Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce - ebook

Data wydania:
19 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce - ebook

Niezwykle zabawna i pełna ciepła opowieść o rabunkach, mitach i kłamstwach, które jednocześnie łączą i dzielą trzypokoleniową rodzinę

Pewnego wiosennego dnia 1954 roku morze wyrzuca na plażę w Hiszpanii argentyńskiego rozbitka. Víctor de la Vega, bo tak się nazywa ów mężczyzna, skrywa ogromną tajemnicę. Trafia do klasztoru, gdzie spotyka Sofíę. Dziewczyna miała zostać zakonnicą, ale gdy poznaje Víctora i jego fascynującą historią, postanawia wyjść za niego za mąż.

Víctor opowiada jej o losach swoich i swojej rodziny: o polowaniach na płetwale i kaszaloty na Południowym Oceanie Lodowatym, o polinezyjskich plantacjach wanilii, o zaniedbaniach rodziców i spotkaniach z Che Guevarą oraz Jorge Luisem Borgesem, o zewie podróżowania i zamachach terrorystycznych.

Po latach córka Víctora i Sofíi, Laura, a zwłaszcza jej synowie, Eddie i Marco, zrobią wszystko, aby uniknąć powtórzenia błędów ojca i dziadka.

Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce jest barwną wielowątkową opowieścią o trzypokoleniowej rodzinie i mających różne konsekwencje wyborach dokonywanych przez jej członków. Akcja powieści obejmuje kilkadziesiąt lat historii: od lat międzywojennych w Argentynie przez okres rządów Franco w Hiszpanii aż do początków XXI wieku w Europie.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0234-963-4
Rozmiar pliku: 685 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Sie­dzieli cia­sno sple­ceni w ciem­no­ści. Czuła się o czter­dzie­ści lat młod­sza. Jego skóra od razu wy­dała jej się bar­dziej sprę­ży­sta, gdy wo­dziła pal­cem po grzbie­cie jego dłoni. Ilu­zja wspo­mnie­nia, siła opo­wie­ści. Tak na­prawdę oboje byli sta­rzy, a ich skóra ane­miczna i szorstka. Wkrótce umrą, w każ­dym ra­zie jedno z nich.

Po­ca­ło­wała go w po­li­czek, wgra­mo­liła się z po­wro­tem do łóżka i opa­tu­liła ko­cem.

– Wciąż je­steś mi wi­nien opo­wieść – po­wie­działa. – Chcia­ła­bym ją te­raz usły­szeć.

– Jesz­cze nikt ni­gdy jej nie sły­szał, w każ­dym ra­zie nikt nie zna peł­nej wer­sji.

– To opo­wiedz ją mnie.

Uniósł się i wczoł­gał do łóżka. Prze­su­nęła się, by mógł się po­ło­żyć za nią. Na płatku ucha czuła jego od­dech.

– Czy to hi­sto­ria o wie­lo­ryb­ni­kach? – wy­szep­tała w ścianę.

– Mhm. I o ka­sza­lo­tach, al­ba­tro­sach i sza­leń­stwie na krańcu świata – od­parł szep­tem głos, od któ­rego na­wet po tylu la­tach wciąż mię­kło jej serce. – Ale przede wszyst­kim jest to hi­sto­ria o tym, jak za­bi­łem czło­wieka.WY­BÓR

Gdy tylko jajka wy­lą­do­wały w go­tu­ją­cej się wody, So­fía za­częła od­ma­wiać credo.

– Wie­rzę w Boga, Ojca Wszech­mo­gą­cego, Stwo­rzy­ciela nieba i ziemi, i w Je­zusa Chry­stusa, Syna Jego je­dy­nego, Pana na­szego, który się po­czął z Du­cha Świę­tego, na­ro­dził się z Ma­ryi Panny, umę­czon pod Ponc­kim Pi­ła­tem, ukrzy­żo­wan, umarł i po­grze­bion. Zstą­pił do pie­kieł, trze­ciego dnia zmar­twych­wstał. Wstą­pił na nie­biosa, sie­dzi po pra­wicy Boga Ojca Wszech­mo­gą­cego. Stam­tąd przyj­dzie są­dzić ży­wych i umar­łych. Wie­rzę w Du­cha Świę­tego, święty Ko­ściół po­wszechny, świę­tych ob­co­wa­nie, grze­chów od­pusz­cze­nie, ciała zmar­twych­wsta­nie, ży­wot wieczny. Amen.

Wy­jęła pła­ski gli­niany pół­mi­sek z jed­nej z licz­nych pó­łek ku­chen­nych, wy­tarła go ścierką i po­sta­wiła na bla­cie obok ku­chenki. Rzu­ciła okiem na okno, za któ­rym mięk­kie ka­skady wio­sen­nego desz­czu pa­dały na krzaki la­wendy w klasz­tor­nym ogro­dzie. Przy pniach drzew utrzy­my­wała się wciąż po­ranna mgiełka.

Skoń­czyw­szy credo, za­brała się do _Oj­cze nasz_. Gdy do­szła do po­łowy dru­giego razu, do kuchni zaj­rzała sio­stra Ma­ria Án­ge­les i ski­nie­niem głowy przy­wi­tała się z So­fíą. Nie chciała prze­szka­dzać jej w mo­dli­twie, otwo­rzyła tylko że­liwne drzwiczki pieca pod ku­chenką, by do­rzu­cić kilka po­lan do roz­ża­rzo­nego jak pie­kło pa­le­ni­ska. Gdyby sio­strzycz­kom z klasz­toru San Luis trzeba było przy­po­mnieć, co na nie czeka w pie­kle, wy­star­czyło otwo­rzyć piec.

W kuchni pa­no­wało za­wsze nie­zno­śne go­rąco, gdy piec był roz­pa­lony, szcze­gól­nie w tak cie­płe dni jak ten. Wiel­ka­noc w tym roku wy­pa­dała późno, do­piero na po­czątku kwiet­nia.

Od­mó­wiw­szy pięć razy _Oj­cze nasz_, So­fía drew­nianą łyżką wy­ło­wiła jajka z wody, jedno po dru­gim, i ostroż­nie uło­żyła je na gli­nia­nym pół­mi­sku. Matka wbiła jej do głowy, że przy go­to­wa­niu ja­jek jedno credo i pięć _Oj­cze nasz_ ni­gdy nie za­wo­dziło, gwa­ran­to­wało za­ra­zem wła­ściwy czas go­to­wa­nia, jak i za­cho­wa­nie spo­koju du­cha.

Z pół­mi­skiem w ręku prze­szła przez ja­dal­nię i wkro­czyła do wschod­niego skrzy­dła. Le­żeli tu umie­ra­jący, nie­ule­czal­nie cho­rzy i ci z de­men­cją. Cho­rzy na cho­roby ule­czalne, pa­cjenci z ty­fu­sem, ła­god­nym za­pa­le­niem oskrzeli, po­lio czy za­pa­le­niem płuc le­żeli na pierw­szym pię­trze, bo o wła­snych si­łach nie mo­gli się po­ru­szać po scho­dach.

W sali sy­pial­nej strop był ni­ski i pod­party bel­kami. Po­kryte brą­zem krzyże strze­gły każ­dego łóżka, ściany były prak­tycz­nie na­gie, z wi­docz­nymi śla­dami wil­goci. Źró­dło świa­tła za­pew­niały jedna je­dyna ża­rówka, duże prze­szklone drzwi z że­la­znymi szpro­sami i łu­kowe okno na prze­ciw­le­głej ścia­nie sali. Na bocz­nych ścia­nach też znaj­do­wały się okna, ale przez więk­szość czasu za­sła­niały je ma­sywne okien­nice, chro­niące po­miesz­cze­nie przed naj­gor­szym skwa­rem.

Prze­ory­sza na­mó­wiła jed­nego z ro­bot­ni­ków o dłu­giej li­ście grze­chów, by tuż przy drzwiach za­mon­to­wał umy­walkę. Dzięki niej w sali można było przy­naj­mniej prze­my­wać rany i prze­płu­ki­wać opa­trunki. So­fía po­sta­wiła pół­mi­sek z jaj­kami na szafce pod umy­walką. Sio­stry prze­cho­wy­wały w niej mied­nice, ba­weł­niane pie­lu­chy i ba­seny; opiaty i wszyst­kie inne leki trzy­mano pod klu­czem w ko­mórce na par­te­rze.

Zwy­kle o po­ranku pa­cjen­tom w San Luis nie po­da­wano ja­jek, ale tym ra­zem prze­ory­sza na to ze­zwo­liła. W końcu to Wiel­ka­noc. Na­wet umie­ra­jący ma prawo do jed­nego świą­tecz­nego jajka – ar­gu­men­to­wała So­fía.

Pierw­szym pa­cjen­tem, który otrzy­mał jajko, był Pa­blo Her­rera, wie­rzący stary pra­cow­nik od­lewni o ka­pry­śnym or­ga­ni­zmie, który nie mógł się zde­cy­do­wać, czy Pa­bla wy­koń­czy de­men­cja, czy za­pa­le­nie oskrzeli. So­fía otarła mu pot z czoła, usu­nęła z jego piersi szmatkę z wy­ka­słaną flegmą, wy­tarła mu brodę i po­ło­żyła czy­sty gał­ga­nek na sto­liku noc­nym przy łóżku. Po­tem po­mo­gła męż­czyź­nie usa­do­wić się w wózku in­wa­lidz­kim i po­wio­zła go w stronę prze­szklo­nych drzwi. Wy­cho­dziły na klasz­torną log­gię, ale ze względu na deszcz pa­da­jący tego dnia So­fía uznała, że le­piej, by po­zo­stały za­mknięte.

– Miałby pan ochotę na świą­teczne jajko? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, otwo­rzyła za­ci­śniętą pięść starca i po­ło­żyła mu jajko na dłoni, zu­peł­nie tak, jak by to uczy­niła z ró­żań­cem.

Do­ko­nała po­spiesz­nego ob­chodu wzdłuż wszyst­kich ścian. Łóżka, dzie­więć po każ­dej stro­nie, znacz­nie się od sie­bie róż­niły po­cho­dze­niem i wy­glą­dem. Nie­które były wy­so­kie, inne ni­skie. Jedne wy­ko­nano z ma­syw­nego drewna, dru­gie z cien­kiego za­rdze­wia­łego me­talu, część przy­twier­dzono na stałe do pod­łogi, po­zo­stałe zaś można było prze­su­wać w za­leż­no­ści od po­trzeb. Każde było po­słane po­żół­kłą po­ścielą i przy każ­dym stała szafka nocna.

So­fía przy­kła­dała dłoń do czoła pa­cjen­tów, by spraw­dzić im tem­pe­ra­turę, na­stęp­nie na chwilę od­chy­lała koł­drę, by się upew­nić, czy nie nad­szedł czas zmiany spodni lub pie­luch. Przy­tom­nych cho­rych ob­da­rzała uśmie­chem i po­zdro­wie­niem, a za­raz po­tem czę­sto­wała jaj­kiem na twardo. Nie­wiele wię­cej mo­gła zdzia­łać. Nie dla­tego, że sio­stry nie pra­gnęły ra­to­wać swo­ich pa­cjen­tów – tych z de­men­cją, po­tę­pio­nych, od­rzu­co­nych i nie­szczę­śli­wych – ale z tego po­wodu, że środki Ko­ścioła były nie­współ­mierne wo­bec am­bi­cji opie­ku­nek. Pe­ni­cy­lina, an­ty­bio­tyki, mor­fina i ko­de­ina sta­no­wiły do­bra luk­su­sowe, trzy­mane pod klu­czem. Poza tym w San Luis nie dys­po­no­wano pod­sta­wową wie­dzą me­dyczną. Sio­stry le­czyły prze­cież du­sze, nie ciała.

So­fía i osiem za­kon­nic mo­gły z re­guły tylko mo­dlić się za pa­cjen­tów, ewen­tu­al­nie spra­wić, by za­ci­snęli dło­nie na ró­żańcu, i przy­po­mnieć im, jak się nim po­słu­gi­wać, po­sma­ro­wać pod no­sem spo­rzą­dzoną do­mo­wym spo­so­bem po­madą men­to­lową lub otrzeć ich twa­rze wodą ró­żaną, by woń nie­do­my­tego ciała są­siada lub odór wy­chodka znaj­du­ją­cego się na końcu klasz­tor­nego ogrodu nie prze­szka­dzały cho­rym w walce ze śmier­cią.

Ci zaś le­żeli w pół­mroku, cze­ka­jąc, aż sta­rość, ty­fus, gruź­lica, po­lio, szkar­la­tyna, nie­do­ży­wie­nie, brak chęci do ży­cia czy któ­raś z tu­zina in­nych plag na­wie­dza­ją­cych Hisz­pa­nię wy­zwoli ich z nie­doli i za­bie­rze do Ojca w Kró­le­stwie Nie­bie­skim.

Wie­dza me­dyczna była w San Luis atry­bu­tem jed­nego je­dy­nego le­ka­rza – star­szego pana, który, jak wieść nio­sła, za­po­wia­dał się nie­gdyś na wy­jąt­kowo obie­cu­ją­cego chi­rurga, do­póki na­pad nie­kon­tro­lo­wa­nych drga­wek nie po­grze­bał tej ka­riery raz na za­wsze. Wszy­scy wie­dzieli, że aby uspo­koić ręce, się­gał po spi­ry­tus. Sio­stry wsta­jące bar­dzo wcze­śnie rano nie­raz znaj­do­wały le­ka­rza le­żą­cego na ra­ba­cie la­wendy, nie­przy­tom­nego z opi­cia, ale od­wra­cały wzrok. Żadne przy­zwy­cza­je­nie nie jest aż tak grzeszne, by nie można mu było za­ra­dzić od­mó­wie­niem jed­nej czy dwóch zdro­wa­siek, a czy Pan zna­la­złby lep­sze miej­sce, by przy­trzy­mać za­gu­bioną du­szę na krót­kim po­stronku, niż klasz­tor?

Gdy So­fía wró­ciła do Pa­bla Her­rery, jego głowa spo­czy­wała na piersi. Spał. So­fía przy­pro­wa­dziła wó­zek z po­wro­tem do łóżka i po­mo­gła pa­cjen­towi się po­ło­żyć. Za­koń­czyła po­sługę, od­ma­wia­jąc mo­dli­twę za jego du­szę.

Wy­szła z sali nie­ule­czal­nie cho­rych we wschod­nim skrzy­dle i wró­ciła do kuchni. W ja­dalni po­zdro­wiła prze­ory­szę i sio­strę Agnetę, które na­kry­wały do po­siłku. Trans­mi­sja ra­diowa mszy w Ma­dry­cie już się skoń­czyła i nada­wano tra­dy­cyjne pio­senki.

– Dzień do­bry, panno Baéz – przy­wi­tała się z nią prze­ory­sza, nie prze­ry­wa­jąc ukła­da­nia sztuć­ców i ta­le­rzy na stole. – Jak pa­cjenci przy­jęli pani gest? – spy­tała, uśmie­cha­jąc się do niej.

– Nie­któ­rzy le­piej niż inni. Pew­nie gdy­bym po­da­ro­wała im po ka­mie­niu szla­chet­nym, nie za­uwa­ży­liby róż­nicy.

Prze­ory­sza wy­mie­niła spoj­rze­nia z sio­strą Agnetą.

– Pani od­da­nie pa­cjen­tom jest wy­jąt­kowe i wzbu­dza sza­cu­nek – po­wie­działa sio­stra prze­ło­żona przy wtó­rze brzęku bla­sza­nych ta­le­rzy­ków i we­so­łej co­pli an­da­lu­zyj­skiej. – Trzeba to pani od­dać.

– Dzię­kuję, sio­stro Ma­ri­bel.

Po­chwała prze­ory­szy brzmiała jak te­le­gram. W jej wy­po­wie­dzi nie można było za­re­je­stro­wać zmian tempa czy tonu. A jed­nak So­fía ją chło­nęła, czu­jąc nie­do­syt uzna­nia.

– Miała pani moż­li­wość za­sta­no­wie­nia się nad na­szą pro­po­zy­cją?

So­fía po­krę­ciła głową.

– Chyba za­bra­kło mi czasu. Mam na­dzieję, że sio­stra ro­zu­mie.

– Na­tu­ral­nie. Naj­waż­niej­sze, by za­dała so­bie pani py­ta­nie, czy jej od­da­nie Panu może się rów­nać z tym, co od­czuwa pani wo­bec swo­ich pa­cjen­tów. – Prze­ory­sza po­pra­wiła wi­de­lec. – Wy­soko ce­nimy pani za­an­ga­żo­wa­nie, panno Baéz, ale ist­nieje róż­nica mię­dzy słu­że­niem cho­rym a słu­że­niem Panu. I gdyby na­wet w tej chwili była pani pewna swego po­wo­ła­nia, to przed pa­nią jesz­cze długa droga, nim bę­dzie można zło­żyć śluby za­konne.

