Archiwum zagubionych dzieci - ebook
Archiwum zagubionych dzieci - ebook
W pewne upalne lato małżeństwo artystów wybiera się z dwójką dzieci w podróż samochodem z Nowego Jorku do Arizony. Między rodzicami nabrzmiewa konflikt, który dzieci coraz mocniej odczuwają. Rodzinne więzi zaczynają się kruszyć, wśród bliskich narasta napięcie. Drobne, codzienne zdarzenia, słuchane piosenki, śledzone mapy, ciągłe robienie zdjęć polaroidem nakładają się na rosnący kryzys rodzinny i ten szerszy, obecny w słuchanych w trakcie podróży medialnych przekazach: dramat tysięcy dzieci z Ameryki Środkowej i Południowej próbujących przekroczyć granicę Stanów Zjednoczonych, zatrzymywanych przez amerykańskich strażników granicznych lub zagubionych na pustyni. Szczególnie aktualna, a zarazem ponadczasowa powieść rzuca czytelnikom wyzwanie, skłania, by przeciwstawiać się nietolerancji, brakowi empatii i egoizmowi. Literacka wirtuozeria autorki woła o ludzką solidarność, współczucie i odwagę w konfrontacji z problemami współczesnego świata.
„Od fotograficznego realizmu do baśniowej oniryczności. Od eseju do mitu. Od wysyconej szczegółami powieści psychologicznej do frenetycznego poematu. Powieść Archiwum zagubionych dzieci jest porywającym literackim eksperymentem złożonym z obrazów, metafor i dźwięków, w którym historia rozpadającej się patchworkowej rodziny staje się pretekstem dla wielowarstwowej, intelektualnej opowieści o współczesnych czasach niepokoju i zmian. Luiselli daje popis literackiego talentu, tworząc z jednej strony kameralną historię o bliskości i stracie, a z drugiej – polityczny traktat o społecznej odpowiedzialności, krzywdzie i szacunku dla innego. To książka chłodna, a jednocześnie pełna gniewu, emocjonalnie intymna, ponadczasowa i uniwersalna.”
– Małgorzata Rejmer
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961899-5-0 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodzinny pejzaż dźwiękowy
P R Z E N O S I N Y
Archiwum zakłada istnienie archiwisty,
ręki, która gromadzi i klasyfikuje.
ARLETTE FARGE
Wyjechać to trochę jakby umrzeć.
Przyjechać to nie przyjechać nigdy.
MODLITWA MIGRANTÓW
WYJAZD
Z ustami otwartymi ku słońcu – śpią. Chłopiec i dziewczynka, czoła zroszone potem, rumiane policzki ze smugami białej, zaschniętej śliny. Zajmują całą przestrzeń z tyłu samochodu, wyciągnięci na siedzeniu, kończyny ciężkie i leniwe, dłonie ułożone w geście ofiarowania. Od czasu do czasu kontrolnie na nich zerkam ze swojego miejsca obok kierowcy, a później się odwracam, by dalej śledzić mapę. Suniemy powoli w strumieniu samochodowej lawy w stronę granic miasta, przez most Waszyngtona, i wtapiamy się w ruch na autostradzie. Nad nami przelatuje samolot – na podniebieniu bezchmurnego nieba zostawia długą pręgę. Mąż za kierownicą poprawia kapelusz, grzbietem dłoni osusza czoło.
LEKSYKON RODZINNY
Nie wiem, co ja i mój mąż kiedyś powiemy dzieciom. Nie jestem pewna, które fragmenty naszej historii każde z nas zechce wyciąć, a które zmiksujemy i dodamy, by stworzyć ostateczną wersję – chociaż wycinanie, miksowanie i edytowanie dźwięków to prawdopodobnie najlepszy opis tego, czym się zajmujemy zawodowo. Jednak dzieci będą pytały, bo tym zajmują się dzieci – zadawaniem pytań. I będziemy im musieli podać początek, środek i zakończenie. Będziemy musieli udzielić odpowiedzi, przedstawić całą historię.
Wczoraj, w przededniu naszego wyjazdu z Nowego Jorku, chłopiec skończył dziesięć lat. Dostał od nas wspaniałe prezenty. Wcześniej wyraźnie zakomunikował:
Żadnych zabawek.
Dziewczynka ma pięć lat i od kilku tygodni dopytuje z uporem:
Kiedy będę miała sześć lat?
Żadna z naszych odpowiedzi jej nie satysfakcjonuje. Zwykle więc odpowiadamy ogólnikowo, na przykład:
Niedługo.
Za kilka miesięcy.
Ani się obejrzysz.
Dziewczynka jest moją córką, a chłopiec jest synem męża. Jestem biologiczną matką jednego, macochą drugiego, a de facto mamą dla jednego i drugiego. Mąż jest ojcem i ojczymem odpowiednio dla niego i dla niej, ale też – po prostu tatą. Chłopiec i dziewczynka są w związku z tym: przyrodnią siostrą, synem, pasierbicą, córką, przyrodnim bratem, siostrą, pasierbem, bratem. A ponieważ takie drobiazgowe rozróżnienia i niuanse komplikują zdania powszedniej gramatyki – te wszystkie my, oni, twoje, moje – jak tylko zamieszkaliśmy razem, gdy chłopiec miał prawie sześć lat, a dziewczynka dopiero uczyła się chodzić, zaczęliśmy w odniesieniu do tych dwojga używać dużo prostszego przymiotnika dzierżawczego „nasze”. Stali się: naszymi dziećmi. Czasem zaś: chłopcem, dziewczynką. Ta dwójka szybko przyswoiła sobie reguły naszej prywatnej gramatyki i stosowała ogólne rzeczowniki: mama i tata, czasem zdrobniałe: mamusia i tatuś. I przynajmniej do tej pory nasz rodzinny leksykon definiował zakres i granice wspólnego świata.
GENEALOGIA
Poznaliśmy się z mężem cztery lata temu w trakcie nagrywania nowojorskiego pejzażu dźwiękowego. Stanowiliśmy część dużego zespołu, który realizował ten projekt dla Center for Urban Science przy Uniwersytecie Nowojorskim. Nasz zespół miał pobierać i gromadzić próbki wszystkich charakterystycznych odgłosów miasta, całej jego gamy dźwiękowej: zatrzymujących się z piskiem wagonów metra, muzyki długich podziemnych korytarzy Czterdziestej Drugiej Ulicy, duchownych nawracających przechodniów w Harlemie, dzwonów, plotek i szeptów w budynku giełdy na Wall Street. Usiłowaliśmy też badać i klasyfikować wszystkie inne dźwięki, które wytwarzało to miasto i które zwykle wtapiały się niezauważenie w miejski hałas: otwierających się i zamykających kas w sklepach spożywczych, aktorów podczas próby czytanej w pustym teatrze na Broadwayu, podwodnych nurtów rzeki Hudson, bernikli kanadyjskich przelatujących i wypróżniających się nad parkiem Van Cortlandtów, huśtawek skrzypiących na placach zabaw w parku Astoria, starszych Koreanek opiłowujących paznokcie zamożnych kobiet na Upper West Side, ognia pustoszącego starą kamienicę w Bronksie, pieszego wywrzaskującego w czyimś kierunku wiązankę soczystych bluzgów. W projekcie uczestniczyli dziennikarze, dźwiękowcy, geografowie, urbaniści, pisarze, historycy, akustycy, antropolodzy, muzycy, a nawet hydrolodzy z tymi swoimi skomplikowanymi urządzeniami zwanymi echosondami wielowiązkowymi, które zanurzano w wodnych przestrzeniach otaczających miasto, żeby zmierzyć głębokość i kontury łożyska rzeki, i kto wie, co jeszcze. Wszyscy w parach lub niewielkich grupkach analizowaliśmy i gromadziliśmy dźwięki o różnej częstotliwości z całego miasta, tak jakbyśmy rejestrowali ostatnie odgłosy wydawane przez olbrzymie zwierzę.
Nam dwojgu powierzono nagranie w ciągu czterech lat wszystkich języków rozbrzmiewających w Nowym Jorku. W opisie naszego zadania wyszczególniono, że mamy: „zbadać najbardziej na świecie zróżnicowaną językowo metropolię, stworzyć kompletną mapę wszystkich języków, jakimi mówią jej dorośli mieszkańcy oraz dzieci”. Jak się okazało, byliśmy w tym dobrzy, może nawet fenomenalni. Tworzyliśmy znakomity tandem. I po przepracowaniu wspólnie zaledwie kilku miesięcy zakochaliśmy się w sobie – bez pamięci, absurdalnie, w sposób możliwy do przewidzenia i na ślepo, tak jak skała mogłaby się zakochać w ptaku, choć nie było wiadomo, które z nas jest skałą, a które ptakiem – i gdy nastało lato, postanowiliśmy zamieszkać razem.
Dziewczynka oczywiście niczego z tego okresu nie pamięta. Chłopiec twierdzi, że nosiłam ciągle stary niebieski kardigan długi do kolan, któremu brakowało kilku guzików, i że czasami, gdy podróżowaliśmy metrem lub autobusem, w podmuchach lodowatego powietrza klimatyzacji zdejmowałam ten sweter i okrywałam nim jego i ją jak kocem, poza tym zalatywał papierosami i drapał. To zapamiętał. Decyzja o zamieszkaniu razem była pochopna, chaotyczna, oszałamiająca, pospieszna, a jednak piękna i prawdziwa jak życie zawsze wtedy, gdy się nie myśli o konsekwencjach. Poznaliśmy swoich rodziców i krewnych, wzięliśmy ślub, zaczęliśmy się wspólnie rozliczać z podatków, założyliśmy rodzinę.
INWENTARIUM
Na przednich siedzeniach: on i ja. W schowku przede mną: ubezpieczenie, dowód rejestracyjny, instrukcja obsługi pojazdu i mapy samochodowe. Z tyłu: dwoje dzieci, ich plecaki, pudełko chusteczek i niebieska lodówka turystyczna z butelkami wody i nietrwałymi przekąskami. A w bagażniku: mały worek z moim dyktafonem cyfrowym Sony PCM-D50, ze słuchawkami, z kablami i dodatkowymi bateriami, duży organizer Porta-Brace na jego składaną tyczkę, mikrofon, słuchawki, kable, osłonę przeciwwiatrową, futrzak oraz rejestrator audio 702T. Do tego cztery niewielkie walizki z naszymi ubraniami i siedem tekturowych pudeł (38 × 30 × 25 cm) z podwójnym dnem i solidnym wiekiem.
KOWALENCJA
Mimo naszych wysiłków, aby stanowić jedną zwartą całość, umiejscowienie każdego z nas w rodzinie zawsze rodziło niepewność. Jesteśmy jak te problematyczne molekuły, o których uczymy się na lekcjach chemii, o wiązaniach kowalencyjnych, a nie jonowych – albo może odwrotnie. Chłopiec stracił biologiczną matkę, która zmarła przy porodzie, chociaż nigdy nie poruszamy tego tematu. Mąż przekazał mi ten fakt jednym zdaniem na początku naszej znajomości, a ja w mig pojęłam, że dalsze pytania nie są wskazane. Też nie lubię, gdy się mnie wypytuje o biologicznego ojca dziewczynki, oboje więc zawsze przestrzegaliśmy paktu milczenia co do tych aspektów przeszłości naszej i naszych dzieci.
Być może w reakcji na to dzieci od zawsze chcą słuchać o sobie samych w kontekście naszej rodziny. Chcą wiedzieć wszystko o tym, kiedy zostały naszymi dziećmi i wszyscy staliśmy się rodziną. Są jak antropolodzy badający narracje kosmogoniczne, choć z nieco większą dozą narcyzmu. Dziewczynka prosi w kółko o te same historie. Chłopiec prosi o wspomnienia chwil z ich wspólnego dzieciństwa, jak gdyby te sięgały dziesięciolecia, a nawet stulecia w przeszłość. A więc im opowiadamy. Opowiadamy o wszystkim, co zdołaliśmy zapamiętać. I zawsze gdy omijamy jakiś detal, coś pomieszamy lub gdy zauważą choćby najdrobniejsze odstępstwo od wersji, którą zapamiętały, przerywają nam, poprawiają nas i żądają, by opowiedzieć im wszystko raz jeszcze, tym razem poprawnie. Wtedy przewijamy taśmę w naszych głowach i odtwarzamy ją od początku.
MITY ZAŁOŻYCIELSKIE
Na początku było niemal puste mieszkanie i fala upałów. Pierwszej nocy w tym mieszkaniu – tym samym, które właśnie opuściliśmy – siedzieliśmy we czworo w samej bieliźnie na podłodze dużego pokoju, spoceni i zmordowani, starając się utrzymać na otwartych dłoniach kawałki pizzy.
Skończyliśmy właśnie rozpakowywać część naszego dobytku i kilka dodatkowych rzeczy, które kupiliśmy tego dnia: korkociąg, cztery nowe poduszki, płyn do mycia okien, płyn do zmywania, gwoździe, młotek. Następnie zmierzyliśmy dzieciom wzrost i zaznaczyliśmy na ścianie w przedpokoju pierwsze kreski: osiemdziesiąt cztery centymetry i sto siedem centymetrów. Przybiliśmy dwa gwoździe w kuchni, żeby zawiesić pocztówki, które wisiały wcześniej w naszych oddzielnych mieszkaniach: jedną ze zdjęciem Malcolma X, zrobionym niedługo przed jego zabójstwem – opiera głowę na prawej dłoni i intensywnie się w kogoś lub w coś wpatruje, drugą z Emilianem Zapatą, który stoi wyprostowany ze strzelbą w jednym ręku i z szablą w drugim, z szarfą przewieszoną przez jedno ramię i krzyżującymi się na piersi dwiema ładownicami. Szkiełko osłaniające pocztówkę z Zapatą wciąż było pokryte warstewką tłustego brudu – czy to sadza? – z mojej starej kuchni. Obie kartki powiesiliśmy obok lodówki. Ale nawet wtedy nowe mieszkanie wciąż wyglądało pustawo – ściany były zbyt białe, wszystko wydawało się obce.
Chłopiec rozejrzał się po dużym pokoju, przeżuwając pizzę, i zapytał:
Co teraz?
I dziewczynka, która miała wtedy dwa latka, powtórzyła jak echo:
No właśnie, co?
Choć bardzo się staraliśmy coś wymyślić, żadne z nas nie miało dla nich odpowiedzi, może dlatego, że było to pytanie, które sami milcząco rozsnuwaliśmy po pustym pokoju.
Co teraz? – zapytał znowu chłopiec.
Teraz idziecie myć zęby – odpowiedziałam w końcu.
Ale nie wypakowaliśmy jeszcze szczoteczek – przypomniał.
To idźcie do łazienki przepłukać usta i kładźcie się spać – wtrącił mąż.
Dzieci wróciły jednak z łazienki i oznajmiły, że boją się spać same w nowym pokoju. Zgodziliśmy się, by zostały jeszcze trochę z nami, jeśli obiecają, że położą się spać. Wgramoliły się do pustego pudła i umościwszy się w nim, każde próbując wywalczyć dla siebie jak najwięcej miejsca, zasnęły głęboko.
Otworzyliśmy z mężem butelkę wina i przy otwartym oknie wypaliliśmy skręta. Usiedliśmy na podłodze i nie robiliśmy nic, nie mówiliśmy nic, tylko przyglądaliśmy się śpiącym w kartonie dzieciom. Z naszego miejsca widać było jedynie rozczochrane włosy na głowach i pupki: jego włosy wilgotne od potu, jej loczki jak gniazdo; jego tyłek jak rowkowana aspiryna, jej pośladki jak jabłuszko. Wyglądały jak jedna z tych par: dawno już powinni się rozstać, za szybko się postarzeli, zmęczeni już sobą, ale tak jest im wygodnie. Spały tak w pełnej, samotnej zażyłości. I od czasu do czasu, przerywając naszą ciszę wywołaną chyba lekkim hajem, chłopiec pochrapywał jak stary pijak, a z ciała dziewczynki ulatywały długie, głośne bąki.
Podobny koncert dały wcześniej tego dnia, gdy wracaliśmy z supermarketu do naszego nowego lokum metrem w otoczeniu białych plastikowych toreb z ogromnymi jajkami, bardzo różową szynką, organicznymi migdałami, chlebem kukurydzianym i maleńkimi kartonikami z organicznym pełnotłustym mlekiem – wzbogaconymi i ulepszonymi produktami nowej, unowocześnionej diety rodziny z dwiema pensjami. Po dwóch lub trzech minutach jazdy dzieci już spały z głowami na naszych kolanach, a ich potargane, wilgotne włosy miały cudowny słony zapach ciepłych gigantycznych precli, które schrupaliśmy tego dnia na ulicy. Wyglądały jak aniołki, my byliśmy całkiem młodzi i razem tworzyliśmy piękną rodzinę, tylko pozazdrościć. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, jedno zaczęło chrapać, a drugie puszczać bąki. Nie umknęło to uwadze tych nielicznych pasażerów, którzy nie byli podłączeni słuchawkami do swoich telefonów, spoglądali więc na nią, na nas, na niego i się uśmiechali – trudno stwierdzić, ze współczuciem czy ze zrozumieniem dla publicznego bezwstydu naszych dzieci. Mąż odpowiadał uśmiechem na uśmiechy nieznajomych. A ja przez chwilę się zastanawiałam, czy nie powinnam odwrócić od nas uwagi współpasażerów, może wbić oskarżycielskie spojrzenie w starca śpiącego kilka miejsc dalej albo w młodą kobietę ubraną w strój do joggingu. Oczywiście tego nie zrobiłam. Po prostu kiwałam głową z wdzięcznością albo rezygnacją i uśmiechałam się do ludzi, z ustami zaciśniętymi jak butonierka. Ogarnęło mnie chyba coś w rodzaju tremy, jaka się pojawia w niektórych snach, gdy zdajemy sobie sprawę, że poszliśmy do szkoły, zapomniawszy włożyć bieliznę – nagłe i głębokie poczucie bezbronności przy tych wszystkich obcych ludziach, którzy mieli okazję podpatrzeć nasz wciąż bardzo nowy świat.
Ale później, wieczorem, w intymnej atmosferze nowego mieszkania, kiedy dzieci spały i znów zaczęły wytwarzać te wszystkie piękne odgłosy – prawdziwe piękno jest zawsze mimowolne – mogłam im się dobrze przysłuchać bez ciężaru zakłopotania. Wzmocnione przez tekturową ściankę odgłosy fizjologiczne dziewczynki rozchodziły się niewidzialnie po niemal pustym pokoju. I po pewnym czasie gdzieś z głębin swojego snu usłyszał je chłopiec – tak nam się przynajmniej wydawało – po czym odpowiedział na nie, mamrocząc coś pod nosem. Mój mąż zwrócił uwagę, że oto słuchamy jednego z języków pejzażu dźwiękowego tego miasta, w tej chwili w cyrkulacyjnym akcie rozmowy:
Usta odpowiadają odbytowi.
Przez chwilę tłumiłam chęć roześmiania się, ale szybko zauważyłam, że mąż wstrzymuje oddech i mruży oczy, żeby nie parsknąć śmiechem. Może byliśmy trochę bardziej upaleni, niż sądziliśmy. Nie wytrzymałam i moje struny głosowe wydały dźwięk bardziej świński niż ludzki. On poszedł w moje ślady z całą serią gwałtownych wdechów i wydechów, jego nozdrza rozszerzały się, twarz się pomarszczyła, oczy praktycznie zniknęły, a całe ciało kołysało się jak trącona piniata. Większość ludzi, gdy zanoszą się śmiechem, wygląda przerażająco. Zawsze bałam się tych, którzy szczękają wtedy zębami, ci zaś, którzy się śmieją, nie wydając z siebie ani jednego dźwięku, wzbudzają mój niepokój. Moją rodzinę ze strony ojca dotknął chyba pewien defekt genetyczny. Objawia się on tym, że pod koniec ataku śmiechu chrząkamy i prychamy, i dźwięki te – być może ze względu na swój zwierzęcy charakter – wywołują kolejny napad wesołości. Aż wszyscy mają łzy w oczach i ogarnia ich uczucie zażenowania.
Wzięłam głęboki wdech i otarłam z policzka łzę. Zdałam sobie wtedy sprawę, że po raz pierwszy usłyszeliśmy z mężem swój śmiech. Mam na myśli ten głębszy – niekontrolowany, niepowściągany, śmiech kompletny i groteskowy. Może nie znamy się tak naprawdę, dopóki go nie usłyszymy. W końcu się opanowaliśmy.
To wredne tak się śmiać ze śpiących dzieci, prawda? – zapytałam.
Tak, godne potępienia.
Postanowiliśmy, że musimy to udokumentować, wyciągnęliśmy więc nasz sprzęt do nagrywania. Mąż omiatał przestrzeń mikrofonem na tyczce, a ja zbliżałam do dzieci swój podręczny dyktafon. Dziewczynka ssała kciuk, a chłopiec mamrotał słowa i dziwne senne monologi; mikrofon męża zbierał odgłosy przejeżdżających za oknami samochodów. Pobieraliśmy próbki tych dźwięków z dziecięcą zgodnością. Nie jestem pewna, jakie głębsze pobudki skłoniły nas do nagrania naszych dzieci tamtego wieczoru. Może po prostu podziałał na nas letni upał dodać wino odjąć skręt razy emocje wywołane przeprowadzką dzielone przez czekający nas recykling kartonów. A może reagowaliśmy na impuls, chcąc, by po chwili, która wydawała się początkiem czegoś, został jakiś ślad. Ostatecznie nasze umysły były tak zaprogramowane, żeby wykorzystać każdą okazję nagraniową, a uszy – żeby wsłuchiwać się w nasze powszednie życie, jak gdyby było czystą taśmą. To wszystko – my, oni, tu, tam, w środku i na zewnątrz – było rejestrowane, gromadzone i archiwizowane. Nowe rodziny jak młode narody po krwawych wojnach o niepodległość lub rewolucjach być może muszą zakotwiczyć swoje początki w jakimś symbolicznym momencie i przyszpilić ten moment w czasie. Tamta noc była naszym fundamentem, tamtej nocy z naszego chaosu wyłonił się wszechświat.
Później, zmęczeni, gdy nasz zapał się wyczerpał, zanieśliśmy dzieci na rękach do ich nowego pokoju, na materace niewiele większe niż tekturowe pudło, w którym spały. W naszej sypialni wsunęliśmy się na materac i spletliśmy nogami, bez słowa, ale nasze ciała mówiły coś w rodzaju: może później, może jutro, jutro będziemy się kochać, będziemy planować, ale jutro.
Dobranoc.
Dobranoc.
JĘZYKI OJCZYSTE
Gdy zaproszono mnie do udziału w projekcie poświęconym nowojorskiemu pejzażowi dźwiękowemu, początkowo wydawał mi się on nieco pretensjonalny, megalomański, przypuszczalnie zbyt akademicki. Byłam młoda, choć niewiele młodsza niż teraz, i wciąż widziałam siebie w roli dziennikarki stricte politycznej. Nie podobało mi się też, że projekt ten, chociaż organizowany przez centrum badawcze Uniwersytetu Nowojorskiego i mający z czasem wzbogacić uniwersyteckie archiwum dźwiękowe, był częściowo finansowany przez kilka wielkich korporacji. Próbowałam się czegoś dowiedzieć o ich dyrektorach – czy mają na sumieniu jakieś skandale, przekręty, powiązania z faszystami. Ale miałam małą córeczkę. Dlatego gdy usłyszałam, że w ramach umowy dostanę ubezpieczenie zdrowotne, i zdałam sobie sprawę, że będę mogła się utrzymać z pensji bez konieczności szukania dziesiątek dziennikarskich fuch, do czego byłam zmuszona, żeby jakoś wiązać koniec z końcem, przerwałam swoje dochodzenie, przestałam się zachowywać, jak gdybym mogła sobie pozwolić na przejmowanie się etyką korporacyjną, i podpisałam umowę. Nie jestem pewna, co nim powodowało, ale mniej więcej w tym samym czasie mój mąż – który wtedy był dla mnie obcym człowiekiem specjalizującym się w akustemologii, a nie mężem i ojcem naszych dzieci – podpisał swoją.
Oboje oddaliśmy się temu projektowi bez reszty. Codziennie, gdy jedno z dzieci było w żłobku, a drugie w szkole, wychodziliśmy na miasto, nie wiedząc, co nas czeka, ale zawsze przekonani, że znajdziemy coś nowego. Przemieszczaliśmy się między pięcioma nowojorskimi gminami, rozmawialiśmy z nieznajomymi, prosiliśmy, żeby nam coś opowiedzieli w swoim języku ojczystym. On lubił dni, które spędzaliśmy w miejscach przejściowych, takich jak dworce kolejowe, lotniska i przystanki autobusowe. Ja lubiłam te, kiedy nagrywaliśmy w szkołach. On krążył po zatłoczonych stołówkach z przewieszoną przez prawe ramię torbą ze sprzętem, z tyczką ustawioną pod kątem, i nagrywał mieszaninę głosów, brzęku sztućców i stukotu kroków. Ja na korytarzach i w klasach podtykałam dzieciom dyktafon, gdy odpowiadały na moje instrukcje. Prosiłam, żeby przypomniały sobie piosenki i powiedzonka zasłyszane w domu. Często mówiły ze zamerykanizowanym, udomowionym akcentem, język rodziców teraz był już dla nich obcy. Pamiętam ich języczki, te cielesne, rzeczywiste – różowe, gorliwe, zdyscyplinowane, gdy próbowały uformować dźwięki coraz bardziej odległych języków ojczystych: trudna pozycja czubka języka przy wymowie hiszpańskiego „r”, szybkie uderzenia języka o podniebienie w wielosylabowych słowach w narzeczach keczua i garifuna, łagodne wklęśnięcie języka w przydechowym arabskim „h”.
Mijały miesiące, a my nagrywaliśmy głosy, gromadziliśmy akcenty. Całe godziny nagrań, na których ludzie mówili, opowiadali historie, milkli, kłamali, modlili się, wahali, zwierzali, oddychali.
CZAS
Gromadziliśmy również rzeczy: rośliny, talerze, książki, krzesła. Zabieraliśmy różne przedmioty z chodników w bogatych dzielnicach. Później często sobie uprzytamnialiśmy, że nie potrzebujemy tak naprawdę jeszcze jednego krzesła albo kolejnego regału na książki, tak więc wystawialiśmy je z powrotem na zewnątrz, na chodnik naszej niespecjalnie bogatej dzielnicy, czując, że jesteśmy częścią niewidzialnej ręki redystrybucji bogactwa – anty-Adamami Smithami chodników i krawężników. Jeszcze przez jakiś czas zbieraliśmy rzeczy z ulicy, aż któregoś dnia usłyszeliśmy w radiu, że w mieście szerzy się plaga pluskiew, porzuciliśmy więc nasze łowy, przestaliśmy redystrybuować bogactwo, przyszła zima, a po niej wiosna.
Nie jest nigdy jasne, co zamienia daną przestrzeń w dom, a życiowy projekt w życie. Pewnego dnia nasze książki przestały się mieścić na półkach, a pusty duży pokój stał się naszym salonem – pomieszczeniem, gdzie oglądaliśmy filmy, czytaliśmy książki, układaliśmy puzzle, drzemaliśmy, pomagaliśmy dzieciom odrabiać pracę domową. Później stał się też miejscem, gdzie przyjmowaliśmy przyjaciół, prowadziliśmy długie rozmowy po ich wyjściu, pieprzyliśmy się, mówiliśmy sobie piękne i straszne rzeczy i w zapadającym później milczeniu sprzątaliśmy.
Zleciało nie wiadomo kiedy i pewnego dnia chłopiec skończył osiem lat, później dziewięć, dziewczynka miała ich już pięć. Zaczęli chodzić do tej samej państwowej szkoły. Te wszystkie maluchy, które poznawali, teraz nazywali swoimi kolegami i koleżankami. Pojawiły się drużyny piłkarskie, gimnastyka, występy na koniec roku, noclegi u kolegów, przyjęcia urodzinowe, wiecznie zbyt liczne, i kreski, którymi zaznaczaliśmy na ścianie w przedpokoju wzrost naszych dzieci, nagle zaczęły tworzyć pionową historię. Tak bardzo urosły. Zdaniem mojego męża rosły za szybko.
Nienaturalnie szybko. To przez to organiczne pełnotłuste mleko z kartoników – zauważył.
Podejrzewał, że mleko zostało chemicznie zmodyfikowane, by wywoływać u dzieci przedwczesny wzrost.
Może – pomyślałam. – A może po prostu mijał czas.
ZĘBY
Ile jeszcze?
Jak długo jeszcze?
Tak jest chyba ze wszystkimi dziećmi: jeśli nie śpią w samochodzie, domagają się uwagi, wymuszają postoje, żeby się załatwić, proszą o coś do pochrupania.
Zwykle jednak pytają:
Kiedy będziemy na miejscu?
Zazwyczaj mówimy chłopcu i dziewczynce, że jeszcze trochę. Mówimy też:
Pobawcie się zabawkami.
Liczcie wszystkie białe samochody na drodze.
Spróbujcie się zdrzemnąć.
Teraz, gdy się zatrzymujemy w punkcie pobierania opłat na autostradzie pod Filadelfią, nagle się budzą, jak gdyby byli zsynchronizowani – z sobą i bardziej zagadkowo ze zmieniającymi się obrotami silnika. Dziewczynka woła z tylnego siedzenia:
Ile jeszcze świateł?
Jeszcze trochę i zrobimy postój w Baltimore – mówię.
Ale ile jeszcze świateł, aż zajedziemy do samego końca?
Sam koniec leży w Arizonie. Plan jest taki, żeby z Nowego Jorku dojechać do południowo-wschodniego krańca tego stanu. W czasie podróży samochodem na południowy zachód w kierunku pogranicza będziemy się z mężem zajmować nowymi projektami dźwiękowymi, prowadzić nagrania w terenie i badania. Ja mam się skoncentrować na wywiadach z ludźmi, wychwytywać fragmenty rozmów, nagrywać wiadomości z radia i głosy z barów szybkiej obsługi. Gdy dotrzemy do Arizony, nagram ostatnie próbki i zajmę się montażem. Mam na to wszystko cztery tygodnie. Później prawdopodobnie będę musiała wrócić z dziewczynką samolotem do Nowego Jorku, ale nie jestem jeszcze tego pewna. Nie jestem też pewna, jakie dokładnie plany ma mój mąż. Studiuję jego twarz z profilu. Skupia się na drodze przed nami. Będzie zbierał próbki dźwiękowe takie jak odgłosy wiatru hulającego po równinach lub parkingach, kroków na żwirze, betonie lub piasku, może monet wpadających do kasy, zębów rozgryzających orzeszki ziemne, dziecięcej dłoni zagłębiającej się w kieszeni pełnej kamyczków. Nie wiem, ile czasu zajmie mu ten nowy projekt ani co się wydarzy później. Dziewczynka przerywa ciszę i domaga się odpowiedzi:
Zadałam wam pytanie, mamo, tato: ile jeszcze mil, aż zajedziemy na miejsce?
Musimy pamiętać, żeby okazywać cierpliwość. Wiemy – przypuszczam, że wie o tym nawet chłopiec – jak dezorientujące musi być życie w bezczasowym świecie pięciolatki, świecie niepozbawionym czasu, lecz z jego nadmiarem. Mąż w końcu podaje odpowiedź, która najwyraźniej ją zadowala:
Zajedziemy na miejsce, gdy wypadnie ci drugi ząb na dole.
JĘZYK SPĘTANY
Gdy dziewczynka miała cztery lata i zaczęła chodzić do przedszkola, przedwcześnie wypadł jej ząb. Niedługo później zaczęła się jąkać. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, czy te zdarzenia były z sobą jakoś powiązane: przedszkole, ząb, jąkanie. Przynajmniej jednak w naszej rodzinnej narracji te trzy rzeczy splotły się w zadziwiający, rozedrgany emocjami węzeł.
Pewnego dnia rano ostatniej wspólnej zimy w Nowym Jorku odbyłam rozmowę z matką jednego z jej kolegów z klasy. Czekałyśmy w audytorium na głosowanie, by wyłonić nowy komitet rodzicielski. Obie stałyśmy jakiś czas w kolejce, opowiadając sobie o kulturowych i lingwistycznych kłopotach naszych dzieci. Opowiadałam, że moja córka jąkała się od roku, i czasem problem nasilał się do tego stopnia, aż trudno się było z nią porozumieć. Zaczynała każde zdanie tak, jak gdyby za chwilę miała kichnąć. Ostatnio zaś odkryła, że jeśli wyśpiewa zdanie, zamiast je wypowiedzieć, wychodzi z jej ust bez zająknięcia. I tak powoli zaczęła z tego wyrastać. Z kolei syn mojej rozmówczyni od prawie sześciu miesięcy nie wypowiedział ani słowa, jak wyznała mi kobieta, w żadnym języku.
Wypytałyśmy się nawzajem, skąd pochodzimy i jakimi językami posługiwałyśmy się w domu. Oni przyjechali z Tlaxiaco, z meksykańskiego regionu La Mixteca. Jej pierwszym językiem był trique. Nigdy nie słyszałam tego języka i wiedziałam o nim tylko tyle, że jest jednym z najbardziej skomplikowanych języków tonalnych, w którym używa się ponad ośmiu tonów. Moja babka pochodziła z ludu Hñähñu i używała języka otomí, również tonalnego, ale prostszego niż trique, z jedynie trzema tonami. Matka już się go nie nauczyła i oczywiście ja też nie. Gdy ją zapytałam, czy syn mówi w języku trique, odparła, że nie, oczywiście, że nie, po czym dodała:
Matki uczą nas mówić, a świat uczy nas, żebyśmy siedzieli cicho.
Po głosowaniu, zanim się pożegnałyśmy, przedstawiłyśmy się sobie, chociaż powinnyśmy to zrobić na początku. Miała na imię Manuela, tak jak moja babcia. Ten zbieg okoliczności wydał jej się mniej zabawny niż mnie. Spytałam, czy byłaby tak miła i pozwoliła mi się kiedyś nagrać, i opowiedziałam jej o dźwiękowym projekcie dokumentalnym, który już powoli z mężem kończyliśmy. Nie mieliśmy jeszcze próbki trique – to rzadko spotykany język. Po chwili wahania wyraziła zgodę i gdy kilka dni później spotkałyśmy się w parku przy szkole, powiedziała, że w zamian za tę przysługę ma jedną prośbę. Jej dwie córki – ośmio- i dziesięcioletnia – właśnie przedostały się do Stanów, pieszo przekroczyły granicę i przebywały teraz w strzeżonym ośrodku w Teksasie. Potrzebowała kogoś, kto za niewielką opłatą lub za darmo przetłumaczy ich dokumenty z hiszpańskiego na angielski, żeby mogła znaleźć prawnika, który uchroni je przed deportacją. Zgodziłam się, nie wiedząc, w co się pakuję.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Archiwum zagubionych dzieci to czterdziesta pierwsza książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
Wcześniej ukazały się:
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis