- W empik go
Apostata - ebook
Apostata - ebook
Imperium rzymskie, IV wiek. Po śmierci Konstantyna Wielkiego pokój w imperium nie trwa długo. W Konstantynopolu pojawia się młody Grek z Antiochii – Ammian Marcellinus, który wypełniając przyrzeczenia dane cesarzowi przez ojca, wstępuje do armii.
Ammian jest sprawnym obserwatorem i pragnie opisać dzieje Rzymu od jego początków aż po czasy sobie współczesne. Staje się świadkiem szaleństw politycznych i namiętności religijnych, zaciekłej walki między katolikami i arianami, potężnej wojny Rzymu i Persji. Na jego oczach rozgrywa się straszliwa bitwa z Gotami pod Adrianopolem w 378 roku, która zachwiała imperium. Jako historyk i kronikarz upadającej potęgi kończy na niej swoje „Dzieje Rzymu”.
Bohater spotyka wielkie postaci historyczne, m.in. cesarzy – Konstancjusza II, Juliana Apostatę, Teodozjusza Wielkiego, ale też pogańskiego filozofa Libaniosa, zapomnianego geniusza biskupa Wulfilę, który przełożył Biblię na język gocki, a także wielkich Kościoła: Grzegorza z Nazjanzu oraz Ambrożego z Mediolanu.
Powieść jest epickim freskiem z IV wieku, z czasów, kiedy dokonywała się ogromna przemiana cywilizacyjna, która zachwiała Cesarstwem Rzymskim. To także pasjonujące losy człowieka, który za wszelką cenę chciał tę cywilizację ocalić.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67388-33-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
modlić się do kalectwa i brzydoty,
gdy na cokołach dawnych bogów
poustawiano malowane kukły,
figury świętych o twarzach gipsowych
wykoślawionych męką ujawnioną.
Czyż miałem tracić moje lata młode
w mrocznym przedsionku zamkniętej świątyni,
wyrzec się światła nie mając pewności,
co nam przyniesie śmierć i byt nieziemski?
Czy może wybrać niepohamowaną
żądzę rozkoszy, która smutek budzi?
Wybrałem los żołnierza. Wasz los. Bowiem
męska to sprawa walczyć z nieprawością.
Bronić honoru. Zbrodnia nie nazwana
jest jak trucizna utajona w winie.
Któż to ma czelność zwać mnie odszczepieńcem?
Kto tu jest zdrajcą, kto pozostał wierny?
Antoni Słonimski OdszczepieniecPROLOG
PONT, GDZIEŚ NAD MORZEM CZARNYM,
ZIMA 405 ROKU
Od Morza Czarnego, które Grecy nazywali Pontos Euxeinos, dmuchał nieprzyjemny wiatr. Starzec, choć okryty ciepłym pledem, drżał jednak z zimna. Był teraz wygnańcem, gdzieś na krańcu wschodniego cesarstwa. Za jego życia wielkie imperium rzymskie rozpadło się na dwie części – które już od dłuższego czasu nie rozumiały się nawzajem. Rzymianie nie uczyli się greckiego, a Grecy łaciny. Dwa światy dryfowały w przeciwne strony. Starzec rozmyślał, że może to nie koniec, tylko coś nowego? Może barbarzyńcy pozwolą żyć jak dawniej? Nie, nie było już złudzeń. Dawny świat pogrążył się w mroku z powodu grzechów pogan, ich rozwiązłości, oddawania kultu demonom: nagim postaciom pełnym lubieżności. Taka była oficjalna wykładnia. Nie można było wątpić. On musiał w to wierzyć. Choć pamiętał ów świat ze swoich młodzieńczych lat – migoczący, kolorowy, pełen intelektualnej pasji w szkołach filozoficznych. Po chwili jednak owo świetliste wspomnienie odeszło. Skarcił się w duchu.
Stary człowiek miał poczucie całkowitej klęski. Przed dwoma laty cesarzowa Eudoksja, żona ograniczonego intelektualnie, miernego i nad wyraz pysznego cesarza Arkadiusza, doprowadziła do wygnania go z Konstantynopola. Całe życie oddał Bogu – niepojętej i transcendentnej sile objawionej w Chrystusie. Jemu służył. Jego wiara była jak skała, której niestraszne żadna burza, żaden sztorm, żadna herezja. W oczach współczesnych uchodził za świątobliwego męża, złotoustego – Chryzostoma. Piętnował ludzkie żądze – rozwiązłość, pychę, głupotę, nawet u samego cesarza. Aż upokorzyła go kobieta, ta grzeszna istota, uczyniona z żebra Adamowego. Skazała go na wygnanie. Pierwsze tygodnie pod strażą cesarskich żołnierzy były jak więzienie, ale z czasem starzec zaczął się przyzwyczajać, że nie zobaczy już swego drugiego Rzymu – Konstantynopola. Umrze tutaj, na krańcu świata. Za plecami wznosiły się Góry Pontyjskie, a przed nim majaczyła wielka otchłań morza, o tej porze roku nad wyraz zimnego, pieniącego się ciemną wodą i chłoszczącego kamieniste plaże spienionymi falami.
W tej samotni Jan Chryzostom zaczął robić rachunek sumienia. Gdzie zgrzeszył? Czy wszystkim przebaczył? Czy przyoblekł się już w swego Pana, który nigdy nie dopuścił się grzechu? Czy to odosobnienie, pozbawienie go urzędów, złotych ornatów, darów, czołobitności wiernych stanowi jego małą Golgotę? Czy jest gotów zawisnąć na krzyżu ze swoim Panem? Na tym krańcu świata przed oczyma duszy starego Jana Chryzostoma stanął grzech, którego dopuścił się świadomie i z pełną premedytacją wiele lat wcześniej. Odkąd się przekonał, co zrobił, sumienie paliło go jak rozżarzony do czerwoności pogrzebacz w dłoni. Wiedział, że jego grzech był też grzechem wobec kultury umierającego powoli świata Zachodu. Robiąc ów rachunek sumienia, zdał sobie sprawę, że do najbliższego miasta, czyli Trapezuntu, cesarskiej kolonii w Poncie, jest wiele mil przez góry. Nie dam rady dojść do kościoła, żeby się wyspowiadać – pomyślał Jan Chryzostom.
Biskup wygnaniec uklęknął więc nad urwiskiem nad brzegiem morza, które w jego wyobraźni stało się otchłanią, niewypowiedzianym kosmosem, w którym mieszkało Słowo – Logos, Chrystus. I zaczął się spowiadać w stronę bezdennej studni czasu, w której zamieszkiwał Elohim – Pan Zastępów.
– Wyznaję, że ja, Jan Chryzostom, biskup Konstantynopola i z woli Boga patriarcha tego miasta, zgrzeszyłem ciężko, wydając wyrok na książkę mojego przyjaciela, mojego nauczyciela, który uczył mnie tego, co piękne i dobre, Ammiana Marcellinusa. Wyznaję, że z zazdrości i zawiści, wiedząc, że mój przyjaciel jest wciąż upartym, nieczystym poganinem, napisałem do cesarza Teodozjusza, aby specjalna komisja cesarska miłościwie panującego zniszczyła jego książkę, której poświęcił dwadzieścia lat życia.
Zdawało się starcowi, że Bóg mu odpowie. Tyle razy szeptał mu do ucha wszystkie te porywające kazania, szczególnie przeciwko wszetecznym Żydom, którzy wydali i zdradzili Pana. Teraz został sam w swojej pokucie, łamiącej mu serce. Po chwili powiedział do morza, które stało się dla niego obrazem groźnej, nieokiełznanej wieczności, nieskończonej woli Bożej:
– Twoje milczenie jest karą za moją pychę. Tak, lubiłem kazania. Lubiłem potępiać, smagać grzeszników, dawać moralne nauki, ale nade wszystko lubiłem władzę. Lubiłem, gdy słudzy ubierali mnie w ornaty kapiące od złota i gdy księża mnie wielbili.
Zapłakał nad swoim przyjacielem, którego zdradził.
– Gdybyś się ochrzcił, uratowałbym cię! – krzyknął, ale nikt go nie słyszał. – Gdybyś tylko był chrześcijaninem!
Jan Chryzostom, wielki patriarcha Konstantynopola, teraz wygnaniec, schował się do wnętrza swojej przytulnej i ciepłej chaty. Miał kilka kóz, które dawały mu codziennie mleko. Żołnierze z Trapezuntu raz na tydzień przywozili mu chleb. Wodę pił ze strumienia.
Był zmęczony. Na stole stał dzbanek mleka z porannego udoju. Napił się pożywnego płynu. I w tej chwili wyczuł, że w chacie jest jeszcze ktoś. Choć nie było go widać, Jan wiedział, że jego przyjaciel przyszedł do niego.
– Dlaczego się nie ochrzciłeś?!!
Wcale nie spodziewał się odpowiedzi. Ale po chwili cisza chaty zaczęła układać się w jego umyśle w litery, rozpoznawalne kształty mające swoje znaczenie i logikę. Jan Chryzostom wyciągnął czyste zwoje papirusowe, które pozwolono mu zabrać – na wypadek gdyby chciał do kogoś raz na pół roku napisać list. Oczywiście musiałby on przejść przez cesarską cenzurę. Starzec szybko poszukał inkaustu. Znalazł buteleczkę. Pióra też się znalazły.
– Mów, opowiedz mi swoje życie. – Jan Chryzostom wypowiedział te słowa i zamknął oczy.
Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą wyraźnie w świetle zachodzącego słońca postać wywołanego jak Tejrezjasz przez Odysa z zaświatów – Ammiana Marcellinusa.
– Tylko nie patrz na mnie tak tryumfująco, nie lubię tego – powiedział do zjawy, a może wytworu jego własnego umysłu, czego nie mógł być pewny.
– Nie patrzę tryumfująco.
– A jak?
– Lituję się nad tobą – rzekła zjawa.
– Lituj się nad sobą! Przypominam, że jesteś nieochrzczony. Trafisz do piekła. Co ja mówię? Ty na pewno jesteś w piekle!
– Gdybym chciał zrobić ci złośliwość, powiedziałbym, że istnieje raj dla dobrych i moralnych pogan, jak nas nazywaliście. I że jest mi bardzo wygodnie, z Homerem, Augustem, Markiem Aureliuszem, Horacym i Arystotelesem. Wszyscy tu jesteśmy w miarę szczęśliwi. Na tyle, na ile pozwala stan bez ciała. Zostały nam tylko przyjemności intelektualne.
– Nie drażnij mnie. Wiesz, że to doprowadza mnie do pasji! Jesteś potępiony, bo kto nie przyjmuje nauki Chrystusa, musi być potępiony na wieki!
– Wybacz – odezwała się zjawa. – Mam ci opowiedzieć moje życie? Takie, jakie było naprawdę? – zapytał duch Ammiana Marcellinusa.
– Tak, proszę.
– Dobrze, oto moja opowieść...CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Cena purpury
KONSTANTYNOPOL, MAJ 337 ROKU
Cesarz Konstantyn, ten, który dał chrześcijanom edykt mediolański, uznający ich religię za dozwoloną – religio licita, nigdy nie lubił Rzymu, jego gwaru, ale też wysublimowanej, elitarnej kultury intelektualnej. Umiłował miasto, któremu nadał swoje imię – Konstantynopol. Rozbudował dawną kolonię zwaną Bizancjum do niebotycznych rozmiarów. Wszystko w nowej stolicy miało być większe i potężniejsze – senat, circus maximus, kuria i wielkie kościoły zwiastujące Rzymowi i światu nową religię, która jako pierwsza miała być religią miłości, przebaczenia i pokoju. Setnik Aureliusz Marcellinus kończył właśnie w maju tego roku swoją trzydziestoletnią służbę w armii. Gdy zaczynał karierę w wojsku, panował Dioklecjan, Grek, człowiek nad wyraz bezlitosny, ale rozumiejący, że chwała republiki i marzenia o niej dawno przeminęły. Cesarstwo nie przypominało już świata jednoczącego, asymilującego, wielbiącego wzorce greckie i rzymskie, zarówno w sztuce, jak i w kulturze, ale państwo przeniknięte strachem i drżące o to, ile lat życia mu zostało.
Do imperium zakradł się strach. Nie tylko chrześcijanie wyczuwali ten stan rzeczy, przypisując pojawienie się strachu działaniu Złego, czyli Szatana, którego na krzyżu miał pokonać Chrystus. Strach wpełzał do miast, które zamykały się potężnymi murami, do rzymskich rodzin, których synowie coraz rzadziej chcieli iść do wojska, wpełzał do kościołów, którymi targała nowa interpretacja chrześcijaństwa autorstwa prezbitera z Aleksandrii, Ariusza. Strach, który nie miał jeszcze imienia ani twarzy, ale wyznaczał rytm życia. Ten strach wzmagał obawy przed obcymi – barbarzyńcami, przeważnie germańskiego pochodzenia.
Aureliusz Marcellinus był steranym wojnami żołnierzem, ale wiedział, że w rodzinnej Antiochii czekają na niego żona i syn. Czekał na wydanie przez kancelarię cesarską oficjalnego dokumentu – srebrnej płytki, na której wygrawerowane miały być jego imię, miejsce pochodzenia oraz staż w armii cesarskiej. Takich jak on na stare lata przekazywano do nowej stolicy do oddziałów pretoriańskich.
Tego dnia Aureliusz pełnił obowiązki na dziedzińcu pałacu cesarskiego, dokąd wiodła wielotysięczna procesja z ciałem zmarłego cesarza. Konstantyn, zwany przez ulicę i księży chrześcijańskich Wielkim, zmarł 22 maja w swojej wilii w Ancyronie niedaleko Nikomedii. Ulica szeptała plotkę, jakoby cesarz, ten, który zwołał sobór nicejski, ustalający na wieki, jak chrześcijanie mają wierzyć i w co mają wierzyć, przyjął chrzest z rąk Euzebiusza z Nikomedii, zaciętego zwolennika Ariusza! Nikt nie wiedział, jaka była prawda.
Prawowierny cesarz umarł zatem jako heretyk. Aureliusz Marcellinus, który był człowiekiem prostym i wychowanym w wierze grecko-rzymskiej, nie obnosił się z tym, że jest wyznawcą dawnych bogów. Widział, jak przed jego oczyma przesuwał się orszak cesarski, jeźdźcy w zbrojach na wspaniałych rumakach, niosący długie włócznie, do których niczym zjawy przyczepione były różnokolorowe smoki uszyte z importowanego z Chin jedwabiu. Dawnym zwyczajem w pochodzie na początku szły płaczki, zamówione ponoć aż z Efezu, które krzykiem oznajmiały wielkiemu miastu, że słońce zgasło. Oficer, stojąc na straży, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że człowiek, który zamordował syna i żonę, już teraz niesiony jest jak święty. I że z pewnością biskupi, których trzymał pod swoim purpurowym butem, szybko uczynią z niego świętego. Ciało Konstantyna, zabalsamowane niczym ciało egipskiego faraona, niesione było na tarczach przez setkę żołnierzy, którzy poruszali się do przodu – krok za krokiem, w rytm werbli i płaczek.
– Ile złota poszło na tę trumnę? – zapytał Aureliusza stojący obok żołnierz.
Oficer popatrzył na podwładnego.
– Cały nasz żołd.
– Czyli ile, centurionie?
– Myślę, że sto po sto tysięcy solidów.
Z pewnością prosty żołnierz nie umiał sobie wyobrazić tak wielkiej liczby. Przerastała go. Aureliusz przez całe swe życie w wojsku prowadził zapiski – gdzie był, co zobaczył, ale niewątpliwie pogrzeb cesarza przewyższał swym rozmachem wszystkie inne widowiska.
– Ciekawe, czy jego grzechy zniknęły wraz z chrztem – powiedział z trudno maskowanym przekąsem, co nie uszło uwadze młodego żołnierza, chrześcijanina.
– Nie powinniście, setniku, tak drwić z obrzędu świętego – rzekł ów młodzieniec. – Ja marzę, by ochrzcić się jak cesarz. Gdybym dotknął trumny cesarza, na pewno anioły Boże zaniosłyby mi cząstkę łaski, jaką Bóg obdarzy tego świętego męża w niebie.
Cóż miał na to rzec Aureliusz Marcellinus? Co można powiedzieć na tak żarliwą wiarę, bezkrytyczną i naiwną? Chrześcijanie przyjmowali każdą pogłoskę o cudach, nawet jeśli dwieście lat temu owe cuda miała czynić Artemida w Efezie. Teraz przypisywano je świętym chrześcijańskim lub samemu Jezusowi, który w Efezie nigdy przecież nie był.
– Miał się ochrzcić jak Chrystus, w Jordanie – powiedział Aureliusz Marcellinus, który miał świadomość specyfiki nowej religii, choć sam trzymał się starej.
– Ale Bóg potrzebował go u siebie, by dowodził zastępami aniołów – oznajmił bezmyślnie młody żołnierz.
Aureliusz nic na to nie odrzekł. Nie było sensu kontynuować rozmowy. Ten człowiek wierzył. Aureliusz Marcellinus szanował swoich podwładnych, nawet gdy nie podzielał ich wiary.
*
Nie dostawali żołdu od trzech miesięcy. Budowa nowej stolicy kosztowała fortunę, choć ogrom miasta przyciągał mnóstwo ludzi szukających zatrudnienia z całej Azji Mniejszej, Kapadocji, Pamfilii, Cylicji, Grecji, wybrzeża Morza Czarnego, do którego wiodły ciemne wody Bosforu. Stary żołnierz brał udział w bitwie przy moście Mulwijskim przed wieloma laty, kiedy Rzymianie zabijali Rzymian. Była to bitwa, w której Konstantyn sięgnął po władzę nad Rzymem. Uczestniczył w niezliczonych kampaniach zmarłego cesarza przeciw Alemanom, Sarmatom, Wandalom nad Renem i Dunajem. Wiedział coś, o czym młody chrześcijański rekrut nie miał pojęcia. Gdy imperium podzielił Dioklecjan, postanowiono, że będzie nim rządzić dwóch augustów i dwóch cezarów, rezydujących w czterech stronach świata – w Trewirze nad Renem, Rzymie, Nikomedii i Antiochii, ale system tetrarchii się nie sprawdził. Władzę jedyną i ostateczną zdobył syn Konstancjusza Chlorusa, namiestnika Brytanii i potem cezara, Konstantyn. Ile krwi przy tym przelał, jeden Bóg wie. Lub bogowie. Stary żołnierz wiedział, że zmarły zostawiał imperium w rękach trzech synów, którzy śmiertelnie się nienawidzili. Byli to Konstantyn II, który jeszcze nie wiedział o śmierci ojca, ponieważ przebywał daleko na zachodzie, Konstans, żarliwy chrześcijanin, złamany swoim własnym cierpieniem, i Konstancjusz II, który imię i charakter dostał po dziadku. Aureliusz miał świadomość, że wojna domowa jest pewna, bo żaden z braci nie będzie chciał być mniejszym od pozostałych, żaden nie odpuści, żaden nie poświęci ambicji dla dobra państwa. Z tym większym niepokojem, patrząc na ten pogrzeb, myślał o swoim odejściu z wojska. Żebym tylko zdążył, zanim wezmą się za łby – pomyślał.
Spojrzał w kierunku kościoła Świętych Apostołów. Tam miał spocząć Konstantyn Wielki jako trzynasty apostoł – wśród dwunastu porfirowych sarkofagów przeznaczonych na doczesne szczątki dwunastu uczniów Chrystusa. Aureliusz Marcellinus dobrze rozumiał, co znaczyło hasło zmarłego: jedna wiara, jeden cesarz, jedno imperium. Konstantyn miał zastąpić Judasza. Pomyślał, że cesarzowi to się należy, bez względu na to, co uczynił. Imperium było wciąż potęgą, a Chrystus Pantokrator wydawał się spoglądać z fresku w kościele z wyrozumiałością na to pośmiertne wywyższenie swojego sługi.
*
KONSTANTYNOPOL, LATO 337 ROKU
Miłujący syn cesarza Konstancjusz II przybył nad Bosfor kilkanaście dni później, gdy zabalsamowane ciało zmarłego spoczywało już w złotej trumnie w grobowcu. Podobno to on najbardziej przypominał ojca. Był wysoki, mawiano na dworze, że nad wyraz przystojny, ale owa uroda miała w sobie coś drapieżnego – jak piękny bywa w locie krogulec, zanim nie zatopi szponów w gołębiu. Konstancjusz przybył na dwór z liczną świtą oficerów wschodniej armii, ale stary wiarus Aureliusz podejrzewał, że musi to służyć czemuś innemu. Jego przypuszczenia miały się potwierdzić, gdy nocną wartę objął młody żołnierz, chrześcijanin, który marzył podczas pogrzebu Konstantyna, aby ochrzcić się jak cesarz. Teraz młody człowiek przyniósł jeszcze większe rewelacje.
– Cesarza otruto – rzekł poważnie.
– Co to znów za bzdury?
– To nie są bzdury. Przecież widziałem!
– Co widziałeś?
Młody żołnierz opowiedział zatem o tym, czego stał się świadkiem w kościele Świętych Apostołów. Poszedł tam pomodlić się przy trumnie władcy, spoczywającego jako Apostoł Pański, gdy zauważył, że do kościoła zaczęli przybywać masowo oficerowie Konstancjusza II. Przybył też on sam, w świetnej kolczudze, srebrzącej się w świetle wielkich świeczników. Żołnierz zauważył, że syn cesarza, nad wyraz skupiony, podszedł do trumny i kazał podnieść wieko, ciężkie jak diabli. Gdy tego dokonano, wyjął ze zmumifikowanej ręki ojca pergamin, który następnie oddał świcie. Podniosły się krzyki oburzenia, gdy odczytano treść.
– Co tam było napisane?
– To ich dzieło. Tak było podobno napisane – oznajmił żołnierz. – Tak mówili w kościele!
Aureliusz Marcellinus spostrzegł, że strach przeniknął tego młodego człowieka, którego polubił. Stary wiarus zastanowił się, co się stało w kościele. Doświadczenia długiej służby dla Konstantyna w wielu krainach podpowiadały mu, że ze wszystkich cezarów on utrzymał się przy władzy, bo był najbardziej bezwzględny. Jego synowie byli tacy sami. Byli synami swego ojca.
– Jak masz na imię?
– Marcin.
– Więc słuchaj mnie, Marcinie. Bez względu na to, co się stanie, nie odstępuj mnie.
Faktycznie – w nocy przyszły rozkazy od Konstancjusza, aby żołnierze zajęli przestrzeń wokół pałacu. Aureliusz Marcellinus nie wiedział, jaki jest tego cel, ale był pełen jak najgorszych obaw.
*
Rodzina cesarska tak rzadko miała okazję być razem. A przecież nie ma to jak rodzina, do tego chrześcijańska i kochająca się. Konstancjusz II nie żałował na tej uczcie niczego. Ani wina – najlepszego, z Syrii – ani doskonale opłaconych muzyków, ani świetnego jedzenia w ilościach, które zawstydzały księży. Podano najlepsze ryby z Propontydy, pieczone i nadziewane suszonymi owocami, nie zabrakło ani sosu garum, który dziś smakował Rzymianom tak jak w czasach Augusta, ani nadziewanych głuszców z lasów na północ od wielkiego miasta, ani słodkich ciastek z miodem czy świńskich cynaderków nadziewanych grzybami ulubionymi przez Rzymian – muchomorami cesarskimi, Amanita caesarea. Konstancjusz II szczególnie przepadał za tym daniem. Świńskie wymię było myte, gotowane w winie z ziołami, a po wystudzeniu faszerowane posiekanymi i podduszonymi z szalotką muchomorami. Jadano je na zimno. Tego wieczoru Konstancjusz II w purpurowej szacie smakował danie na posrebrzanym talerzu.
Przypisy
Jan Chryzostom tak naprawdę nie dotarł na miejsce zesłania, ponieważ zmarł z wycieńczenia po wygnaniu z Konstantynopola. Jednak w mojej powieści jego samotność nad Morzem Czarnym jest istotna z punktu widzenia dramaturgii.
Z gr. chrysostomos – złotousty.
Dziś: Trabzon w Turcji.
Jeden z tytułów Boga Jahwe.
Tabula honestae missionis (łac.) – oficjalny uroczysty dokument zwalniający żołnierza ze służby.
Nowa podstawowa moneta złota wprowadzona przez Konstantyna Wielkiego, ważyła 4,55 g.
August to tytuł cesarza wyższego rangą; cezar podlega augustowi.
Z gr. Άγιοι Απόστολοι – Agioi Apostoloi.
Dziś: morze Marmara.
Sos o wyrazistym słonym smaku, przygotowywany ze sfermentowanych ryb.