– Czy mogę sio­strę na chwilę prze­pro­sić? Za mo­ment wrócę.

So­fía wy­co­fała się z ja­dalni, chcąc zdą­żyć do ka­plicy. Mi­nęła salę ope­ra­cyjną i ru­szyła wzdłuż log­gii wy­cho­dzą­cej na klasz­torny ogród. Znaj­do­wały się tu cele sióstr, ozna­czone krzy­żem nad każ­dymi drzwiami. Kie­dyś, ze względu na go­dzinki, na pię­trze ka­plicy mie­ściła się sala sy­pialna, ale prze­ory­sza uznała, że sen­sow­niej bę­dzie prze­nieść sio­stry bli­żej pa­cjen­tów we wschod­nim skrzy­dle.

So­fía Baéz nie była za­kon­nicą; sama ze sobą nie po­tra­fiła uzgod­nić, czy aspi­ruje do tego, by nią zo­stać, ale jak na ra­zie trzeci mie­siąc pra­co­wała po pro­stu jako wo­lon­ta­riuszka i w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat była naj­młod­szą z dzie­wię­ciu ko­biet w klasz­to­rze San Luis. I je­dyną, która nie miała sta­łej sie­dziby w za­chod­nim skrzy­dle.

San Luis przez wiele lat był klasz­to­rem za­konu Sióstr Świę­tej Elż­biety, do­póki prze­ory­sza któ­re­goś wio­sen­nego dnia w roku 1944 nie prze­szła się po ota­cza­ją­cym klasz­tor świe­cie i nie wró­ciła cał­ko­wi­cie oszo­ło­miona, zro­zu­miaw­szy, w jak opła­ka­nym sta­nie zna­lazł się jej kraj i ilu po­zba­wio­nych koń­czyn we­te­ra­nów, zmal­tre­to­wa­nych ko­mu­ni­stycz­nych par­ty­zan­tów, nie­do­ży­wio­nych dzieci, eks­ko­mu­ni­ko­wa­nych in­te­lek­tu­ali­stów i ro­dzi­ców, któ­rym za­bito dzieci, po­trze­buje szpi­tal­nego łóżka i cie­płego po­siłku.

Sio­stra Ma­ri­bel zwró­ciła się do za­konu i miej­sco­wego bi­skupa z prośbą o pie­nią­dze i od tego dnia klasz­tor San Luis peł­nił funk­cję szpi­tala i du­cho­wego schro­nie­nia dla po­trze­bu­ją­cych. Od każ­dej wie­rzą­cej osoby, która za­pra­gnęła wstą­pić do klasz­toru, ocze­ki­wano na­to­miast, że bę­dzie pra­co­wać za­równo jako pie­lę­gniarka, jak i po­cie­szy­cielka dusz. Każdą z nich upo­waż­niono, by, gdy za­ist­nieje pa­ląca po­trzeba, mo­gła udzie­lić ostat­niego na­masz­cze­nia i sa­kra­mentu po­kuty*.

W przy­klasz­tor­nym ogro­dzie wciąż pa­dał deszcz, ale pod ko­lum­nadą log­gii za­wsze było su­cho. Z trzech stron ota­czała ona atrium z kró­lu­jącą po­środku mar­mu­rową fon­tanną, z któ­rej od cza­sów pa­no­wa­nia Al­fonsa VIII nie po­pły­nęła na­wet kro­pla wody. Ka­mienna sta­tua Świę­tej Elż­biety – pa­tronki klasz­toru i za­konu – gó­ro­wała nad fon­tanną, kon­ku­ru­jąc z drze­wami owo­co­wymi o bli­skość Pana. Wo­kół fon­tanny wy­ty­czono po­kryte płyt­kami ścieżki, oko­lone ra­bat­kami z krze­wami lesz­czyny, mal­wami, ole­an­drami, a przede wszyst­kim la­wendą, któ­rej za­pach So­fía z cza­sem znie­na­wi­dziła.

Ogród klasz­torny, fa­sady klasz­toru ko­loru sło­necz­nej żółci i ogród przed bu­dyn­kiem, gdzie bu­gen­wille wy­sta­wały spo­mię­dzy prę­tów płotu z ku­tego że­laza ota­cza­ją­cego grunty, przy­da­wały klasz­to­rowi przy­jem­niej­szego wy­glądu, niż na to za­słu­gi­wał. Pod li­śćmi dzi­kiego wina farba od­cho­dziła wiel­kimi pła­tami, a w upalne dni im bar­dziej ktoś się zbli­żył do ka­plicy i muru na ty­łach par­celi, tym moc­niej w jego noz­drza wwier­cał się odór z wy­chod­ków.

So­fía we­szła do ka­plicy. Jak zwy­kle wnę­trze po­grą­żone było w sen­nym pół­mroku, oświe­tlały je je­dy­nie wiecz­nie pło­nące wo­skowe świece i wpa­da­jące przez wi­traże skąpe świa­tło sło­neczne. Przy oł­ta­rzu So­fía uklęk­nęła przed Ma­ryją Panną i zło­żyła ręce do mo­dli­twy, przy­wo­łu­jąc w gło­wie imiona osób, za które miała się po­mo­dlić.

Li­sta była taka jak za­zwy­czaj. Se­ba­stián. O nim na pewno nie za­po­mni, jego imię za­wsze pa­dało na po­czątku. Choć wy­ma­wiała je już ty­siące razy, za­wsze to­wa­rzy­szyła mu fala wra­żeń zmy­sło­wych. Wspo­mnie­nie kłu­ją­cych mło­dzień­czych wło­sków na bro­dzie, dra­pią­cych ją w po­liczki i zo­sta­wia­ją­cych de­li­katną woń potu. Albo wi­ze­ru­nek Se­ba­sti­ána z za­ro­stem do­ro­słego męż­czy­zny, któ­rego kształt twa­rzy cią­gle przy­bie­rał nowe formy za każ­dym ra­zem, gdy So­fía go so­bie wy­obra­żała: w któ­rejś z zie­lo­nych do­lin w Pi­re­ne­jach, gdy le­żąc na ple­cach i opie­ra­jąc się o pień drzewa, żuł ka­wa­łek sera i pil­no­wał owiec.

Po­mo­dliła się też o do­bro­stan ro­dzi­ców. So­fía miała na­dzieję na ich zba­wie­nie, ale pra­gnęła żar­li­wie, by na dro­dze do nieba mo­gli czer­pać wię­cej ra­do­ści z ży­cia. Jej oj­ciec, Ro­berto Baéz, nie pa­sjo­no­wał się per­spek­tywą zba­wie­nia z tą samą in­ten­syw­no­ścią co So­fía i jej matka. Jako że już dawno temu stra­cił wiarę, mo­dli­twy za niego nie można było po­mi­nąć.

Wresz­cie po­mo­dliła się za sie­bie, zer­ka­jąc ką­tem oka w lewo, gdzie Święta Elż­bieta spo­glą­dała na nią ze swego miej­sca na ścia­nie. So­fíi po­wie­dziano, że ob­raz przed­sta­wia młodą Elż­bietę, wyj­mu­jącą spo­mię­dzy fałd płasz­cza bu­kiet róż. Święta stała przy ró­ża­nym la­sku, a w tle wi­dać było ko­ściół i nie­biań­ską świa­tłość.

Le­genda gło­siła, że Elż­bieta z Tu­ryn­gii prze­my­cała ze swo­jego zamku chleb dla bied­nych wie­śnia­ków z Eise­nach. Dwór po­tę­pił jej uczy­nek i po­cią­gnął ją do od­po­wie­dzial­no­ści, ale gdy straż­nicy za­trzy­mali młodą ko­bietę, chleb owi­nięty w jej płaszcz za­mie­nił się w róże. Na­ro­dziła się święta.

– Czy mo­żesz dać mi znak? – wy­szep­tała So­fía, ale nie otrzy­mała żad­nej od­po­wie­dzi.

Do­brze po po­łu­dniu So­fía po­wle­kła się do od­da­lo­nego o kilka kwar­ta­łów domu. Słońce zdą­żyło już prze­go­nić sią­piący deszcz nad wzgó­rza i mia­sto tęt­niło póź­no­po­po­łu­dniową wrzawą.

Był śro­dek Wiel­kiego Ty­go­dnia. Sły­chać było mo­siężne trąbki roz­brzmie­wa­jące pod­czas któ­rejś z licz­nych wiel­ka­noc­nych pro­ce­sji od­by­wa­ją­cych się w tym ty­go­dniu. Od czasu do czasu od­zy­wał się wielki bę­ben. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach świec i ka­dzi­dła, po rynsz­to­kach wa­lały się od­cięte główki kwia­tów.

W dro­dze do domu mi­nęła lo­kalną pie­kar­nię, dła­wiąc w so­bie pra­gnie­nie za­kupu na­po­li­tany, słod­kiego wy­pieku z cze­ko­ladą w środku i kru­szonką na wierz­chu.

Ko­la­cję ja­dali wcze­śnie, za­wsze tak było w ich ro­dzi­nie. Oj­ciec So­fíi pro­wa­dził bar, El Ze­pe­lín, miesz­czący się na par­te­rze pod ich miesz­ka­niem, dla­tego za­zwy­czaj ja­dali, nim Ro­berto czy brat So­fíi, Tri­stán, wra­cali za bar po sje­ście.

Ka­mie­nica znaj­do­wała się mię­dzy starą czę­ścią Ma­lagi a por­tem, w dziel­nicy En­san­che Cen­tro, która od po­łu­dnio­wego za­chodu gra­ni­czyła z Per­chel, dawną dziel­nicą ry­backą. Par­ter i pierw­sze pię­tro na­le­żały do ro­dziny Ba­ézów, pod­czas gdy lo­kal na dru­gim pię­trze za­miesz­ki­wała star­sza pani, Espe­ranza Var­gas. Na po­dwórku znaj­do­wał się wspólny wy­cho­dek dla ca­łego bu­dynku. So­fía sły­szała, że w co­raz więk­szej licz­bie bu­dyn­ków w więk­szych mia­stach Hisz­pa­nii in­sta­luje się to­a­lety i ka­na­li­za­cję, ale nie na Calle To­más He­re­dia w Ma­la­dze.

Jej do­mem ro­dzin­nym było na­rożne miesz­ka­nie, które otwie­rało się na resztę świata. Przed­sio­nek i długi wą­ski ko­ry­tarz bez okien po­grą­żone były w mroku, do­piero okna sa­lonu wpusz­czały świa­tło do środka. So­fía miesz­kała naj­da­lej od źró­dła świa­tła, po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza. Jako naj­młod­szej z ro­dzeń­stwa przy­pa­dło jej w udziale po­miesz­ki­wa­nie w po­koju są­sia­du­ją­cym z sy­pial­nią ro­dzi­ców, pierw­szym po pra­wej stro­nie od przed­sionka. Przy­pa­dek chciał, że jej iz­debka znaj­do­wała się tuż nad wej­ściem do baru; wy­glą­da­jąc przez okno, wi­działa czer­woną mar­kizę wi­szącą nad drzwiami.

Jej dwaj starsi bra­cia, Ja­ime i Tri­stán, miesz­kali w głębi ko­ry­ta­rza, każdy w swoim po­koju. Kie­dyś ze względu na brak miej­sca zmu­szeni byli do dzie­le­nia po­koju, ale było to wiele lat temu. Nie­długo miej­sca zrobi się jesz­cze wię­cej. Ja­ime miał dwa­dzie­ścia sześć lat, wy­kształ­cił się na krawca i, z czego So­fía zda­wała so­bie sprawę, szy­ko­wał się na wiel­kie ży­ciowe zmiany. Wi­dy­wał się ukrad­kiem z ko­le­żanką z pracy, wspo­mi­nał na­wet, że chce się jej oświad­czyć, ale na ra­zie trzy­mał to przed in­nymi w ta­jem­nicy.

Jak zwy­kle je­dli ko­la­cję w mil­cze­niu, So­fía, Be­atriz, Ro­berto i Tri­stán. Ja­ime był jesz­cze w pracy. Be­atriz za­mknęła okien­nice, by chro­nić dom przed wio­sen­nym upa­łem, ale przez szpary prze­do­sta­wały się do środka nie­liczne pro­mie­nie słońca.

So­fía sta­rała się uni­kać te­matu San Luis. Sta­no­wił on punkt sporny nie tylko dla niej sa­mej, lecz też dla jej ro­dziny, od­kąd przed trzema mie­sią­cami po po­wro­cie do domu ob­wie­ściła, że od te­raz na­leży ją trak­to­wać jako sio­strę no­wi­cjuszkę w klasz­to­rze San Luis. Pro­po­zy­cja zło­żona przez prze­ory­szę w tam­tym ty­go­dniu spra­wiła, że sy­tu­acja stała się jesz­cze bar­dziej na­pięta. Zbyt dużo nie­cier­pli­wych dusz ocze­ki­wało na wy­bór So­fíi. Sio­stra Ma­ri­bel. Święta Elż­bieta. Pań­stwo Ba­ézo­wie.

– Czy je­steś już bli­sko pod­ję­cia de­cy­zji? – spy­tała Be­atriz w mo­men­cie, gdy So­fía już są­dziła, że uda jej się prze­trwać po­si­łek bez ko­niecz­no­ści po­ru­sza­nia tego te­matu.

Jej matka skoń­czyła już swoją zupę z cie­cie­rzycy. Było coś sprzecz­nego z na­turą w tych wą­skich, le­d­wie roz­wie­ra­ją­cych się ustach, że po­tra­fiły tak szybko opróż­nić pe­łen ta­lerz zupy. Jak So­fía się­gała pa­mię­cią, jej matka była ko­bietą ży­wiącą się strawą du­chową.

Dziew­czyna ką­tem oka spoj­rzała na ojca. Nie pod­niósł wzroku, sie­dział po pro­stu w pół­mroku po­chy­lony nad ta­le­rzem, mo­cząc ka­wałki chleba w resztce zupy. Tri­stán się nie od­zy­wał.

– Od­no­śnie do czego?

– Pro­po­zy­cji sio­stry prze­ło­żo­nej. Brzmi cie­ka­wie. Po­win­naś roz­wa­żyć jej przy­ję­cie, je­śli je­steś pewna swo­jej wiary.

Ro­berto się po­ru­szył. Cmok­nię­cie ję­zy­kiem o pod­nie­bie­nie, ni­skie mruk­nię­cie, drgnię­cie mię­śni ra­mion. Odło­żył łyżkę.

– Be­atriz, wiesz do­sko­nale, że my dwoje mamy różne zda­nia na ten te­mat. – Skie­ro­wał pa­lec wska­zu­jący w stronę So­fíi. – Zro­bisz naj­le­piej, mó­wiąc prze­ory­szy, by wsa­dziła so­bie swoją pro­po­zy­cję w miej­sce, gdzie Pan Bóg nie za­gląda. Je­śli nie masz od­wagi sama jej tego po­wie­dzieć, chęt­nie zro­bię to za cie­bie.

So­fía wes­tchnęła.

– Nie pod­ję­łam jesz­cze żad­nej de­cy­zji. A wy wcale mi tego nie uła­twia­cie.

– Trudno, bym wy­ra­żał się ja­śniej – od­parł jej oj­ciec.

– Może po­trzeba jej nie opi­nii, lecz wska­zó­wek – wtrą­ciła Be­atriz.

Ro­berto wy­wró­cił oczami i wstał gwał­tow­nie.

– Idę na dół – rzu­cił i wy­szedł z sa­lonu. – Ko­biety – mruk­nął pod no­sem, nim trza­snęły drzwi wej­ściowe.

Tri­stán naj­wy­raź­niej nie miał am­bi­cji, by mie­szać się do roz­mowy. Jego łyżka za­dźwię­czała o por­ce­lanę, gdy ją odło­żył.

– Dzię­kuję – wy­mam­ro­tał, wy­cie­ra­jąc usta ser­we­tką, nim rów­nież i on wy­szedł z miesz­ka­nia.

El Ze­pe­lín na­le­żał jesz­cze do ojca Ro­berta. Po­sta­wiono go na ru­in­ach do­robku ży­cio­wego in­nego męż­czy­zny, bi­sek­su­al­nego fry­zjera, któ­rego sa­lon splaj­to­wał na po­czątku wieku, gdy wy­szła na jaw prawda o jego sek­su­al­no­ści. Plotka gło­siła, że fry­zjer wsko­czył na pa­ro­wiec pły­nący do Ame­ryki Po­łu­dnio­wej, a oj­ciec Ro­berta na­był lo­kal za bez­cen i prze­kształ­cił go w bar: sprze­dał krze­sła fry­zjer­skie i lu­stra w zło­tych ra­mach, za­ma­lo­wał nie­strawne fre­ski na ścia­nach, po­sta­wił wzdłuż nich wiel­kie beczki z wi­nem i spi­ry­tu­sem, opi­su­jąc ich za­war­tość czer­woną kredą na drew­nia­nych de­secz­kach.

Gdy w roku 1934 padł mar­twy w ma­ga­zy­nie, bar przy­padł w spadku jego naj­star­szemu sy­nowi, Ro­ber­towi, który pro­wa­dził lo­kal w tym sa­mym du­chu co oj­ciec, po­zwa­la­jąc resz­cie ro­dziny po­ma­gać w co­dzien­nych obo­wiąz­kach. Tri­stán peł­nił funk­cję bar­mana i kel­nera, Be­atriz była od­po­wie­dzialna za ladę z ta­pas, So­fía szo­ro­wała pod­łogi, a przed po­łu­dniem po­ma­gała matce obie­rać kar­to­fle. Ro­berto ni­gdy jej do tego nie zmu­szał, ale z dru­giej strony So­fía nie czuła też, by kie­dy­kol­wiek miała wy­bór.

A jed­nak nie sprze­ci­wił się, gdy po­sta­no­wiła zo­stać wo­lon­ta­riuszką w klasz­to­rze, choć dla męż­czy­zny ta­kiego jak on fakt, że jego je­dyna córka wo­lała po­ma­gać w klasz­to­rze niż w pro­wa­dze­niu ro­dzin­nego in­te­resu, nie­wąt­pli­wie był po­rażką.

Ale czy oj­ciec mógł w ogóle po­zwo­lić so­bie na to, by co­kol­wiek jej wy­rzu­cać – my­ślała So­fía tego sa­mego wie­czoru, sie­dząc przed lu­strem i szy­ku­jąc się do snu. Od­li­czała w my­ślach: mu­siało ich być pięć, pięć spo­śród dwu­dzie­stu dwóch dziew­cząt z gim­na­zjum pod­jęło już de­cy­zje i zło­żyło śluby wie­czy­ste.

Gu­ada­lupe de la Fu­ente i Ma­ri­sol Du­arte były te­raz be­ne­dyk­tyn­kami w Ma­dry­cie. Pie­dad An­dreu, bli­ską przy­ja­ciółkę So­fíi, ka­ta­loń­scy ro­dzice po­słali do klasz­toru w gó­rach na pół­noc od Bar­ce­lony, jako że z cza­sem już tylko za­kon­nice za­cho­wy­wały ję­zyk ka­ta­loń­ski. I sio­stry Mi­la­gro, które ja­koby w po­szu­ki­wa­niu cudu tra­fiły aż do wło­skiego klasz­toru be­ne­dyk­ty­nek na wy­brzeżu amal­fi­tań­skim.

So­fía po­dej­rze­wała, że cała piątka wio­dła te­raz skromne klasz­torne ży­cie, ale przy­naj­mniej nie było to ży­cie w nę­dzy, jak w wy­padku tak wielu in­nych osób.

Czyż wszyst­kie nie do­świad­czyły przy­cho­dze­nia do szkoły o pu­stym żo­łądku, aż kiszki grały im mar­sza pod szkol­nymi mun­dur­kami? W ich roz­dę­tych brzu­chach aż się prze­wra­cało, gdy za­kon­nice zmu­szały je, by krzy­czeć _Ar­riba España!_, aż dud­niło mię­dzy ka­mien­nymi ścia­nami klas, choć za­le­d­wie garstkę dziew­cząt stać było na pod­ję­cie ja­kie­go­kol­wiek wy­siłku. Czy wszyst­kie ukrad­kiem nie spo­glą­dały in­nym w oczy, by wy­czy­tać, ja­kie skry­wają tra­ge­die? Utratę ojca, brata, wujka, ku­zyna czy pro­bosz­cza? Za­mor­do­wa­nych ukrad­kiem, ze­pchnię­tych z wy­so­ko­ści, spa­lo­nych żyw­cem, po­wie­szo­nych, wy­ka­stro­wa­nych? Albo po pro­stu za­gi­nio­nych pod­czas wojny do­mo­wej?

To już chyba le­piej spę­dzić ży­cie za mu­rami klasz­toru z jako tako wy­peł­nio­nym żo­łąd­kiem, ma­jąc do dys­po­zy­cji czas, który jest ko­nie­czny, by prze­pra­co­wać ża­łobę.

Jaką lep­szą al­ter­na­tywę oj­ciec mógł za­pew­nić nie­za­męż­nej ko­bie­cie w jej wieku? Nie stać go było, by po­słać córkę do miej­sco­wo­ści La Granja w gó­rach Sierra de Gu­adar­rama nie­opo­dal Ma­drytu, gdzie ro­dzina kró­lew­ska miała swoją let­nią re­zy­den­cję i gdzie wyż­sze sfery wy­sy­łały swoje nie­za­mężne córki, by zna­la­zły mał­żonka. Wa­ka­cje w dro­gim San Se­ba­stián nad Za­toką Bi­skaj­ską, gdzie można było po­znać sy­nów dy­plo­ma­tów i fran­cu­skich bo­ga­czy, też nie wcho­dziły w ra­chubę.

Matka cią­gała So­fíę po roz­licz­nych spo­tka­niach, na któ­rych można było po­znać po­ten­cjal­nych za­lot­ni­ków z są­siedz­twa, ale ża­den z nich nie zro­bił na So­fíi więk­szego wra­że­nia. Bez względu na to, jak efek­tow­nie wy­glą­dali w gar­ni­tu­rach z goź­dzi­kiem w bu­to­nie­rce i w ko­szu­lach z man­kie­tami na spinki, kiedy otwo­rzyli usta, śmier­dzieli czosn­kiem, a roz­ma­wiać po­tra­fili tylko o ba­na­łach. So­fía oba­wiała się spę­dzić pięć­dzie­siąt lat z męż­czy­zną, któ­rego z cza­sem pew­nie umia­łaby po­lu­bić, lecz ni­gdy by nie po­ko­chała. Pięć­dzie­siąt lat w miesz­ka­niu ta­kim jak to, w któ­rym do­ra­stała i w któ­rym naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cym mo­men­tem byłby dzień pod­łą­cze­nia ka­na­li­za­cji, żeby nie trzeba już było ko­rzy­stać z wy­chodka na po­dwó­rzu. Zgo­dzi­łaby się tym sa­mym na trwa­jące pół wieku mał­żeń­stwo wcale nie lep­sze niż to jej ro­dzi­ców.

Ale jej upór ozna­czał jed­no­cze­śnie, że moż­li­wo­ści z cza­sem się za­wę­żały. Dla nie­za­męż­nej ko­biety w wieku So­fíi ist­niały prak­tycz­nie dwie opcje: iść do klasz­toru lub stać się cię­ża­rem dla ro­dziny.

So­fía pa­trzyła na swoje od­bi­cie w lu­strze. Kasz­ta­no­wo­brą­zowe loki, za­krzy­wiony ży­dow­ski nos, który, jak od za­wsze uwa­żała, nie pa­so­wał do jej twa­rzy, gładka skóra i lekko szpi­cza­sty pod­bró­dek.

Je­den z bar­ma­nów ojca, w któ­rym So­fía ukrad­kiem tro­chę się pod­ko­chi­wała, wy­znał jej kie­dyś, że jego zda­niem So­fía przy­po­mina An­to­ñitę Mo­reno, sławną wy­ko­naw­czy­nię co­pli _z _Se­willi. Stwier­dził, że dziew­czyna ma jej oczy, a na­wet jej nos, i że do peł­nego ob­razu bra­ko­wało jej tylko róży we wło­sach i du­żych kol­czy­ków.

Przy­glą­da­jąc się so­bie w lu­strze, So­fía by­naj­mniej nie wi­działa An­to­ñity Mo­reno, ale za­do­wo­li­łaby się też skrom­niej­szym wy­glą­dem. Pra­gnęła tylko, by z lu­stra pa­trzyła na nią spoj­rze­niem nie­wzru­szo­nym jak skała osoba wie­rząca, sio­stra no­wi­cjatu, pewna swo­jego losu i wy­boru. Jed­nak z lu­stra spo­zie­rała na nią ta sama co zwy­kle nie­pewna So­fía. Mę­czyło ją pa­trze­nie na tę twarz, bo była jak fo­to­gra­fia, któ­rej mo­tyw bez prze­rwy się roz­mywa i two­rzy nowy, po­do­bny. Je­den dla każ­dej z jej licz­nych oso­bo­wo­ści.

Pierw­szy mo­tyw przed­sta­wiał młodą dziew­czynę, która jest ba­le­riną w No­wym Jorku. W No­wym Jorku, bo­wiem Ame­ryka to coś zu­peł­nie in­nego niż Calle To­más He­re­dia w Ma­la­dze; ba­le­rina, bo­wiem ta­niec to za­ję­cie, któ­rym pa­rają się w tym mie­ście młode dziew­czyny. Ba­le­rina by­łaby znana, a u jej boku stałby słynny na­rze­czony. Ulu­biona para ty­go­dni­ków, nowi Ma­nolo Ca­ra­col i Lola Flo­res.

Fo­to­gra­fia sama się roz­ma­zy­wała, ba­le­rina sta­wała się damą z wyż­szych sfer z Ma­drytu, mał­żonką pia­ni­sty kon­cer­to­wego lub tor­re­ad­ora, wy­kształ­coną ko­bietą o sze­ro­kich bio­drach i z ukrytą pod drogą su­kienką kar­na­cją klasy śred­niej oraz w na­szyj­niku z praw­dzi­wych pe­reł, nie ta­kich ze szkła czy me­talu.

Mo­tyw ten był wy­raźny za­le­d­wie przez chwilę, nim ofiarna So­fía w star­szej wer­sji spoj­rzała na nią z lu­stra pu­stym wzro­kiem, sie­dząc na brzegu łóżka w sy­pialni ro­dzi­ców, by za chwilę po­grą­żona w pół­mroku opróż­nić noc­nik umie­ra­ją­cego ojca. Na­stęp­nie uj­rzała jak na fil­mie sie­bie w kuchni w trak­cie przy­go­to­wy­wa­nia śnia­da­nia dla reszty ro­dziny; wi­ze­ru­nek opie­kuń­czej naj­młod­szej córki był naj­bar­dziej wy­ide­ali­zo­wa­nym ze wszyst­kich wi­ze­run­ków So­fíi, która miast klasz­toru zna­la­zła so­bie inne wię­zie­nie, by zmi­trę­żyć w nim swoje naj­lep­sze lata.

Ta­śma ce­lu­lo­idowa się za­trzy­mała, a dziew­czyna uj­rzała w lu­strze od­bi­cie współ­cze­snej zdez­o­rien­to­wa­nej So­fíi.

_______________

* W tra­dy­cji Ko­ścioła ka­to­lic­kiego sa­kra­mentu na­masz­cze­nia cho­rych i po­kuty może udzie­lać tylko ka­płan, dla­tego ten frag­ment na­leży trak­to­wać jako _li­cen­tia po­etica_ au­tora (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: