeni ubrania, wyjął zeń list w podłużnej, blado­‑różowej kopercie i podał go Tężlowi, mówiąc: Czytaj.
Tężel począł czytać.
»Jedyny mój, najdroższy! Mój! Ty! Ti!
Okropnie cieszy, że Rom zrobił taką Dyannę! Rom jest caca. Rom jest śliczny. Niech cieszy, że cieszy. Przyjdź zaraz. Rysi jest tęskno bez swojego pana.
Całuję lewe ocko.
Mój Ty! Taką mi sprawiłeś rozkosz. Mój geniusz! Czy to może być, żebyś mnie Ty kochał? Za co mnie Ty kochasz? Jak Ty mnie możesz kochać? Czy to może być, żeby mnie tyle szczęścia spotykało? Czy ja jestem warta tego? Czy ja Ci potrafię dać szczęście? Wszystko, byleś Ty był szczęśliwy. Ja przestaję istnieć dla siebie. Jedyny mój, skarby moje, wszystko moje, życie moje! Chciałabym dla ciebie ponieść jakąś wielką ofiarę, chciałabym dla Ciebie, cierpieć, umrzeć. Czuj dla mnie, co chcesz, ja Ciebie kocham! Mój Ty! Mój Ty! Mój!
Całe miasto mówi o Twojej Dyannie. Nawet ciocia Porzelska jest wzruszona. Ja śmieję się i płaczę ze szczęścia. Całuje prawe oczko.
Nie myśl wcale, że dlatego Cię tak kocham, że tak mówią o tobie. Kocham, bo kocham. Wszak tylko taka miłość jest coś warta? Ty sam tak mówisz, prawda?
Nie lękaj się. Będziemy szczęśliwi. Kobieta kiedy kocha, świat zwali, a uszczęśliwi. A ja kocham.
Czuję się teraz lepszą, szlachetniejszą, mądrzejszą. Miłość takiego, jak Ty, człowieka, podnosi. Taka jestem dumna, że Cię kocham. Mój orle! Patrzę z góry na wszystkie inne panny. Ty mnie wybrałeś. Ty — mnie. Jedyny mój!
Nie byłeś już trzy dni — prawda, wyjeżdżałeś, po coś wyjeżdżał, Ty niedobry?! Ti — przyjdź zaraz. Czekam Cię. Twoje bobo ceka i prosi. Czy cieszy, że zobaczy? Niech cieszy, bo cieszy. Kocha?
Byłam podczas Twojej niebytności w teatrze. Nie chciałam iść, ale mnie gwałtem zabrali. Z początku strasznie mi było smutno, że Ciebie niema, ale potem byłam kontenta, bo obok siedziała jakaś śliczna panna i byłbyś się z pewnością zakochał. Jesteś taki wrażliwy.
Całuję oba oci. Ti!
Kocha, kocha, kocha, kocha, kocha —

Twoja narzeczona

_Rysia._

_P. S._ Ma kota«.
Tężel położył list na stole.
— Z tem się nie rozstawałem — szepnął Rdzawicz, biorąc list i chowając go do portefeuille. — I ta sama kobieta!... Jak można mnie tak odrzucać! Jak można! Jak można! Jak można! Maryo! Rysiu!...
Pochwycił go płacz, który przeszedł w spazmy.
Tężel był w rozpaczy. Obejmował Rdzawicza rękoma, całował, tulił i czuł, że mu grube łzy ciekną po twarzy. Zarazem czuł, że nie wie naprawdę, co się stało, że mu się wszystko miesza w jakiś pogmatwany, potworny kłąb.
Nadszedł wieczór. Rdzawicz uspokoił się i zdawało się, że zasnął. Tężel zapalił lampę i spojrzał nań. Leżał na wznak na kanapie, ze zbielałemi, rozchylonemi ustami, blady jak trup i jak trup sztywny. Obrzmiałe, zaczerwienione powieki spoczywały na oczach bezwładnie.
— Śpi, czy nie śpi — myślał Tężel.
Zapalił papierosa i stuknął popielniczką; Rdzawicz nie ruszył się.
— Śpi — szepnął i odłożywszy papierosa, oparł przy stole czoło na rękach i począł patrzeć na leżącego.
— Śpi, chwała Bogu — szepnął znowu. — Biedny chłopak...
Nagle uczuł, że go coś ciągnie w przeciwną stronę i odwrócił głowę — to portret panny Tyżwieckiej patrzał nań swemi wielkiemi, ciemno szafirowemi, o złocistym blasku oczyma.
— Coś ty uczyniła — szepnął — coś ty uczyniła...
I porwał go na tę kobietę wściekły, szalony gniew; miałby ochotę rzucić się na jej portret i podrzeć go, poszarpać na sztuki. Portret zaś patrzał nań uporczywie. Tężel utkwił oczy w tych martwych a patrzących oczach — i spuścił swoje. Głowa opadła mu na piersi i czoło pofałdowało się w brózdy.
Po chwili powstał, podszedł ku portretowi, zdjął go ze ściany i odwrócił ku niej. Poczem usiadł znowu przy stole i włożywszy ręce w kieszenie, głowę zwiesił.
A więc Marya zerwała z Romanem... Nie, nie, nawet i teraz przed samym sobą tego nie wyzna... A zresztą i cóż?... Cóż on?... Cóż on, Tężel?... Taki Tężel.. Jeżeli było podle, że to czuł... Wszakże nie chciał czuć, tłumił się, ile mu sił starczyło... Z tej strony jest czysty... Podle było, że wogóle potrzebował nie chcieć czuć i tłumić się, ale go tak brało, tak brało... Jeżeli było podle, że to czuł pierwej, to teraz byłoby jeszcze podlej... stokroć podlej... A zresztą cóż on, taki Tężel?... On i Rdzawicz, ten genialny człowiek i on, rzemieślnik prosty, kamieniarz nie rzeźbiarz, kowal..
I co ona uczyniła, co ona uczyniła!... Rdzawicz może zdrowiem to przypłacić... Tężel wzdrygnął się, albowiem przypomniał sobie, że w rodzinie Rdzawiczów panowała pewna skłonność do melancholii.
Naprawdę on mało wie o stosunku Rdzawicza do Maryi. Cały prawie czas narzeczeństwa Rdzawicza przesiedział w Kulczy, rzeźbiąc figury apostołów do tamtejszego kościoła. Rdzawicz pisywał tylko kartki i to dość rzadko... Tężel raz jeden ją tylko widział bliżej w teatrze. Rdzawicz chciał go przedstawić, ale on nie chciał, wstydził się. Widział z krzeseł, że rozmawiają o nim w loży, że Marya patrzy nań i uśmiecha się, ale Rdzawicz musiał o nim mówić dobrze, bo uśmiechała się życzliwie. Tężel czuł, że się rumieni, był zły i było mu zarazem jakoś dziwnie, coś mu rozpierało piersi. Raz jeden spotkały się ich oczy i wtedy — wtedy Tężel uczuł coś takiego, czemu nic podobnego nigdy przedtem nie czuł i o czem wyobrażenia nie miał... I przeląkł się sam siebie, przeląkł się Rdzawicza, przeląkł się jej... Nazajutrz po przedstawieniu Rdzawicz przyniósł mu tuberozę z bukietu od Maryi, posłaną »przyjacielowi swego narzeczonego«. Tężel wziął tuberozę i nie wiedział co z nią zrobić? Cóż prostszego, jak schować kwiat od narzeczonej swego przyjaciela?... Ale... Czy on schowałby ten kwiat tylko, jako kwiat od narzeczonej swego przyjaciela?... Tak?... Nie!... Jest to podle, podle, stokroć podle i haniebnie podle, że on nad czemś podobnem się zastanawia, że mu to może wogóle myśl mącić... Chciał więc kwiat wyrzucić — ale nie mógł... Całą noc nie spał, rano zaś spalił kwiat, a popiół wsypał do papieru, zawinął i schował do pugilaresu. Potem wyjął go i schował do szuflady między listy z domu, ze wsi. Wreszcie koło południa poszedł nad Wisłę i wsypał popiół w wodę. Bo od narzeczonej swego przyjaciela można schować kwiat, ale on nie mógł tak uczynić, nie powinien był... I że mógł nie módz!... Jak to podle!... To wszystko tak niedawno było, parę tygodni temu. I pomyśleć, że się coś takiego stało...
Rdzawicz odetchnął; Tężel spojrzał na niego — spał jeszcze.
— Mój Boże, mój Boże — myślał Tężel — co to będzie? Delikatny jest i nerwowy. Jak on to przetrzyma... Żeby to choć inny człowiek... ale to szalony, dziki temperament, heliogabalowskie rozuzdanie zmysłów, impet fantazyi i pęd, a organizm stosunkowo wątły... Jak on to przetrzyma?... Gdyby nie przetrzymał... Jezus Marya!...
Tężlowi aż zawirowało na to przypuszczenie w głowie.
— Jezus Marya!...
Ośm lat przeżyli prawie nierozłącznie.
Tężel miał wówczas dwadzieścia dwa lata i ponieważ późno mógł się wziąć do roboty, kopiował dopiero w akademii sztuk pięknych antyki. Robił właśnie głowę Junony i był bardzo kontent z roboty. Zdawało mu się, że robi doskonale i że kopia jest ogromnie podobna.
Jednego dnia, w październiku przychodzi do sali szkolnej i zastaje przed swoją robotą może ośmnastoletniego szkraba. Dość wysoki, cienki, smukły, blady, o czarnych, świecących włosach, mocno falistych, nos orli z rozdętemi nozdrzami, usta dość grube, oczy dziwne, jakby stalowe, duże, świetliste, głęboko osadzone. W całej postawie coś zuchwałego i niezmiernie swobodnego, coś poprostu lotnego, ale szkrab.
Tężel patrzy na niego, a on na Tężlową glinę. Trwa tak chwilę, aż się Tężel, pewny swego pyta:
— Cóż, panie, podobne?
— Nie, panie, niepodobne — odpowiada szkrab.
Tężla aż zaświerzbiało w garści: A szkrab! A smarkacz! — Ale przedewszystkiem tak się zmieszał, że języka zapomniał w gębie.
— Tak pan sądzi? — bąknął.
— A tak — odpowiada chłopak.
— A bo to moja robota...
— A to przepraszam pana bardzo, nie wiedziałem.
— A no wiem, że pan nie wiedział. Ale się panu nie wydaje podobne?
— Przepraszam, ale nie.
— Hm, ja myślałem, że to dobre. Może pan ma i racyę.
— Widzi pan, tu jest największy feler — mówi szkrab i nie pytając, czy wolno, przejeżdża wielkim palcem po policzku Junony. Tężel zgłupiał — co to?
Było to _coup de maître_, dotknięcie mistrza. W tej chwili Tężel spostrzegł, że tu istotnie właśnie najwięcej chybił.
— Ma racyę — mruknął — podobne to do Junony, jak kot do malwy. A kto pan jest?
— Ja jestem Roman Rdzawicz. Zapisałem się tu na rzeźbę. Będziemy kolegowali.
— Ja się nazywam Jędrzej Tężel. Panie czyś pan się już gdzie uczył?
— Bardzo mało i prywatnie, bo musiałem kończyć gimnazyum. Ojciec nie chciał inaczej. Straciłem dużo czasu.
— Ten stracił dużo czasu... — pomyślał Tężel.
Nazajutrz Rdzawicz wziął się do pracy obok Tężla i trzech innych kolegów. Wszystko mu się paliło w rękach; zdawało się, że oczami rzeźbi, tylko spojrzy. Profesor Bronn się dziwił i powtarzał: Panie Łdzawicz, panie Łdzawicz! Pan ma głuby talent, tylko ta natuła niesfołna, oj ta natuła! Panie Łdzawicz, panie Łdzawicz!
Koledzy byli naturalnie źli, a Tężel niemiał z podziwu. Nie zbliżał się do niego, tak, jak będąc dzieckiem, w Kostrzynie we dworze, kiedy go panicze zawołali, bał się do ręki wziąć zabawki, aby nie zgnieść. Wydawał się sobie przy tym smukłym, cienkim, ośmnastoletnim chłopaku, takim grubym, ciężkim chłopem, takim chamem! Obchodził Rdzawicza, jakby to był przedmiot szklanny. Wszyscy sobie w szkole mówili »wy«, ale z Rdzawiczem był Tężel zawsze na »pan«.
— Ja tak rzeźbię, jak pies gra na drumli — myślał — ale ten...
I coraz większa opanowywała go względem Rdzawicza nieśmiałość.
Zeszło może ze dwa miesiące, a stosunek między nimi ani na krok nie postąpił, mimo, że pracowali dzień w dzień obok siebie. Tężel był nieśmiały. Rdzawicz wogóle trzymał się dosyć daleko od kolegów.
— On tu na nas patrzy, jak kawka na pasternak, ale ma do tego prawo — myślał Tężel.
Aż jednego dnia Rdzawicz zbliżył się ku niemu i rzekł:
— Panie Tężel, ja mam do pana jedną wielką prośbę.
— Czemże mogę służyć? — spytał Tężel i czuł, że się czerwieni, jak przed panną.
— Widzi pan, ojciec mi przysłał trochę pieniędzy i sprowadziłem sobie mały kawałeczek marmuru, bo chcę coś rzeźbić, ale nie mogę sam obtłuc. Czyby mi pan nie pomógł? Marmur nie jest duży, może półtorej stopy.
— Owszem, z całą chęcią. Kiedy mam przyjść?
— Kiedy pan zechce. Ale możeby najlepiej było dziś zacząć popołudniu. Ma pan czas?
— Dobrze. Mam. A cóż pan chce rzeźbić, jeżeli mogę wiedzieć?
— Anioła życia.
— Anioła życia? Cóż to ma być?
— Widzi pan, chcę zrobić coś takiego, co się rwie w górę, _vers le ciel_. Chcę zrobić coś — tu przestał mówić, wziął kawałek węgla ze stołu i począł rysować na ścianie. Pod ręką jego z niesłychaną szybkością rósł kształt skrzydlatej postaci _en face_. Skrzydła były rozpięte i wzniesione wysoko, postać jakby razem szła i zrywała się do lotu. W kilku liniach nadał twarzy anioła wyraz jakiejś młodzieńczej mocy, bujności, zachwytu i czegoś promiennego. To było rzeczywiście: Życie...
Tężel osłupiał.
— Widzi pan — mówił Rdzawicz, kładąc węgiel na stole — chcę zrobić coś takiego, co za sobą porywa świat, ludzi i niesie gdzieś w przestrzeń, w dal, w przód! Coś, co bucha zdrowiem, tryska świeżością; gdy się śmieje, to gaje drżą, gdy zawoła ku sobie, to się skały pochylą. Chcę zrobić coś takiego, w czemby się dało uczuć zieleń łąk, słoneczność, błękit wiosenny, coś takiego, żeby to czyniło wrażenie, że się z tem strumienie w górę rwą i że za tem oceany w górę polecą. Coś, rozumiesz pan, coś takiego, żeby się zdawało, że to z oczu sypie kwiaty i błyskawice, te, co w niebo biją... Coś... rozumie pan?
— Rozumiem.
— I pomoże mi pan obtłuc?
— Pomogę.
— No, to niech pan przyjdzie do mnie. Oto jest mój adres.
— Dobrze. Przyjdę zaraz popołudniu.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
I rozpoczęli robotę. Tężel pomógł Rdzawiczowi obtłuc marmur, ten zaś wziął się do modelowania w glinie swego Anioła życia. Ale rzecz okazała się daleko trudniejsza, niż Rdzawicz przypuszczał.
— Nie idzie — mruknął raz Tężel, stając przed glinianą masą na postumencie.
— A nie idzie — odparł smutno Rdzawicz.
— Wie pan co, możeby to odłożyć na później, aż się pan więcej nauczy. Zawcześnie się pan zabrał do kompozycyi.
— Mnie się też zdaje, że ja za mało umiem.
— Przecie my dopiero figury z antyków zaczynamy robić, a pan chce komponować.
— A bo Michał Anioł przecież wie pan, zrobił, mając szesnaście lat, taki posąg, że wszyscy myśleli, że to antyk.
— No, tak, ale widzi pan...
— O, panie, _aut Caesar, aut nihil_ — podchwycił żywo Rdzawicz.
I wziął się na nowo do lepienia, ale »nie szło«. A Tężel nucił:

Dadzom mi jom, dadzom,
Piknie odprowadzom,
Ale trzeba pocekać...

Zaprzyjaźnili się tymczasem ogromnie. Z »pana« zeszli na »wy«, z »wy« na »ty«. Rdzawicz imponował Tężlowi swoją inteligencyą, swojem wykształceniem, talentem, sferą, z której pochodził, stosunkami, ogładą towarzyską, podbijał go swoją wrażliwością, nerwowością i finezyą, czarował wyobraźnią. Natomiast gruba, rubaszna, ale zupełnie nadzwyczajna uczciwość, prawdziwie kamienny i zdrowy chłopski rozum Tężla, przywiązywały do niego Rdzawicza.
— My wyglądamy z sobą, jak kameleon z wyjcem, bo jest taki, prawda? — powiedział raz Tężel.
— A jest. Wyjec rudy.
Przyjaźń spotęgował jeszcze kilkoletni wspólny pobyt w Monachium, wśród różnych warunków, wreszcie i to, że po śmierci ojca, Rdzawicz ujrzał się równie biednym, jak Tężel, nawet biedniejszym, gdyż na Tężla wypadło w Kostrzynie jakieś półtrzecia morga roli, Rdzawicz zaś nie odziedziczył nic zgoła. Tężel nadto miał rodziców, braci, siostry i dużo blizkiej rodziny. Rdzawicz zaś, którego matka na kilka lat przed ojcem umarła, z blizkich nikogo. Z dalszą rodziną, z wyjątkiem cioteczno ciotecznego brata, Przerwica, poety, w małych zostawał stosunkach. Tężel czuł się teraz nietylko przyjacielem, ale i jakby starszym bratem i opiekunem młodszego o cztery lata od siebie chłopca.
Przybrana ta opieka nie była zresztą łatwa. Rdzawicz, którego babka była Hiszpanką, wywiezioną stamtąd do Polski, podczas wojen napoleońskich, odziedziczył po niej romańską żądzę używania życia i właściwą romańskim ludom zmysłowość i lubieżność. Przy dosyć wątłym jego organizmie, puszczenie wodzy temperamentowi było ryzykowne i tego Tężel się dla przyjaciela lękał; tymczasem Rdzawicz hamulca nie znał. Ogarnął go po prostu szał. Szedł na oślep, tracił się sam w sobie, walił w przepaść. Tężel z rozpaczą począł spostrzegać, że wyobraźnia w nim niszczeje, ambicya zamiera, a zarazem niszczeją w nim i zamierają wszystkie szlachetniejsze instynkty. Żądza użycia, grubego, brutalnego użycia, zaczęła się w nim stawać najsilniejszym popędem, zabijała w nim wszystkie inne. Zdawało się, że żyje tylko dlatego, aby szukać i znajdować, i że głównym motorem w nim jest żądza, a wszystko inne, całą resztę życia, uważa tylko za środki umożliwiające sycenie tej żądzy.
— Sztuka? Sława? — mówił do Tężla. — Wszystko to jest bajeczne głupstwo. Jeżeli chcę być sławnym, to tylko dlatego, że kobiety są tak, jak ćmy, które pomiędzy dziesięciu świecami wybiorą tę, co się pali i świeci najjaśniej. Dlatego chcę być sławnym.
— Ale takie życie cię niszczy — mruczał Tężel — a każdy ma przecie obowiązek względem siebie.
— Ja znam tylko jeden: szukać w tem przyjemności, w czem się ją znajduje, szukać jej za jakąbądź cenę, byle znaleźć. Powiedz mi, jaki może być inny cel życia, jeśli nie użycie? Wszystko inne jest głupstwo! Robić to, co się chce. Tobie robi przyjemność rzeźbić dla samego rzeźbienia? Rzeźb. Gdyby ci robiło przyjemność całymi dniami skrobać marchew lub przesypywać piasek z garnka do garnka: skrob i przesypuj. A jeszcze ta twoja sława! Cóż jest sława? Dbanie o opinię innych. Czego ja mam o nią dbać? Co mnie inni obchodzą? Ja ich nie obchodzę, dlaczego oni mają mnie obchodzić?
— Ale kiedy ty ich obchodzisz — perswadował Tężel.
— Ciekawym czemu?
— Bo masz talent.
— A tak, to znaczy: chcemy mieć lalkę do zabawy. _Pfui Teufel!_ Zresztą, daj mi pokój! Mnie i tak prędko dyabli wezmą.
— Sam tego chcesz.
— Przecież tak długo żyć nie można...
— Widzisz...
— Nic nie widzę. Cośbym tylko chciał przedtem zrobić...
— Ale cobyś ty mógł był już do tego czasu zrobić, gdybyś był chciał!
— No to nie zrobiłem... i cóż?
— Nie żal ci? Przecie się marnujesz... Czembyś ty już mógł być!
— Nie bój się, jeszcze będę. Nie bój się, ja to wiem, że będę wielkim rzeźbiarzem...
— Jak tak mówisz...
— Zresztą mogę niczem nie być i niech to wszystko piorun trzaśnie!
Tężel był w rozpaczy. Rok za rokiem płynął, a Rdzawicz, uganiając się za kobietami, nie pracował prawie wcale i istniał jeszcze jako rzeźbiarz, tylko dzięki swemu nadzwyczajnemu talentowi. Anioł życia i wszystkie inne projektowane niegdyś kompozycye poszły w kąt, robił małe figurki na sprzedaż, byle żyć. Podejmował się robót do sklepów, rzeźbił Flory, amorów i Bismarków, od czasu do czasu tylko posyłając coś na wystawę. Krytycy nie mogli mu odmówić talentu, ale spodziewali się zrazu po nim daleko więcej. Tężel wiedział, co Rdzawicz naprawdę mógłby dać i wciskał pięści we włosy.
Wreszcie zdenerwowanego, zniszczonego, prawie zagrożonego rozwojem rodzinnej choroby mózgowej, przywiózł Rdzawicza po pięciu latach pobytu za granicą do kraju.
Rok tu już byli. Rdzawicz uhamował się trochę, głównie wskutek odmiennych warunków życia; począł więcej pracować i wystawił gipsową Dyannę półnaturalnej wielkości, która mu zdobyła wielkie pochwały. Tężel, spokojny prawie, wyjechał do Kulczy rzeźbić apostołów do tamtejszego kościoła. Po kilku tygodniach otrzymał od Rdzawicza list, że ten wyjeżdża do Kłęża w lubelskie, rzeźbić portret niejakiej pani Strzeliskiej, bogatej staruszki. Potem, w parę dni później kartkę: _»Vieux singe!_ Jest tu panna Marya Tyżwiecka, _en trois quarts_ cud, w profilu świat się kończy, _en face_ anioł!« Donosił również, że jest tu wnuczka pani Strzeliskiej, Jadwiga, bardzo oryginalna, bardzo inteligentna i bardzo dziwna panna, o tak zuchwałych i rozhukanych pojęciach, że się czasem zdaje, iż ma źle w głowie. Dodał dyskretnie, że robi takie wrażenie chwilami, jakby nie była »od tego«, ale co mu tam ona wobec Maryi! O Maryi dał tylko ten szczegół Tężlowi, że jest od dziecka sierotą, że ma majątek i że się nią opiekuje pan Strzeliski, ale właściwie nie opiekuje się nią nikt, gdyż pan Strzeliski jest »tak bierny, jak laska« i tylko doskonale administruje swoim i Maryi majątkiem, jak przynajmniej zapewnia jego córka, która o nim mówi, że »ojciec jest bardzo dobry, ale możnaby nim usta płukać«.
W kilka tygodni później doniósł Rdzawicz w lakonicznych słowach, że panna Tyżwiecka jest jego narzeczoną, że on zmienia zupełnie tryb życia i zabierze się na nowo do Anioła życia, ponieważ chce być sławnym teraz. Tężel, przeczytawszy, ledwo się nie rozpłakał z radości. I oto ledwo kilka tygodni minęło, on sam przed sobą czuje się podłym, Rdzawicz zaś leży blady jak trup, z opadłemi, sinemi powiekami, może w przeddzień szaleństwa. I to wszystko uczyniła ta jedna kobieta, o cudownych ciemno­‑szafirowych oczach o złocistym blasku, której portret przed chwilą odwrócił do ściany, aby się módz czuć — mniej podłym i mniej słabym.
Rdzawicz spał już z godzinę; zrobił się wieczór. Do pracowni wpadło przez wielką szybę księżycowe światło. Tężel począł patrzeć na Anioła życia.
Po ośmiu latach przerwy i ogromnej stracie czasu, powrócił Rdzawicz do swego dawnego tematu. I w pomyśle nie zmienił nic; wziął tylko większą formę, prawie naturalnej wielkości. Rzecz była na ukończeniu, a rysy Anioła, choć męskie, przypominały żywo rysy Maryi. Rzeźba przedstawiała się wspaniale.
— Istotnie, to jest arcydzieło — myślał Tężel. — Jak Boga kocham, arcydzieło jest. Tak mi z moim talentem do Rdzawicza, jak psu do farbiarstwa. No, niech tam... stało się, co się stało... Jak to wystawi, sypną się wieńce, sypną się dziengi, otumani go to, przeboleje. Już wiem, że się zaraz weźmie do nowej rzeczy... To dziwne, jakem na niego patrzał, to mi się serce ściskało i zdawało mi się, że już wszystko dyabli biorą, a jak na tę jego robotę patrzę, prawie, że mi wesoło. Co to jest sztuka! Ba, ale taka sztuka! Że ten Anioł jest taki pełen życia, to i we mnie życie wstępuje. Bo naprawdę z nim się coś rwie w górę, jak Rdzawicz mówi. Co to jest za wyraz! Co za ruch! Te skrzydła prawie szumią... Naprawdę w tym ruchu jest coś, jakby się rzeka pierwszy raz ze źródła miała puścić. Ten anioł...
W tej chwili usłyszał Tężel szelest za sobą; obrócił się: Rdzawicz miał oczy otwarte i poruszył się. Spojrzeli na siebie; w Tężlu ścisnęło się znowu serce i znowu nie wiedział, co począć — odezwać się, czy nie?
— Spałeś? — rzekł wreszcie.
— Spałem — odrzekł Rdzawicz dość głośno. — Spałem. Jeszcze nie mogę... jeszcze mi się...
I znowu skręcił głowę twarzą ku ziemi.
Tężel zaś patrzał nań i czuł, że mu się oczy łzawią. Nakoniec Rdzawicz ozwał się przerywanym, zdławionym głosem:
— Cóż teraz będzie?...
Tężel nie wiedział, co mu odpowiedzieć.
— Cóż teraz będzie? — powtórzył Rdzawicz, a w głosie jego było tyle bólu i tyle żałości, że Tężel uczuł, iż mu kurcz gardło ściska. Cóż miał odpowiedzieć?
Rdzawicz patrzał przed siebie. Wydawało się, jakby w nim coś zamarło. Nagle porwał się z sofy, usiadł i krzyknął gwałtownie:
— Nie można tak! Nie można tak! Nie można się tak dać zarzynać. Pójdę do niej! Zaraz, w tej chwili! Każdego innego mogła odepchnąć, ale nie mnie — ona! Która godzina?... To nie może być... To był chwilowy szał, kaprys jakiś straszny... Pójdę do niej...
— Ależ jej już tu niema — przerwał mu Tężel. — List przed trzema dniami pisany, a pisze, że nazajutrz wyjeżdża.
— Pokaż.
Tężel podał mu list.
— Prawda... Ale nie, nie, ręczę ci, że ona tu jest. To jest szalony kaprys. Ręczę ci, że ona tu jest.. Pójdę do niej. Mniejsza o to, że późno, nieraz później przychodziłem. Zresztą co mi tam! Co mi tam wszystko!
Zerwał się, przebrał z gorączkowym pośpiechem z podróżnego ubrania i zarzucił paltot.
— Iść z tobą? — spytał Tężel.
— Chodź.
Przez całą drogę nie mówili do siebie ani słowa. Rdzawicz, w którym widocznie chwilowa gorączka opadła, gryzł gałkę od laski. Tężel jechał pochylony, włożywszy dłonie między kolana.
Przed bramą siedział stróż. Znał on Rdzawicza, któremu nieraz bramę otwierał, i ukłonił się.
— Czy to panna Tyżwiecka wyjechała? — spytał Rdzawicz.
— Wyjechała, proszę wielmożnego pana.
— Wiecie na pewno? — pytał dalej, usiłując opanować łamiący się głos.
— Samem rzeczy do dorożki podawał.
— Kiedy wyjechała?
— Przedwczoraj rano.
— Czy sama pojechała?
— Pani panienkę odwiozła, ale wczoraj już wróciła.
— Nie wiecie dokąd?
— Nie wiem też, proszę łaski pana.
— Poczekajcie... zaraz...
Wyjął bilet z portfelu i począł szybko pisać:
»Do Wielmożnej Pani Julii Porzelskiej. Raczy Pani wybaczyć, że ośmielam się pisać do Niej tak późno i w tej formie; przed chwilą jednak przyjechałem, a że stróż mówi mi, iż moja Narzeczona wyjechała, radbym się dowiedzieć jej adresu, o który uprzejmie proszę. Nie przychodzę sam z tą prośbą, ze względu na późną godzinę«.
— Zanieście to na górę. Będzie odpowiedź.
Tężel stał oparty na lasce pod bramą, Rdzawicz odszedł trochę trotuarem. Po chwili stróż wrócił.
— Jest odpowiedź?
— Jest, proszę łaski pana.
— Dobrze, macie na piwo.
Drżącą ręką rozdarł kopertę pod latarnią i począł czytać półgłosem:
»Szanowny Panie! Siostrzenica moja, wyjeżdżając, nie upoważniła mnie do udzielenia Panu jej adresu, oświadczyła mi jednak, że zwraca Panu słowo i że oznajmia Panu o tem w liście; dziwię się więc, że Szanowny Pan nazywa jeszcze moją kuzynkę swoją narzeczoną. Listy swoje, pozostawione przez Marynię u mnie, odbierze Pan po odesłaniu jej listów na moje ręce.

Z poważaniem

Julia Porzelska

RESZTA TEKSTU DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij