Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Antychryst. Opowieść z ostatnich dni świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Antychryst. Opowieść z ostatnich dni świata - ebook

Odkryj fascynujący świat filozoficznych i religijnych rozważań w książce "Antychryst" Antoniego Gnatowskiego. Apokaliptyczna podróż przez wieki, religie, estetykę i politykę ukazuje nam przemyślenia Proroka-Mesjasza. Poznaj dziewiętnastowieczny lucyferianizm, kształtujący różne systemy wierzeń i poglądów na naturę dobra i zła, które symbolizuje Lucyfer. Ta lektura wciąż jest aktualna, oferując unikalne spojrzenie na totalitaryzm, autorytaryzm, komunizm, faszyzm, kapitalizm i plutokrację. Zagłęb się w tę niełatwą, ale niezwykle wartościową lekturę.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-501-2
Rozmiar pliku: 257 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I.

Henryk Strafford siedział przy biurku w swej pracowni z ręką opartą o klawisze maszyny do pisania, ale ręka nie poruszała się, a myśl błądziła daleko. Godzina była późna, ale gabinet zdawał się oświetlony dziennem światłem, płynęło ono bowiem równomiernie z ukrytych gzemsami otworów. Umeblowanie cechowała prostota i powaga. Kilka starych, cennych płócien, popiersi i grup z iwoaryny, coraz bardziej wycieśniającej niemiły dla oka marmur; parę szaf z książkami, parę innych z fonografami zastępującemi przeważnie druk i pismo; podłoga okryta płytami niedawno wynalezionego metalowego aljażu, mającego miękkość i puszystość wschodniego kobierca bez jego właściwości, szkodliwych dla zdrowia. Wszystkie sprzęty i drobiazgi podręczne miłe były dla oka, łatwe w ujęciu i niespożycie trwałe, a za materjał dla wszystkich służyły zamiast tkanin i drzewa rozmaite inne mniej lub więcej nowo wynalezione aljaże.

Była to bowiem epoka wynalazków praktycznych, udogodnień życiowych i zbytku. Po wszechświatowej wojnie 1914 r. i przewrotach, które stały się jej następstwem, powtórzyło się w całym świecie to, co przeżyła Francja po upadku Teroru. Reakcja była tem powszechniejszą i bardziej gwałtowną, im cięższym był demagogiczny ucisk i nieznośniejszem panowanie proletarjatu. Miejsce nienawistnych dogmatów społecznego i politycznego radykalizmu zajęły hasła ładu, rychło przeistoczonego w reakcję. Kapitalizm mścił się, zakuwając pracujące masy w twardsze, niż kiedykolwiek przedtem kajdany, krwawemi represjami i głodem zmuszając opornych do milczenia. Trusty i monopole zawładnęły światem, zastępując parlamentaryzm dyktaturą.

A równocześnie z tem rozpoczęła się niesłychana orgja bogactw i użycia. Kult złotego cielca i rozkoszy wygniótł wszelką religję i etykę. Zniknął wstyd, zamarła litość. Pracujące tłumy poddane zostały specjalnym rygorom i zamknięte w osobnych dzielnicach i miastach, by biedą i niechlujstwem nie razić wyrafinowanego wykwintu bogaczów. Po wszystkich krajach świata surowe ustawy przykuwały robotnika do jego warsztatu, jak niegdyś chłopa do gleby. Niewolnictwo zmartwychwstawało, cynicznie odrzucając osłaniające je dotąd pozory.

Strafford myślał o tem i przenikliwy ból ściskał mu serce. Wszak własne jego życie związane było z faktami temi tak ściśle. Jeszcze był chłopięciem, gdy ojca jego na śmierć skazał trybunał rewolucyjny za to, że bronił praw własności prywatnej na katedrze uniwersytetu w Cambridge. Wówczas to matka, Polka, wywiozła go do ojczyzny swojej wraz z malutką siostrzyczką, gdzie po latach objął w Krakowie taką samą katedrę, jaka ojcu jego dała sławę pierwszego ekonomisty w Anglii. Lecz teraz oto staje przeszkoda nie tak krwawa jak owa, która odebrała życie Sydnejowi Straffordowi, ale może jeszcze boleśniejsza. Wstępując w ślady ojca, zyskał już sobie rozgłos i uznanie. Młodzież tłoczyła się na jego wykładach, podnosząc jego imię jak sztandar; świat naukowy mimo młodego wieku liczył się z nim jak z pierwszorzędną powagą, i oto nagle padł grom. Zapatrywania jego były ściśle te same, za które komuniści ojca jego zawiedli na szafot: obecnie warstwy kierujące uznały zapatrywania te za niebezpieczne dla spokoju publicznego, bo zatrącające o socjalizm i rewolucję i postarały się o suspendowanie go. Henryk Strafford mówił sobie w tej chwili, że komuniści angielscy łaskawsi byli dla jego ojca, niż polscy zachowawcy dla niego.

Lekkie pukanie do drzwi rozbudziło go z zadumy. Obejrzał się: na progu stała jego siostra ze zwykłym swym łagodnym, napół macierzyńskim uśmiechem na ustach.

– Dobry wieczór, droga! Tak wcześnie wracasz z koncertu?

– Wcale nie tak wcześnie – odpada swym dźwięcznym, kontraltowym głosem. – Już po jedenastej!...

– Doprawdy? Nie przypuszczałem. I cóż jeszcze, siostrzyczko?

– Kalina Roztocka odwiozła mnie, i jest w salonie...

Białe czoło profesora zachmurzyło się zlekka.

– Czy mam iść do niej? – zapytał z nieco przymuszonym uśmiechem, podnosząc się z krzesła.

– Przeszkadza ci to?

– Tak dalece nie, ale...

– Ale przecież przeszkadza! Nie kłopocz się! Wymówię cię przed nią.

– Tak! Ta nieoceniona migrena...

Ona głową potrząsła.

– Nie! To byłby wykręt! Powiem poprostu, żeś zajęty.

– Kiedy ja właściwie nie jestem zajęty...

Panienka zaśmiała się wesoło, chwytając brata za rękę.

– A, jeśli tak, to zabieram cię bez ceremonii. Gdybyś pracował to co innego, ale jeśli idzie o oderwanie cię od próżnych myśli, któremi się zagryzasz, gotowam użyć siły!

I pociągnęła go za sobą przez parę pokoi do jasno oświetlonego saloniku, w którym pomiędzy gąszczem palm i bukietami kwiatów syczał srebrny samowar, a poza nim różowiała koronkami oszyta sukienka.

– Patrz, Kalinko, jaką zdobycz ci przyprowadzam. Niczem borsuk w jamie i niedźwiedź, kryjący się przed ogarami w najdalsze ostępy boru.

– To więc ja tak przestraszyłam profesora, że aż trzeba go było dostawiać tutaj przy pomocy domowej żandarmerji? – zaśmiała się panienka w różowej sukni.

– Przyzna pani, że jest to w duchu czasu – zauważył Strafford, ściskając jej rękę.

Parma Kalina zatrzepotała rączkami, sypiąc iskry z brylantowych pierścionków.

– Ani słowa o polityce! Nie zasnęłabym tej nocy! Śniłyby mi się okropne baby z dziećmi na ręku i głodni robotnicy w brudnych bluzach!

– Tak się pani brzydzi ubogimi i głodnymi?

Panienka zwróciła się do swej towarzyszki z miną rozkapryszonego dziecka.

– Powiedz mu, Edyto, żeby mnie nie kłuł tymi ohydnymi, biednymi i głodnymi! Papa mówi, że w najbliższej sesji senatu wniesie projekt zakazu dla tych brudasów włóczenia się po naszych dzielnicach i wstępu do publicznych parków!

Edyta Strafford poruszyła się gwałtownie.

– Sama nie wiesz, co pleciesz, Kalinko – zawołała, rzucając niespokojnym wzrokiem na brata. Nie zrozumiałaś pewnie ojca i robisz się gorszą niż jesteś, któż śmiałby do tylu udręczeń, jakie dziś znoszą biedacy, dodawać jeszcze niewolę, pozbawiać ich odrobiny świeżego powietrza po pracy?

Ale Kalinka upierała się przy swojem. Przykro jej zasmucać przyjaciółkę i spadać z czwartego piętra w opinii Strafforda, ale trudno! W cudze piórka stroić się nie będzie! Ma antypatje, których nie myśli ukrywać, ale ma też i zasady. Proletariat trzeba znosić, trzeba też o niego troszczyć się i jego potrzebom czynić zadość, jak troszczymy się o bydło robocze, ale trzeba równocześnie oddzielić się od niego nieprzebytym wałem. Czy Edyta zapomniała, czem były rządy proletariatu, począwszy od paryskiej komuny i rosyjskich sowietów, stanowiących dopiero przegrywkę, a kończąc na tej przeklętej zmorze, jaką były dwadzieścia kilka lat komuny wszechświatowej? Nie, nie! Niech jej nie mówią o robotnikach, o głodnych, wydziedziczonych! To dzika horda, którą trzymać należy na żelaznem wędzidle i tyle właśnie dawać jej praw, co brytanowi, uwięzionemu na łańcuchu.

Mówiąc w ten sposób panna Roztocka trzymała główkę wysoko podniesioną i nozdrza miała rozwarte jak koń rasowy. Była to piękna dziewczyna, stanowiąca zupełne przeciwieństwo typu i charakteru z Edytą. Maleńka, niezwykle zgrabna, z główką obramowaną puklami jasnozłotych włosów przypominała całkiem dziecięce główki Greuza. Rysy nie były regularne, tworzyły jednak całość nad wyraz ponętną i uroczą, czarne aksamitne oczy paliły jak węgielki, a cała ta miniaturowa figurka zdawała się ulepioną z saskiej porcelany i aż prosiła się, by ją schować za witrynę z obawy potłuczenia.

Edyta Strafford była przedewszystkiem o dziesiątek lat starszą od swej bardzo jeszcze młodziutkiej przyjaciółki i jeśli w tej ostatniej było coś z przekornego chochlika, ją można było porównać trochę do wysmukłej lilji, a trochę do anioła, rozpościerającego śnieżne skrzydła nad duszą zwierzoną jego pieczy. Była przedziwnie piękną tą idealną pięknością angielskich dziewic, której tak trudno sprostać kobietom z kontynentu, ale to, co przeważało w czynionem przez nią wrażeniu, to była wprost bezgraniczna dobroć, i ona to nadawała tej kobiecie, zbliżającej się do południa życia, tę promienną jasność, która szła od niej jak od postaci świętych u starych bizantyjskich mistrzów.

Strafford porównywał w myśli te dwie kobiety, tak piękne obie, a tak odmienne od siebie, i uczuł wielki smutek. Czemu to dziewczę, mające wdzięk kwiatu, nie miało duszy?

Edyta, jak zwykle, odczuła to, co się działo w sercu brata i utkwiła w nim oczy, błagające o wyrozumiałość. On zrozumiał i skinął jej zlekka głową, rzucając jakieś obojętne słowo dla odwrócenia rozmowy, ale Kalina zauważyła gest i tem energiczniej trzymała się drażliwego tematu.

Edyta kilkakrotnie próbowała powstrzymać potok jej wymowy. Piękna jej twarz przybierała coraz bardziej wyraz przykrości i zakłopotania, a oczy wciąż biegły do brata z tą samą niemą prośbą. Ale panna Roztocka uznała wreszcie, że dość już uczyniła dla zapewnienia sobie zwycięstwa. Uśmiechnęła się też w sposób zdolny zawrócić głowę całemu kolegium profesorów i szepnęła do ucha Edycie, tak jednak, by Strafford mógł słyszeć, że ona ta wszystko mówi jedynie z przyjaźni i troski o niego, że nie chce patrzeć na to, jak ten genialny człowiek marnuje całą swą przyszłość dla teoryjek, które, jeśli są prawdą, znajdą dla siebie drogę i narzucą się światu, teraz jednak nie przyszedł na to czas i bronić ich znaczy tyle, co głową w mur uderzać. I któż to popełnia podobne szaleństwo? Ten, który za lat kilka, gdy dojdzie do pełni wpływów i władzy, będzie mógł dyktować ogółowi swe poglądy, swoją wolę...

Panienka mówiła w ten sposób przez chwilę, nie wywołując już jak przedtem rozpaczliwych protestów przyjaciółki, kiedy nagle urwała, jakby przypominając coś sobie i zalała się naraz srebrnym śmiechem.

– Wiecie, byłabym zapomniała, a noszę się z tem przez cały dzień! To takie paradne!

– Cóż takiego! – spytała Edyta, obejmując młodą dziewczynę i zaglądając jej w oczy z macierzyńską czułością.

– Wyobraźcie sobie, że pan Henryk ma rywala!

W oczach panny Strafford mignął cień zaniepokojenia.

– Rywala? w czem?

Panienka śmiała się dalej ubawiona.

– Ach, bo wyobraźcie sobie tylko, było u nas jak zawsze kilku panów z giełdy na śniadaniu i opowiadali, że pojawił się prorok, słyszycie? prorok w naszych czasach!

– Prorok? – zagadnęła Edyta. – To bardzo ciekawe!

– Tem ciekawsze, że prorok ten głosi identycznie te same piękne rzeczy, z powodu których próbowano pana wyrzucić z siodła, na szczęście daremnie.

– Jakto – daremnie? – zapytali równocześnie Strafford i Edyta.

– Ano tak, bo przecie to wszystko, co było rozumnego w senacie wpłynęło na Radę Dziesięciu, która zdecydowała, że do człowieka tej miary, co Strafford, – kłaniajże się pan! nie można stosować takiej cenzury, jakiej podlega pierwszy lepszy gryzipiórek i bakałarz, i że na pewnych bardzo wysokich stanowiskach umiarkowana fronda jest tem samem, czem sól w potrawach.

– To musiał ojciec pani powiedzieć, – uśmiechnął się młody profesor – a i to rozumiem, że on to wielkim swoim wpływem przeprowadził zwrot ten tak w dzisiejszych czasach niezwykły.

– Papa mówił istotnie, że nie przyszło mu to łatwo z tem zwolnieniem od cenzury. Papa mówi, że między tymi panami są takie zakute głowy!

– Ale koncept z solą pomógł pewnie? – uśmiechnęła się Edyta.

– Pomógł istotnie. Ci panowie z giełdy lubią to wszystko, co ma łączność z kuchnią.

– W każdym razie winienem ojcu pani wielką wdzięczność, nie po raz pierwszy zresztą, – wtrącił Stratford nieco zduszonym głosem. Nie mógł odpychać pomocy, która go chroniła przed złamaniem życia, ale pomoc ta przychodziła z rąk człowieka, którego poglądy i osoba nie były mu zgoła sympatyczne i wobec którego obowiązek wdzięczności był mu ciężarem. Czy ciężarem mu była i wdzięczność wobec Kaliny, która z ojcem czyniła, co chciała i wpływu swego używała tylekroć na jego korzyść? Nie miał czasu odpowiedzieć na to pytanie, bo Edyta przypomniała mu, że nie podziękował pannie Roztockiej.

Zmieszany ujął za rękę młodą dziewczynę i chciał ją podnieść do ust, jakkolwiek nie było to oddawna w zwyczaju, ona jednak usunęła dłoń, nadstawiając czoło.

– I beze mnieby się to stało! – szepnęła. – Takiego człowieka, jak Henryk Strafford, nie wyrzuca się z katedry dlatego, że jakiś miljarder czy jakiś trust znalazł w jego wykładach kilka zdań niemiłych.

– A to dlaczegóż kłóciłaś się z nim tak zawzięcie o te same zdania? – zauważyła uśmiechając się Edyta.

– Bo nie chciał przyjść do nas, a przyszedłszy tak wyglądał, jakby dokonał największego poświęcenia! – zaśmiała się panienka, wymykając się do przedpokoju.

– Złoto nie dziewczyna! – westchnęła panna Strafford. – Zal, że nie wszyscy ją oceniają.

– Do mnie pijesz? – uśmiechnął się brat. – Może i słusznie! Ale co na to poradzić? Dla ciebie Kalinka jest zawsze jeszcze tą dziewczynką, którą przygarnęłaś do kochającego serca po śmierci matki i dla której zrobiłaś tyle dobrego, że ją za to kochać będziesz do końca życia, zamykając oczy na to wszystko, co mogłoby miłości tej przynieść ujmę. Dla mnie niestety, jest ona córką swego ojca, przesyconą wpływami tego świata, który nie tylko nie jest moim, ale jest przeciwieństwem mojego i budzi we mnie nieprzezwyciężoną odrazę. Pomimo cały jej urok i pomimo całą sympatję moją dla niej wpływy te odczuwam w niej co chwila, a jeden taki zgrzyt wystarcza, by odrzucić mnie od Kaliny, bodaj na chwilę, za chwilę zaś przychodzi zgrzyt nowy... Jakże chcesz, Edyto, żebym w tych warunkach myślał o połączeniu się z nią nawet, gdyby to było skądinąd możliwe i zgodne z zamiarami papy Roztockiego? A przytem znasz moje zapatrywania na nierozerwalność małżeństwa. Nawet u chrześcijanina byłyby one w naszej epoce bardzo zacofane, tem bardziej u mnie, który nie jestem chrześcijaninem, ale bądź co bądź przekonania te są niezłomne, a cały klan Roztockich przyznaje się wprawdzie do chrześcijaństwa, bo to zaczyna być w modzie, a stary giełdziarz lubi się nawet chełpić z tego, że dał Kalinę ochrzcić, choć nie jest pewny w jakiem wyznaniu, ale zasady jego i córki nie wykraczają poza panujący w ich świecie szablon krótkoterminowego kontraktu małżeńskiego. Nie jeden raz przecie musiałaś słyszeć Kalinę, zastrzegającą się nie tylko przeciw dożywotnim, ale i przeciw długoletnim małżeństwom.

– Mężczyzna może łatwo urobić sobie żonę, – zauważyła Edyta.

– Rozczytujesz się wciąż w starych romansach i pamiętnikach, a prócz Kaliny nikogo prawie nie widujesz i dlatego zdaje ci się, że stare formułki stosować można do naszych czasów. Panowanie komunizmu zachowało wprawdzie cień małżeństwa, ale zniszczyło życie rodzinne, a tem samem i oddziaływanie wzajemne. Małżeństwo jadające w różnych jadłodajniach, należące do różnych stronnictw i dzieci chowające w państwowym przytułku, bo tego wymaga i obyczaj, i konieczność, nie ma nic wspólnego z temi, o jakich opowiadają twoje książki.

– Przypuśćmy! Ale w takim razie cóż ryzykujesz, wiążąc się na czas jakiś z kobietą czarującą, o której wiesz dobrze, że cię kocha?

Strafford potrząsł głową.

– Naprzód tego niedosyć, że ona mnie kocha: trzeba jeszcze kochać ją samemu...

– A ty?

– A ja nie wiem... Chwilami zdaje mi się, że ją uwielbiam, a nieraz bywa i tak, że czuję wstręt do niej.

– Henryku!

– Cóż chcesz, droga? Oszukiwać cię nie mogę, choć wiem, jaką wagę przywiązujesz do tego związku. I wiesz: gdyby Kalina była taką sobie nic nieznacząca panienką ani złą, ani dobrą, ani piękną, ani brzydką, jakich tyle kręci się po świecie, możebym ją poślubił – ot, wprost dla dogodzenia tobie, która jesteś światłem mego życia. Ale właśnie dlatego, że jest taką, i właśnie dlatego, że działa i na mój mózg, i na moje zmysły jak haszysz, że śnię o niej i myślę w bezsennych nocach, właśnie dlatego, że ona i ja, to światy odmienne i że związek z nią, to związanie się i z tym jej światem także – nie, Edyto, ja tej kobiety nazwać moją nie mogę!

Nastało długie milczenie. Edyta pochyliła się nisko nad filiżanką herbaty, starając się ukryć przed bratem głębokie wzruszenie i łzy, gwałtem powstrzymywane. Cały gmach wymarzonej przez nią przyszłości rozpadał się w jej oczach. Poświęciwszy Kalinie kilka lat życia, kochała ją tak, jakby mogła kochać córkę i związek jej z bratem stanowił najdroższe z jej marzeń, a teraz oto z marzeniem tem trzeba było się pożegnać, bo Strafford nie był człowiekiem, zmieniającym swe postanowienia. A że znała dokładnie stan jego serca i wiedziała, jak silne było uczucie, wiążące go z jej wychowanką, zrozumiała i to jeszcze, że odrzucając miłość i rękę panny Roztockiej, zamykał on równocześnie drzwi do swego serca i domu dla każdej innej kobiety. Edyta, która nie wyszła zamąż, chcąc poświęcić się wyłącznie bratu, nie miała w przywiązaniu swem egoizmu i czuła, że sama nie wypełni życia Henrykowi i że bez umiłowanej kobiety życie to pozostanie pustem i smutnem. Był przytem i specjalny powód, dla którego szło jej wielce o jak najrychlejsze zabezpieczenie Straffordowi ciepłego domowego ogniska. Powód ten taiła dotąd przed nim troskliwie, ale niedługo już musiał odkryć jej tajemnicę... A wtedy jakżeby mu przydało się mieć przy sobie, jako trwale ukojenie i ostoję, dziewczynę złotowłosą, ale nie było rady. Poczęła mówić o czem innem.

– Powiedz mi, – zagadnął ją naraz brat – co ty myślisz o owym proroku?

– O jakim proroku? – zagadnęła nie orjentując się, myśl jej bowiem zajęta była wyłącznie Kaliną i rozwianem marzeniem.

Strafford nie zauważył pytania.

– Bo, widzisz, tak mi się zdaje, że doszliśmy do przełomowego momentu w dziejach świata, a w takich momentach zjawiają się zawsze ludzie nadzwyczajni, pociągający za sobą ogół na nowe tory.

– Czy przypuszczasz, że człowiek, o którym mówiła Kalina, mógłby być takim?

Strafford ruszył ramionami.

– Nie wiem o nim nic: jakże mogę wnioskować, czy on jest takim? Mówię tylko, że prędzej czy później człowiek podobny musi się pojawić. A może nie jeden człowiek, może myśl, która stanie się sztandarem i pociągnie za sobą ludzkość... Nie wiem wreszcie, jak to się stanie, to mi jednak jest jasne, że to, w czem żyjemy, trwać długo nie może. W deptaniu wszelkiego prawa i dobra w zaparciu się wszystkich ludzkich uczuć i w orgiach użycia doszliśmy do absurdu, i teraz musi przyjść coś, co rozpędzi trujące nas gazy, człowiek czy kataklizm, może jedno i drugie razem...

Edyta wpatrzyła się w brata zamyślona.

– Ja o tym człowieku słyszałam już – rzekła cicho.

– I nie powiedziałaś mi nic?

– Nie przypuszczałam, byś sprawę tę brał na serio.

On znowu ruszył ramionami.

– Ja go jeszcze nie biorę na serjo, bo nic o nim nie wiem. Mówię tylko, że nadszedł czas na pojawienie się męża chwili, a kto tym mężem będzie, ten czy inny, zobaczymy później.

– Gdyby to była prawda, co o tym człowieku opowiadają... – zaczęła młoda kobieta i urwała.

– Cóż opowiadają?

Edyta ociągała się z odpowiedzią.

– Dziwne rzeczy, – rzekła wreszcie. – Mówią, że głosi panowanie sprawiedliwości, pociechę cierpiącym i triumf maluczkim. Wielkie rzesze idą za nim, gotowe na jego skinienie w ogień pójść i w śmierć. On je trzyma na wodzy, broniąc czynów gwałtu i nakazując cierpliwość, przebaczenie krzywd, miłość...

– Dziwne rzeczy istotnie. Jakże to stać się mogło, że o nich nie doniosły dotąd nic agencje radjotelegraficzne?

– Czyż nie wiesz, jak ścisła jest cenzura? Hasła, rzucane przez tego człowieka, są zbyt sprzeczne z programem giełdowej autokracji, rządzącej dziś światem, a ruch przezeń wszczęty, zbyt łatwo mógłby stać się groźnym pożarem. Nim go zgniotą bomby, trzeba go zlokalizować milczeniem.

– Rozumiem! Gdzież on jest?

Pojawił się w Palestynie i z pochodzenia ma być Żydem, ale działa przeciw Żydom. Wiesz, jak bezwzględną i nielitościwą jest oligarchja żydowska, sprawująca rządy w Palestynie, dla ludności arabskiej, a nawet i dla własnych uboższych współplemieńców. Przeciw temu despotyzmowi podniósł ów człowiek sztandar oporu i słychać, że bez rozlewu krwi wygnał dotychczasowych władców z Jerozolimy i sam w niej dziś włada, choć inni powiadają, że tak nie jest.

– I rzeczach tej wagi nie wiemy nic, bo każe o tem milczeć radjotelegramom cenzura! – zaśmiał się gorzko Strafford. – Cóż dalej jednak?

– Powiadają też o nim, że wielkie dziwy i cuda czyni, uzdrawiając chorych, wracając wzrok ślepym, słuch głuchym. Żyje jak najbiedniejszy z jego słuchaczy, rozdając, co ma, ujmując się za krzywdzonymi i kojąc strapionych. Dobrym jest dla wszystkich prócz chrześcijan, dla tych bowiem czuje nienawiść, i każe im zapierać się Chrystusa, zanim przypuści ich do swych adeptów.

– W każdym razie musi to być nietuzinkowy człowiek, a jego wyjątkowa siła hipnotyczna przedstawiałaby zajmujące studium dla lekarzy, – zauważył Strafford.

– Więc ty to tłumaczysz hipnotyzmem i sugestją?

Spojrzał na nią zdziwiony.

– A czemże innem mógłbym to tłumaczyć?

Edyta przykryła oczy długiemi rzęsami.

– Bo mi się zdawało... Czy nie sądzisz, że mogą być wyższe siły ponad tem co ziemskie?

Położył jej rękę na ramieniu i wpatrzył się w bladą twarz, zaróżowioną w tej chwili lekkim rumieńcem.

– Skąd ty to wszystko wiesz? – spytał.

Ona zmieszała się jeszcze mocniej i przez chwilę nie mogła zdobyć się na odpowiedź.

– Jeśli jestem niedyskretny, nie mów nic! – uspakajał ją łagodnie.

– Owszem, powiem ci! Właściwie chciałam oddawna... Ale bądź pobłażliwym dla mnie.

Wiesz, że mnie ochrzczono w dzieciństwie.

Ojciec jako teozof chciał mieć w tobie spadkobiercę swych przekonań i dlatego nie pozwolił ciebie chrzcić: mnie pozwolił. Stąd łącznik mój z wyznawcami macierzyńskiej wiary.

– Wiem o tem, nie wiedziałem tylko, że masz z tymi ludźmi stosunki.

– Matka doradzała mi przed śmiercią, bym poznała jej wiarę, ale wówczas byłam młoda, szczęśliwa i tak to leżało daleko ode mnie... Dziś...

– Czy dziś nie czujesz się szczęśliwą?

– Jak możesz pytać? Skoro mam ciebie... Ale, widzisz, przychodzą takie chwile, w których potrzebuje się oparcia...

– Czy go nie miałaś dotąd?

– Nie rozumiesz mnie! Widzisz, u tych współwyznawców naszej matki słyszałam od znanego mi i wiarogodnego duchownego, że oni oczekują zjawienia się proroka w ostatnich dniach świata. I ojciec Wincenty (tak właśnie zwie się ten duchowny) twierdził, że będzie to fałszywy prorok i że ów człowiek właśnie jest tym fałszywym prorokiem.

Inni jednak nie wierzyli temu, gdyż on jest dobry... I mnie też tak się zdaje.

Strafford poruszył obojętnie ramionami.

– Właściwie, co to nas może obchodzić? Ale widzę, żeś dalej zaszła w stosunkach z tymi sekciarzami, niż przypuszczałem. Wy kobiety macie zawsze słabość do wszelkiego rodzaju magów i sykofantów, ale jeśli ci to dać może jakiś jaśniejszy moment w życiu...ROZDZIAŁ II.

Senator Roztocki miał w pobliżu Woli willę, okoloną parkiem i zawierającą wszystko, na co tylko mógł zdobyć się najbardziej wyrafinowany przepych. W tej epoce, gdy powstawały nieprawdopodobnej wielkości fortuny, wielu zdobywało je dla rozkoszy posiadania: Roztocki zgromadził bogactwa, by mu się stały narzędziem użycia. Używał też rozkoszy życia w całej pełni umiejętnie i subtelnie. Wśród tłumu nowych ludzi, rozsypujących bezmyślnie złoto, miljarder zmieniał je w wonne kwiecie, kupując piękno. Ponieważ zaś lubił nie tylko estetyczne formy przeszłych wieków, ale i ich wiedzę, obcował też chętnie ze znawcami przeszłości i ze smakoszami tej resztki jej skarbów, której nie zniweczyła zawierucha światowej komuny, a oni, by mu zrobić przyjemność, zwali go Mecenasem i Petronjuszem.

Tego dnia – a było to kilka tygodni po owych odwiedzinach Kaliny u Straffordów – zebrało się w poobiedniej porze dość liczne towarzystwo na tarasie willi Roztockich. Pan domu promieniał dobrze strawionem śniadaniem i zadowoleniem z życia. Otaczał go kwiat stołecznej inteligencji i śmietanka rządzących oligarchów. Rój młodych kobiet barwił wczesną zieleń trawników i krzewów jak rozsypaną wiązanką kwiatów. Edyta nie poszła towarzyszyć im do parku, wymawiając się znużeniem i niezdrowiem. Od pewnego czasu wymówka ta powtarzała się z jej strony coraz częściej, twarz stawała się coraz bledszą i zwracano na jej stan coraz ogólniej uwagę: jak często zdarza się w podobnych razach, brat tylko nie dostrzegał tego, co widzieli wszyscy. I teraz przekomarzał się z nią o to, że pieści się i że pozuje na starą pannę przez nadmiar kokieterii. Ona słuchając go, uśmiechała się smutnie, żartując przytem, że musi go pilnować, by wśród najstarszych i najdostojniejszych nie skompromitował się jakimś niewcześnie opozycyjnym wyskokiem.

Rozmowa toczyła się jak zwykle w ostatnich czasach o Proroku z Palestyny. Jakże dalekim zdawał się czas, tak przecie niedawny, gdy cenzura prewencyjna wykreślała skrupulatnie imię jego, jeśli przypadkiem wkradło się do radjotelegramu! Teraz daremną stała się ówczesna polityka ukrywania głowy w piasku. Imię Judy Gesnareh powtarzał przez cały dzień fonograf, telefonujący informacje polityczne w miarę, jak nadchodziły; dokoła niego krążyły myśli i rozmowy, dusze pełne były ciężkiej troski lub nadziei, gdy wymawiały je usta, i jakże mogło być inaczej? Nie byłoż imię to sztandarem, jutrzenką dla jednych, płomieniem zaguby dla innych? Nie okazałże się człowiek ten genialnym i potężnym nad wszelką ludzką miarę? Oto w ciągu paru miesięcy usadowił się w Jerozolimie, nagromadził tam moc amunicji i prowjantu, i zebrał potężną ochotniczą armję, którą w początku wprawdzie agencje urzędowe nazywały armją bosaków i obszarpańców, wnet pokazało się jednak, że była ona więcej warta od świetnie umundurowanych i drogo płatnych milicyj państwowych. Istotnie Juda Gesnareh opanował Syrię i Anatolię, przeszedł Dardanele, pobił zjednoczone wojska Stanów Bałkańskich w walnej bitwie pod Niszem, przeprawił się przez Dunaj, zawładnął bogatemi dzierżawami węgierskiemi i z Budapesztu groził z jednej strony Wiedniowi i Stanom Niemieckim, z drugiej Krakowowi. A Kraków, to była stolica Polski, odkąd rządy plutokratyczne, zwyciężywszy z trudnością opór komunistów, zdecydowały przekształcenie Warszawy na miasto wyłącznie przemysłowe i robotnicze, przenosząc stolicę do Krakowa.

Stary gród królewski stał się czemś w rodzaju polskiego Waszyngtonu, siedzibą władz, muz i miljarderów, miastem wytwornych uciech i największego zbytku. Osiedlano się tu, by w spokoju używać zarobionych na paskarstwie i monopolu setek miljonów i miljardów, i żyli tu sobie ci wybrańcy losu wśród równych lub padających przed sobą na twarz czcicieli złotego cielca tak dobrze, i zdawało się, żyć tak będzie się wiecznie, bo przecie proletariat, skompromitowany okropnościami i barbarzyństwem komuny, leżał powalony na obydwie łopatki, i powrotu tych nienawistnych rządów bały się masy robotnicze niewiele mniej od kapitalistów. Złoty cielec cieszył się i uznawał, że wszystko dzieje się jak najlepiej, że życie jest nader piękną rzeczą, i że ten błogi stan będzie zapewne trwał wiecznie, a teraz nagle urwało się to wszystko. Granitowe podstawy zarysowały się, gmach wiecznotrwały zachwiał się; chwila jeszcze – runie.

Nie dziw, że pogoda umysłów była zmącona. Dopytywano się o Proroka, powtarzano najdrobniejsze szczegóły i incydenty, odnoszące się do niego, słuchano z zapartym oddechem.

Baron Neuhardt, patentowany narrator, dostarczyciel nowinek i totumfacki wielkiego świata, opowiadał, jak oryginalnym typem był Gesnareh.

– Jest to człowiek, nie mający, jak się zdaje, żadnych potrzeb i żadnych osobistych widoków. Jest wegetarjaninem, przypominającym pitagorejczyków i essenajków, albo też mnichów średniowiecza. Pociąga tłumy z nieprzepartą siłą. Nikt, słysząc go, nie jest w stanie mu się oprzeć. Zwłaszcza na kobiety i dzieci wywiera urok niesłychany.

Kilka kobiet przybliżyło się, słuchając.

– Czy młody? – zagadnęła jedna z nich.

– A czy... czy ładny? – dorzuciła nieśmiało druga, młodziutka.

Baron zwrócił się ku pytającym.

– Nie ma podobno więcej nad trzydzieści lat, a typem i postawą przypomina wizerunki Chrystusa. Tylko że Chrystusowi legenda przypisuje aureolę długich, złocistych włosów, podczas kiedy u niego krucze kędziory wiją się malowniczo dokoła mocarnej głowy jak języki ognia lub wężowe sploty.

– Ach, jak to musi być śliczne! – zawołała panienka, interesująca się tak żywo powierzchownością Proroka.

– No, nie wiem, – zauważył senator Finkelbaum, wielki znawca i protektor sztuki – głowa Gorgony, nie uchodziła dotąd za szczyt piękności!

– Mnie jednak zdaje się, że my temu włóczędze za wiele wyrządzamy zaszczytu, zajmując się nim tak gruntownie, – zauważył gospodarz, którego optymizm opierał się zwycięsko ogólnemu nastrojowi. – Cóż u licha? Do desperacji niema jeszcze powodu! Naprzód ta przegrana pod Niszem niczego nie dowodzi. W siłę wojskową i sprawność Stanów Bałkańskich nikt chyba na serio nie wierzył, a dostanie się do Budapesztu jest zapewne sukcesem poważnym i faktem dla nas niedogodnym, ale to przecie sprawy nie rozstrzyga i o wyniku całej tej sprawy nie przesądza zgoła. Potęga militarna Stanów Zjednoczonych Europy koncentruje się na Zachodzie i Północy, i ten wojowniczy jegomość z głową Meduzy jeszcze się z nią nie zetknął. Wióry polecą z jego adeptów, gdy to nastąpi!

– Niechże to Jowisz olimpijski sprawi! – westchnął, pochylając głowę senator Finkelbaum.

– Aa, jeszcze na jedno pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę, – mówił dalej Roztocki, zachęcony korzystnem wrażeniem, jakie wywołały jego słowa. – Wszyscy u nas są przerażeni, a nikt nie wie, czy jest dostateczny powód do przerażania się. Bo właściwie, kto to jest ten Juda Gesnareh i czego chce? Niewiadomo! Że jest mocnym sugestjonerem, że motłoch za nim idzie, i że on motłochem tym rzucił przeciw opierającym mu się Bałkanom i Węgrom, to fakt, a drugi fakt, to niepojęte wprost niedołęstwo i zacietrzewienie władz krajów, w jakich się pojawia, w stosunku do niego. Czy z tego wynika jednak, że inne rządy, począwszy od naszego, będą dalej postępowały równie idiotycznie? Mam uzasadnione powody mniemać, że nie. Cały ten ruch stoi jednym człowiekiem – to fakt stwierdzony niezbicie, przez naszych wywiadowców. Człowiek ten jest mocny, bardzo mocny nawet, ale jest sam jeden. A z takim tylko niedołężni głupcy nie poradzą sobie: my poradzimy!

Szmer ogólnego uznania i szacunku przebiega po tarasie. Senator od lat wielu sterując sprawom publicznym, przywykł do hołdów, składanych jego politycznemu rozumowi, robiły mu one jednak zawsze przyjemność. Z większym też jeszcze animuszem wiódł rzecz swą dalej.

– Mówiłem tedy, że jest to człowiek wyjątkowo silny, ale samotny. Napoleon miał swoich marszałków, ale Napoleon szedł do władzy przez szereg lat, on władzę osiągnął w ciągu paru miesięcy, ale nikt z nim władzy tej nie dzieli i nie może jej dziedziczyć. A to ułatwia dojście z nim do porozumienia lub do... końca. Musi być ambitny, okrywa się bowiem płaszczem bezinteresowności i chce uchodzić za człowieka niedostępnego dla niższych poruszeń: dobrze! My posiadamy skarby i zaszczyty, o jakich nie śniło się dawnym mocarzom ziemi. Otrzyma więcej niż zażąda, niż zamarzy! My chorujemy dziś na brak ludzi silnych: będzie nam potrzebny: nie oglądniemy się na cenę! A nie da się kupić? Ha! Największego z ludzi ima się śmierć nieoczekiwana...

Edytę wstrząsnął dreszcz nagły. Rzuciła ukradkiem spojrzenie na brata. Siedział bez ruchu z czołem opartem na dłoni i opuszczonemi w dół oczyma.

A Roztocki dochodził do konkluzji.

– Pomijając jednak to wszystko, należy jedno jeszcze zauważyć. Mieliśmy dotąd przed oczyma dwa rozwiązania: owładnięcie tym człowiekiem i usunięcie go z drogi. Ale może być i trzecie. On może być dla nas obojętnym, a i cały ruch wszczęty przezeń także. Hasła jego mają charakter idealistyczny i doktrynerski i nic dotąd nie zdradza, by je chciał stosować do polityki. A skoro raz przekonamy się o tem, przestanie być dla nas niebezpieczeństwem i będziemy go traktowali, jak indyjskich jogów i genjalnych maniaków.

Z poza kosza kwiatów, zasłaniającego róg tarasu, ozwał się głos nabrzmiały szyderstwem.

– Strzeż się, dostojny, bo z tym programem indyferentyzmu i tolerancji dla doktrynerów rządy wasze doczekają się jeszcze przykrych niespodzianek!

– Oho! Już Kwaśniewski wsiadł na swego konika! – szepnął baron.

– Delenda est Carthago! – dorzucił ktoś inny.

A Kwaśniewski mówił dalej, tnąc swym przenikliwym głosem jak brzytwą i wysuwając naprzód z pomiędzy kościstych ramion wiewiórczą swą twarz żółtą i wyschłą jak pergamin.

– Komuniści mieli w jednem rozum: wytępili, nie do szczętu niestety, najniebezpieczniejszego z wrogów państwowości i kultury, jakim jest chrystianizm. Wy teraz zamiast dalej iść tą samą drogą i chwast ten wykorzenić ostatecznie, bawicie się w liberalizm i dajecie zatrutemu zielsku odrastać. Poczekajcie trochę, a zje was rdza owa od podstaw, jak zjadła państwo rzymskie!

Tak byli wszyscy przyzwyczajeni do antychrześcijańskich filipik profesora Kwaśniewskiego, że wnet rozpoczął się pogwar coraz głośniejszej rozmowy. Wtem z przeciwnego kąta tarasu ozwał się głos przenikliwy i niemal dziecięcy, na którego dźwięk wszystko uciszyło się, a grupy rozmawiających podeszły bliżej przysłuchując się.

– Sam należąc do owej rdzy, która przejmuje taką trwogą szanownego profesora, mam niejaką kompetencję do zabierania głosu w tej materji! – mówił maleńki garbusek o żółciowej cerze, zmiętych rysach i kolących oczkach.

Był to szwagier gospodarza, Zdzisław Poratyński, człowiek miernej fortuny, nie zajmujący żadnego stanowiska w hierarchji społecznej, a jednak przyjmowany wszędzie, owszem fetowany i odznaczany w całym wyższym świecie, który teroryzował swoim złośliwym dowcipem i szyderstwem. Sam on mówił nieraz, że szwagier jego zawdzięcza stanowisko i popularność podniebieniom swych gości, kiedy on stoi w towarzystwie dzięki językowi, którego ludzie się boją i dlatego bakę mu świecą. Istotnie jednak nie tylko bali się go ludzie, ale słuchali chętnie, umysł jego bowiem ironiczny i paradoksalny odcinał się od ogólnej szarzyzny i zaciekawiał.

– Dajmy jednak na to, że jesteśmy ową rdzą, i że zjadamy społeczeństwo współczesne, choć nie mamy dział ani mocy. Cóż jednak w takim razie powiedzieć o was, panowie senatorowie, panowie miljarderowie, panowie monopoliści, którzy ściągacie tak skrzętnie do swych portfelów wszystkie soki żywotne tej ziemi, wszystką zarobkową pracę i całą wytwórczość ludzkości, o was, którzy świat wzięliście w bezpłatną dzierżawę i sami używacie rozkoszy życia, kiedy ludzkość pracuje dla was w jarzmie, jak niegdyś pracowały bydlęta? Czy ta rdza nie jest od chrześcijańskiej szkodliwszą? I czy pan profesor Kwaśniewski, snujący jedwabny swój żywot na intratnej posadzie archiwarjusza senatu, nie jest przypadkiem czemś gorszem od rdzy, bo rdza przegryza żelazo, ale nie zatruwa ducha, a wy, nie jesteścież podobni do trujących grzybów, które niosą w sobie śmierć?

– To nie tylko obrona chrześcijańskiego zabobonu, to księżowskie kazanie! – wtrącił z irytacją Kwaśniewski.

Ale Poratyński nie zważał już na Kwaśniewskiego. W gruncie nie szło mu o chrześcijan, do których należał, z samego imienia tylko: korzystał jednak ze sposobności, by wyładować swą żółć przeciw mężom złotego cielca. Nienawidził tych ludzi nienawiścią ułomnego ku prostym, człowieka, którego mienie i zdrowie zmusza do odmawiania sobie używań, im dostępnych. O lud roboczy chodziło mu w gruncie mało: był on jednak taranem, którym łatwo było wyłamywać otwory we wrogiej fortecy.

– Udało się wam zmienić ludzkość w bydło robocze, nie potrafiliście jednak bydłu temu wydrzeć pamięci i jadem waszym zniweczyć nienawiść ku wam. Jesteście jako struś, któremu się zdaje, że przestano go ścigać, bo głowę ukrył w piasku i nie słyszy pogoni. Założyliście knebel i obrożę i cieszycie się! „Jak te brudasy słuchają nas! Jak przykładnie milczą!” Ale najsilniejszy knebel zużywa się i obrożę też przegryźć można, a wtedy źle będzie! I nie tylko będzie, ale jest!

Odchrząknął i usta umoczył w kieliszku likieru, poczem znów jął poruszać swem żądłem.

– Pan Jakub, szanowny nasz gospodarz, zapewniał uroczyście, że wojska zachodnich stanów zabiegną rychło drogę temu żydowskiemu Prorokowi, do którego nasi rządcy winniby mieć więcej sympatji, bo są przecie z nim przeważnie wspólnoplemieńcami. Jeżeli do tej wspólności odwołają się dla znalezienia u niego łaski, może im to się uda, bo Żydzi podobno są bardzo solidarni między sobą, o czem mógłby nam coś powiedzieć pan senator Finkelbaum i mój szwagier, tak samo jak i inni dostojni tu obecni, ale jeśli liczą na wytrzymałość swych wojsk, mylą się gruntownie. Wojsko nie pójdzie za nimi w przyszłości, jak nie poszło dotychczas, a nie pójdzie dlatego, że wojsko, to lud roboczy, a lud roboczy pójdzie za tym – kto mu ulży jarzma, a choćby tylko obieca wyzwolenie. Wybyście chcieli, żeby was piersią własną zasłaniał i ginął nato, by wam nie brakło trufli i szampana: wiem o tem! Ale to trudno – robotnik nie jest jeszcze zupełnem bydlęciem, choć staracie się o to tak sumiennie: jest człowiekiem i pójdzie za tym, który do niego po ludzku przemówi!

– Możeby już dosyć tego było! – ozwał się z niezadowoleniem gospodarz, któremu nie tyle dokuczyły napaści na kapitalistów, ile przypomnienie jego semickiego pochodzenia, jakkolwiek bowiem żydzi w czasach tych byli istotnymi panami świata, chętniej zawsze udawali aryjczyków.

Ale Poratyński nie wypróżnił jeszcze swego worka.

– I dlatego nie pociesza mnie i nie uspakaja zapewnienie kochanego szwagra, że wszystko to doskonale się skończy, bo albo Proroka pobijemy, albo okiełznamy, albo pozbędziemy się go trucizną czy kulą. Jest jeszcze czwarta alternatywa i ta zdaje mi się najprawdopodobniejszą. Oto okiełzna on nas, pobiwszy nasze wojska lub ściągnąwszy je na swoją stronę. A wtedy pan archiwarjusz senatu ucieszy się zapewne ze skuteczniejszego niż dotąd tępienia rdzy chrześcijańskiej, ale poza tem nie będzie dla nikogo z nas powodu do radości, chyba dla tych, którym gruntownie uprzykrzyło się życie.

Nazwałem was, moi panowie, zatrutemi grzybami, ale śpieszę wyrażenie to zmodyfikować. Macie wprawdzie w sobie jad, ale zatruwacie się nim między sobą tylko. Nie przynosi on szkody masom, dla tego właśnie żeście od mas tych oddzielili się istnie chińskim murem.

* * *

Edyta wracała sama. Wymówiła się bratu, który chciał ją odprowadzić: potrzebowała przetrawić z własnem sumieniem to wszystko, co w ostatnich dniach obito się o nią: rozwiane marzenie, Prorok, śmierć...

Bo musiała umrzeć. Wiedziała o tem. Radziła się najznakomitszego specjalisty: powiedział jej, że można katastrofę oddalić, niepodobna jej zapobiec. Wynaleziono wprawdzie bakcyl raka, ale w niektórych wypadkach środek nie działał i choroba powstała tak samo beznadziejną, jak nią była w początkach XX wieku. I teraz oto trzeba było powiedzieć o tem Henrykowi, rozedrzeć straszliwym tym ciosem serce, któremu zwykła była dotychczas nieść samo tylko światło i szczęście...

Edyta zatrzymała się. Myśl jakaś uderzyła ją nagle, rozświetlając wszystko, jak błyskawica. Prorok! On przecie leczy chorych i śmierci nawet wydziera jej państwo... On może, a że jest dobry, więc skoro może, zechce.

Edyta przypomniała sobie to wszystko, co doszło dotąd do niej o Judzie Gesnareh. Nie było tego wiele: jej wystarczało aż nadto. Prorok uzdrawiał z nieuleczalnych chorób i znajdował się o kilka godzin pośpiesznego aerostatu. Komunikacię utrudniały wprawdzie najnowsze wypadki, nie przerywając jej jednak bezwzględnie, jak czasu wolny, nie było bowiem wojny między hufcami Judy a Zjednoczonemi Stanami Europy, jakkolwiek stoczono bitwy, gdy hufcom tym zaszły drogę bałkańskie wojska. Można tedy było dostać się do tych tłumów, wywierających na masy ludności europejskiej nieprzepartą atrakcję i zwiększanych dzięki temu jak lawina. Można było, więc trzeba to uczynić, trzeba koniecznie! Winna to Straffordowi, winna przywiązaniu, jakie napełniało jej duszę! Niech ten najdroższy nie powie jej, że mogła uratować się, a zaniedbała tego, niech jej nie zarzuci, że zataiła przed nim nieszczęście, gdy on mógłby je odwrócić, a teraz zapóźno... Nie! Ona pójdzie do tego człowieka, ona przezwycięży wszystkie trudności, a jeśli potrzeba, wytrzyma wszystkie próby i zachowa siebie dla Strafforda!

Dlaczegoby nie miała tego uczynić? Była zupełnie wolną, nie wiązało ją nic z żadnym prądem i zrzeszeniem wkoło niej. Światem jej był Strafford! Chrystjanizm? Czemże dla niej był chrystjanizm? Źródłem kilku przelotnych wrażeń i nastrojów, jak koncert w Filharmonji, tylko że koncert oddziaływał na nią silniej i że wrażeń muzycznych szukała częściej. Więc cóż dla niej znaczyło wyrzec się czegoś, co było tak nierealnym drobiazgiem w jej życiu?

Przechodziła właśnie ulicą Wolską w tem miejscu, w którem przed laty na wiosnę toczyła żółte fale Rudawa. Zwysoka ponad głową doleciał ją przytłumiony śpiew. Podniosła oczy: śpiewano gdzieś na piątem czy szóstem piętrze wielkiej kamienicy w nowoczesnym stylu. Tam znajdowała się kaplica katolicka, do której młoda kobieta zachodziła czasem w ciągu lat ostatnich.

Edyta zatrzymała się na chwilę, słuchając. Na ulicy jechało mniej niż zawsze samochodów, i zwykły turkot i świst nie zagłuszał poważnej i wdzięcznej melodji. Płynęła z góry, jak rosa rzeźwiąca i jak woń kwiatów. Edyta słuchała jej chciwie. Myśl, w której była pogrążona, odleciała od niej. Zrobiło jej się słodko i jasno w duszy.

Wejdę: powiedziała sobie.

W windzie spotkała kilka osób, zapóźnionych jak ona. Kaplica utworzona z wyjęcia ścian w czterech pokojach, pełna była pobożnych. Ołtarz zalewał potok światła, reszta salki pogrążona była w mroku. Kilka dobranych głosów przewodniczyło chóralnemu śpiewowi; w przestankach rozbrzmiewał niski baryton celebrującego kapłana. W powietrzu unosiła się woń kadzidła i świec woskowych, palących się na ołtarzu. Gdy śpiew milkł, ze słowami kapłańskiej modlitwy mieszał się głucho szept, wyrywający się z ust pobożnym.

Edyta opadła się o klęcznik, najbliżej drzwi stojący i, zakrywszy twarz rękami, pogrążyła się w myślach. Stanął jej naraz przed oczyma ten Chrystus, przeciw któremu niewiadomo dlaczego zwracała się tak gwałtownie wczoraj jeszcze nienawiść ludu ubogiego, jako On był niegdyś, a dziś z również nieznanych pobudek – nienawiść Proroka. Czemże dziś był Chrystus i czem stało się Jego dzieło? Najdalsze głębie Afryki i Azji były jedynemi schroniskami, w których ostały się chrześcijańskie gminy podczas ćwierćwiekowego ucisku: w reszcie świata wyrok śmierci dotykał każdego, kogo przekonano o popełnienie tego występku przeciw ludzkości. I teraz oto gdy profesor Kwaśniewski oskarżał tak niezmordowanie rządy obecne o grzeszną tolerancję dla wychylających się z ukrycia resztek niedobitków – jakże wyglądał ów nieprzyjaciel, przeciw któremu wspólna nienawiść łączyła zgodnie i masy proletarjatu, i znaczną część kapitalistów, i epigonów wolnomularskiego doktryneryzmu w rodzaju Kwaśniewskiego, i owego tajemniczego Judę Gesnareh, o którym powiadano, że tak był do Chrystusa podobny, i który głosił hasła, tak do Chrystusowych zbliżone? Oto w tem mieście świętem, szczycącem się niegdyś najwspanialszemi w Polsce świątyniami, ani jedna z tych świątyń nie pozostała we władaniu Kościoła, który wycisnął swe piętno tak dobitnie na dziejach i kulturze polskiego narodu. I z krociowej ludności stolicy niewiele już tylko setek przychodziło ukradkiem do kilku takich jak ta kapliczek, jedynych miejsc, w których uznawano jeszcze Mistrza z Nazaretu Panem i Zbawcą świata.

I młodej kobiecie, którą prócz chrztu w niemowlęctwie nic nie wiązało z wiarą jej polskich przodków, zdało się nagle, że ogarnia ją jakaś wielka litość i żal. Żal jej było tego świata, zapadającego w mrok minionych dziejów, żal tej wiary, która umiała wprząc w swą służbę tyle geniuszów, przynieść ludzkości tyle poświęceń i tyle ukojeń nato tylko, by dziś podzielić los greckiej mitologji. I ten Chrystus, który niedawno władał krociami miljonów dusz, a dziś zachował tylko tak drobną i wciąż topniejącą garstkę czcicieli, ten Chrystus, stający się dla ludzkości coraz to bardziej dźwiękiem, odbitym od dalekiej przeszłości i nie mającym dla chwili obecnej realnego znaczenia, wydał się jej sercu bliskim i drogim...

Tymczasem jednak śpiew, zmilkły przed chwilą, podniósł się z nową siłą, napełniając ciasną przestrzeń, hucząc jak grom, łkając jak skrzywdzone dziecię. Akcent błagalny potężniał, stawał się coraz natarczywszy. Po powtarzanych przedtem wezwaniach: „Zmiłuj się!” i „Módl się!” modlitwa przypominała Matce Zbawiciela podwójne macierzyństwo: istotne, dające Jej moc przeważną u Syna; przybrane, wiążące Ją nierozerwalnym łańcuchem litości i pomocy z ludzkością. „Nadziejo wygnanych synów Ewy!” zaklinał śpiew. „Do Ciebie wołamy, płacząc i jęcząc na tym łez padole!” Śpiew podniósł się do najwyższego napięcia, stał się niemal rozkazujący i ucichł w ostatnim potężnym akordzie. Nastała cisza, dzwonek rozebrzmiał srebrzysty, dym kadzideł podniósł się w górę, siną mgłą zasnuwając ołtarz. Głowy pochyliły się nad klęcznikami. Rozległy się majestatyczne tony „Tantum ergo”.

Edyta słuchała z czołem ukrytem w dłoniach. Ten śpiew roztęskniony i przejmujący do głębi, to był ostatni hołd, jaki Jezus z Nazaretu odbierał na ziemi. Tych trochę serc, które przetrwały burze dotychczasowe, potrafiąż przetrwać to, co czeka jeszcze ostatnich wiernych? A skoro usta ich zawrą się na zawsze, czy pozostanie kto na ziemi, by je zastąpić i dalej chwalić Pana? Edyta obrzuciła zebranych pytającem spojrzeniem. I oczy odpowiedziały na pytanie. W kaplicy były same prawie kobiety, wszystkie w wieku dojrzałym lub podeszłym, obok kilku starszych mężczyzn, młodzieży obojga płci brakło całkiem. Przymus i monopol szkoły państwowej, zaprowadzony przez komunę, a zatrzymany przez rządy kapitalistyczne. tłumaczył to zjawisko, nie zmniejszając jego tragizmu. Bez jutra! powtarzała sobie Edyta, patrząc na konanie wielkiej idei.

A że była to natura szlachetna i w spadku po przodkach macierzystych odziedziczyła rycerskość, zdało się jej, że uchodzić z pod sztandaru, opuszczonego przez wszystkich niemal, miało w sobie coś wstrętnego, coś, coby ją poniżyło we własnych jej oczach. Sztandar ten wprawdzie nie był jej sztandarem: więź jej z chrystjanizmem była tak wątła! Ale przecież nie! Nie chciała tej nikłej nici zrywać pod przymusem, nie chciała zapierać się ani odrzekać niczego, choćby to była jeno garść przelotnych wrażeń... Ale w takim razie...

W takim razie trzeba było wybrać – śmierć.

Edyta powstała i wraz z innymi skierowała się do wyjścia. Czekając w przedsionku na windę, otarła się o księdza, który, zrzuciwszy kościelne szaty, wychodził z kaplicy. Był to ten sam, który jej pierwszy opowiadał o Proroku.

Przywitał ją uprzejmie, pytając czy zawsze interesuje się tym człowiekiem. Potwierdziła to, wyznając jednak, że postanowiła zaniechać zamiaru udania się do niego po ratunek.

Ksiądz cofnął się o krok w pusty kąt pokoju i spojrzał na nią uważnie.

– „Dlaczego”, jeżeli wolno spytać?

Opowiedziała mu otwarcie, to wszystko, co przeszło jej przez duszę w tej godzinie. Gdy skończyła, ksiądz stał przez chwilę zamyślony, nic nie mówiąc.

– Czy pani stanowczo nie decyduje się przyjść do nas i korzystać z tego, co dać może Kościół? – Spytał wreszcie.

Popatrzała na niego z odcieniem smutku.

– Nie, rzekła. Wiary nie można ani narzucić, ani wmówić. Ja jej nie mam!

Ksiądz spuścił głowę.

– Szkoda! westchnął. Spodziewałem się... Nie mówmy o tem! W każdym razie winszuję pani decyzji w tej sprawie: jest ona godną tak szlachetnej duszy. Ale strzeż się sideł tego fałszywego proroka! To mocarz równie zły jak wielki.

Edyta zdziwiła się.

– O mocy jego słyszę, ale słyszę i o dobroci. Opowiadają o nim świadkowie, że do Chrystusa podobny twarzą i miłosierdziem.

– Skoro tak, dlaczegóż nienawidzi Chrystusa i każe Go się wyrzekać?

Edytę zastanowiły te słowa.

– Przychodziło to mi już na myśl i nie umiałam rozwiązać tej zagadki, przyznała.

– A widzi pani! Dobry nie kazałby dobra się wyrzekać, a on każe!

– Tego ja też nie uczynię. Dlaczego jednak on Chrystusa nienawidzi?

– Bo jest jego przeciwieństwem, bo złe nie znosi dobra. I dlatego kto miłuje Jezusa, musi być przeciwnikiem tego człowieka.

– Ja miłuję Chrystusa, bo dobry jest i świat Go opuścił, czuję jednak, że pociąga mnie i tamten. Pociąga i zaciekawia. O ratunek go nie poproszę, między adeptów nie wejdę, ale jeśli śmierć da mi na to czas, chciałabym go poznać!

Ksiądz ręce wyciągnął, jakby chciał czemuś niewidzialnemu bronić przystępu.

– Niechże Bóg strzeże! Czy słyszałaś pani o fałszywym proroku, który ma przyjść w ostatnich czasach, przeciwstawiąc się Chrystusowi?

– Owszem, słyszałam. Rzeczy takie zajmują mnie oddawna. Tym fałszywym prorokiem?

– Jest właśnie on! On niewątpliwie. Wszystkie znamiona zgadzają się. To Antychryst!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: