- W empik go
Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce - ebook
Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce - ebook
Niezwykle zabawna i pełna ciepła opowieść o rabunkach, mitach i kłamstwach, które jednocześnie łączą i dzielą trzypokoleniową rodzinę
Pewnego wiosennego dnia 1954 roku morze wyrzuca na plażę w Hiszpanii argentyńskiego rozbitka. Víctor de la Vega, bo tak się nazywa ów mężczyzna, skrywa ogromną tajemnicę. Trafia do klasztoru, gdzie spotyka Sofíę. Dziewczyna miała zostać zakonnicą, ale gdy poznaje Víctora i jego fascynującą historią, postanawia wyjść za niego za mąż.
Víctor opowiada jej o losach swoich i swojej rodziny: o polowaniach na płetwale i kaszaloty na Południowym Oceanie Lodowatym, o polinezyjskich plantacjach wanilii, o zaniedbaniach rodziców i spotkaniach z Che Guevarą oraz Jorge Luisem Borgesem, o zewie podróżowania i zamachach terrorystycznych.
Po latach córka Víctora i Sofíi, Laura, a zwłaszcza jej synowie, Eddie i Marco, zrobią wszystko, aby uniknąć powtórzenia błędów ojca i dziadka.
Argentyńczyk, który przypłynął na cedrowej desce jest barwną wielowątkową opowieścią o trzypokoleniowej rodzinie i mających różne konsekwencje wyborach dokonywanych przez jej członków. Akcja powieści obejmuje kilkadziesiąt lat historii: od lat międzywojennych w Argentynie przez okres rządów Franco w Hiszpanii aż do początków XXI wieku w Europie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0234-963-4 |
Rozmiar pliku: | 685 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieli ciasno spleceni w ciemności. Czuła się o czterdzieści lat młodsza. Jego skóra od razu wydała jej się bardziej sprężysta, gdy wodziła palcem po grzbiecie jego dłoni. Iluzja wspomnienia, siła opowieści. Tak naprawdę oboje byli starzy, a ich skóra anemiczna i szorstka. Wkrótce umrą, w każdym razie jedno z nich.
Pocałowała go w policzek, wgramoliła się z powrotem do łóżka i opatuliła kocem.
– Wciąż jesteś mi winien opowieść – powiedziała. – Chciałabym ją teraz usłyszeć.
– Jeszcze nikt nigdy jej nie słyszał, w każdym razie nikt nie zna pełnej wersji.
– To opowiedz ją mnie.
Uniósł się i wczołgał do łóżka. Przesunęła się, by mógł się położyć za nią. Na płatku ucha czuła jego oddech.
– Czy to historia o wielorybnikach? – wyszeptała w ścianę.
– Mhm. I o kaszalotach, albatrosach i szaleństwie na krańcu świata – odparł szeptem głos, od którego nawet po tylu latach wciąż miękło jej serce. – Ale przede wszystkim jest to historia o tym, jak zabiłem człowieka.WYBÓR
Gdy tylko jajka wylądowały w gotującej się wody, Sofía zaczęła odmawiać credo.
– Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego, który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny, umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion. Zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał. Wstąpił na niebiosa, siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego. Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych. Wierzę w Ducha Świętego, święty Kościół powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen.
Wyjęła płaski gliniany półmisek z jednej z licznych półek kuchennych, wytarła go ścierką i postawiła na blacie obok kuchenki. Rzuciła okiem na okno, za którym miękkie kaskady wiosennego deszczu padały na krzaki lawendy w klasztornym ogrodzie. Przy pniach drzew utrzymywała się wciąż poranna mgiełka.
Skończywszy credo, zabrała się do _Ojcze nasz_. Gdy doszła do połowy drugiego razu, do kuchni zajrzała siostra Maria Ángeles i skinieniem głowy przywitała się z Sofíą. Nie chciała przeszkadzać jej w modlitwie, otworzyła tylko żeliwne drzwiczki pieca pod kuchenką, by dorzucić kilka polan do rozżarzonego jak piekło paleniska. Gdyby siostrzyczkom z klasztoru San Luis trzeba było przypomnieć, co na nie czeka w piekle, wystarczyło otworzyć piec.
W kuchni panowało zawsze nieznośne gorąco, gdy piec był rozpalony, szczególnie w tak ciepłe dni jak ten. Wielkanoc w tym roku wypadała późno, dopiero na początku kwietnia.
Odmówiwszy pięć razy _Ojcze nasz_, Sofía drewnianą łyżką wyłowiła jajka z wody, jedno po drugim, i ostrożnie ułożyła je na glinianym półmisku. Matka wbiła jej do głowy, że przy gotowaniu jajek jedno credo i pięć _Ojcze nasz_ nigdy nie zawodziło, gwarantowało zarazem właściwy czas gotowania, jak i zachowanie spokoju ducha.
Z półmiskiem w ręku przeszła przez jadalnię i wkroczyła do wschodniego skrzydła. Leżeli tu umierający, nieuleczalnie chorzy i ci z demencją. Chorzy na choroby uleczalne, pacjenci z tyfusem, łagodnym zapaleniem oskrzeli, polio czy zapaleniem płuc leżeli na pierwszym piętrze, bo o własnych siłach nie mogli się poruszać po schodach.
W sali sypialnej strop był niski i podparty belkami. Pokryte brązem krzyże strzegły każdego łóżka, ściany były praktycznie nagie, z widocznymi śladami wilgoci. Źródło światła zapewniały jedna jedyna żarówka, duże przeszklone drzwi z żelaznymi szprosami i łukowe okno na przeciwległej ścianie sali. Na bocznych ścianach też znajdowały się okna, ale przez większość czasu zasłaniały je masywne okiennice, chroniące pomieszczenie przed najgorszym skwarem.
Przeorysza namówiła jednego z robotników o długiej liście grzechów, by tuż przy drzwiach zamontował umywalkę. Dzięki niej w sali można było przynajmniej przemywać rany i przepłukiwać opatrunki. Sofía postawiła półmisek z jajkami na szafce pod umywalką. Siostry przechowywały w niej miednice, bawełniane pieluchy i baseny; opiaty i wszystkie inne leki trzymano pod kluczem w komórce na parterze.
Zwykle o poranku pacjentom w San Luis nie podawano jajek, ale tym razem przeorysza na to zezwoliła. W końcu to Wielkanoc. Nawet umierający ma prawo do jednego świątecznego jajka – argumentowała Sofía.
Pierwszym pacjentem, który otrzymał jajko, był Pablo Herrera, wierzący stary pracownik odlewni o kapryśnym organizmie, który nie mógł się zdecydować, czy Pabla wykończy demencja, czy zapalenie oskrzeli. Sofía otarła mu pot z czoła, usunęła z jego piersi szmatkę z wykasłaną flegmą, wytarła mu brodę i położyła czysty gałganek na stoliku nocnym przy łóżku. Potem pomogła mężczyźnie usadowić się w wózku inwalidzkim i powiozła go w stronę przeszklonych drzwi. Wychodziły na klasztorną loggię, ale ze względu na deszcz padający tego dnia Sofía uznała, że lepiej, by pozostały zamknięte.
– Miałby pan ochotę na świąteczne jajko? – Nie czekając na odpowiedź, otworzyła zaciśniętą pięść starca i położyła mu jajko na dłoni, zupełnie tak, jak by to uczyniła z różańcem.
Dokonała pospiesznego obchodu wzdłuż wszystkich ścian. Łóżka, dziewięć po każdej stronie, znacznie się od siebie różniły pochodzeniem i wyglądem. Niektóre były wysokie, inne niskie. Jedne wykonano z masywnego drewna, drugie z cienkiego zardzewiałego metalu, część przytwierdzono na stałe do podłogi, pozostałe zaś można było przesuwać w zależności od potrzeb. Każde było posłane pożółkłą pościelą i przy każdym stała szafka nocna.
Sofía przykładała dłoń do czoła pacjentów, by sprawdzić im temperaturę, następnie na chwilę odchylała kołdrę, by się upewnić, czy nie nadszedł czas zmiany spodni lub pieluch. Przytomnych chorych obdarzała uśmiechem i pozdrowieniem, a zaraz potem częstowała jajkiem na twardo. Niewiele więcej mogła zdziałać. Nie dlatego, że siostry nie pragnęły ratować swoich pacjentów – tych z demencją, potępionych, odrzuconych i nieszczęśliwych – ale z tego powodu, że środki Kościoła były niewspółmierne wobec ambicji opiekunek. Penicylina, antybiotyki, morfina i kodeina stanowiły dobra luksusowe, trzymane pod kluczem. Poza tym w San Luis nie dysponowano podstawową wiedzą medyczną. Siostry leczyły przecież dusze, nie ciała.
Sofía i osiem zakonnic mogły z reguły tylko modlić się za pacjentów, ewentualnie sprawić, by zacisnęli dłonie na różańcu, i przypomnieć im, jak się nim posługiwać, posmarować pod nosem sporządzoną domowym sposobem pomadą mentolową lub otrzeć ich twarze wodą różaną, by woń niedomytego ciała sąsiada lub odór wychodka znajdującego się na końcu klasztornego ogrodu nie przeszkadzały chorym w walce ze śmiercią.
Ci zaś leżeli w półmroku, czekając, aż starość, tyfus, gruźlica, polio, szkarlatyna, niedożywienie, brak chęci do życia czy któraś z tuzina innych plag nawiedzających Hiszpanię wyzwoli ich z niedoli i zabierze do Ojca w Królestwie Niebieskim.
Wiedza medyczna była w San Luis atrybutem jednego jedynego lekarza – starszego pana, który, jak wieść niosła, zapowiadał się niegdyś na wyjątkowo obiecującego chirurga, dopóki napad niekontrolowanych drgawek nie pogrzebał tej kariery raz na zawsze. Wszyscy wiedzieli, że aby uspokoić ręce, sięgał po spirytus. Siostry wstające bardzo wcześnie rano nieraz znajdowały lekarza leżącego na rabacie lawendy, nieprzytomnego z opicia, ale odwracały wzrok. Żadne przyzwyczajenie nie jest aż tak grzeszne, by nie można mu było zaradzić odmówieniem jednej czy dwóch zdrowasiek, a czy Pan znalazłby lepsze miejsce, by przytrzymać zagubioną duszę na krótkim postronku, niż klasztor?
Gdy Sofía wróciła do Pabla Herrery, jego głowa spoczywała na piersi. Spał. Sofía przyprowadziła wózek z powrotem do łóżka i pomogła pacjentowi się położyć. Zakończyła posługę, odmawiając modlitwę za jego duszę.
Wyszła z sali nieuleczalnie chorych we wschodnim skrzydle i wróciła do kuchni. W jadalni pozdrowiła przeoryszę i siostrę Agnetę, które nakrywały do posiłku. Transmisja radiowa mszy w Madrycie już się skończyła i nadawano tradycyjne piosenki.
– Dzień dobry, panno Baéz – przywitała się z nią przeorysza, nie przerywając układania sztućców i talerzy na stole. – Jak pacjenci przyjęli pani gest? – spytała, uśmiechając się do niej.
– Niektórzy lepiej niż inni. Pewnie gdybym podarowała im po kamieniu szlachetnym, nie zauważyliby różnicy.
Przeorysza wymieniła spojrzenia z siostrą Agnetą.
– Pani oddanie pacjentom jest wyjątkowe i wzbudza szacunek – powiedziała siostra przełożona przy wtórze brzęku blaszanych talerzyków i wesołej copli andaluzyjskiej. – Trzeba to pani oddać.
– Dziękuję, siostro Maribel.
Pochwała przeoryszy brzmiała jak telegram. W jej wypowiedzi nie można było zarejestrować zmian tempa czy tonu. A jednak Sofía ją chłonęła, czując niedosyt uznania.
– Miała pani możliwość zastanowienia się nad naszą propozycją?
Sofía pokręciła głową.
– Chyba zabrakło mi czasu. Mam nadzieję, że siostra rozumie.
– Naturalnie. Najważniejsze, by zadała sobie pani pytanie, czy jej oddanie Panu może się równać z tym, co odczuwa pani wobec swoich pacjentów. – Przeorysza poprawiła widelec. – Wysoko cenimy pani zaangażowanie, panno Baéz, ale istnieje różnica między służeniem chorym a służeniem Panu. I gdyby nawet w tej chwili była pani pewna swego powołania, to przed panią jeszcze długa droga, nim będzie można złożyć śluby zakonne.
– Czy mogę siostrę na chwilę przeprosić? Za moment wrócę.
Sofía wycofała się z jadalni, chcąc zdążyć do kaplicy. Minęła salę operacyjną i ruszyła wzdłuż loggii wychodzącej na klasztorny ogród. Znajdowały się tu cele sióstr, oznaczone krzyżem nad każdymi drzwiami. Kiedyś, ze względu na godzinki, na piętrze kaplicy mieściła się sala sypialna, ale przeorysza uznała, że sensowniej będzie przenieść siostry bliżej pacjentów we wschodnim skrzydle.
Sofía Baéz nie była zakonnicą; sama ze sobą nie potrafiła uzgodnić, czy aspiruje do tego, by nią zostać, ale jak na razie trzeci miesiąc pracowała po prostu jako wolontariuszka i w wieku dwudziestu dwóch lat była najmłodszą z dziewięciu kobiet w klasztorze San Luis. I jedyną, która nie miała stałej siedziby w zachodnim skrzydle.
San Luis przez wiele lat był klasztorem zakonu Sióstr Świętej Elżbiety, dopóki przeorysza któregoś wiosennego dnia w roku 1944 nie przeszła się po otaczającym klasztor świecie i nie wróciła całkowicie oszołomiona, zrozumiawszy, w jak opłakanym stanie znalazł się jej kraj i ilu pozbawionych kończyn weteranów, zmaltretowanych komunistycznych partyzantów, niedożywionych dzieci, ekskomunikowanych intelektualistów i rodziców, którym zabito dzieci, potrzebuje szpitalnego łóżka i ciepłego posiłku.
Siostra Maribel zwróciła się do zakonu i miejscowego biskupa z prośbą o pieniądze i od tego dnia klasztor San Luis pełnił funkcję szpitala i duchowego schronienia dla potrzebujących. Od każdej wierzącej osoby, która zapragnęła wstąpić do klasztoru, oczekiwano natomiast, że będzie pracować zarówno jako pielęgniarka, jak i pocieszycielka dusz. Każdą z nich upoważniono, by, gdy zaistnieje paląca potrzeba, mogła udzielić ostatniego namaszczenia i sakramentu pokuty*.
W przyklasztornym ogrodzie wciąż padał deszcz, ale pod kolumnadą loggii zawsze było sucho. Z trzech stron otaczała ona atrium z królującą pośrodku marmurową fontanną, z której od czasów panowania Alfonsa VIII nie popłynęła nawet kropla wody. Kamienna statua Świętej Elżbiety – patronki klasztoru i zakonu – górowała nad fontanną, konkurując z drzewami owocowymi o bliskość Pana. Wokół fontanny wytyczono pokryte płytkami ścieżki, okolone rabatkami z krzewami leszczyny, malwami, oleandrami, a przede wszystkim lawendą, której zapach Sofía z czasem znienawidziła.
Ogród klasztorny, fasady klasztoru koloru słonecznej żółci i ogród przed budynkiem, gdzie bugenwille wystawały spomiędzy prętów płotu z kutego żelaza otaczającego grunty, przydawały klasztorowi przyjemniejszego wyglądu, niż na to zasługiwał. Pod liśćmi dzikiego wina farba odchodziła wielkimi płatami, a w upalne dni im bardziej ktoś się zbliżył do kaplicy i muru na tyłach parceli, tym mocniej w jego nozdrza wwiercał się odór z wychodków.
Sofía weszła do kaplicy. Jak zwykle wnętrze pogrążone było w sennym półmroku, oświetlały je jedynie wiecznie płonące woskowe świece i wpadające przez witraże skąpe światło słoneczne. Przy ołtarzu Sofía uklęknęła przed Maryją Panną i złożyła ręce do modlitwy, przywołując w głowie imiona osób, za które miała się pomodlić.
Lista była taka jak zazwyczaj. Sebastián. O nim na pewno nie zapomni, jego imię zawsze padało na początku. Choć wymawiała je już tysiące razy, zawsze towarzyszyła mu fala wrażeń zmysłowych. Wspomnienie kłujących młodzieńczych włosków na brodzie, drapiących ją w policzki i zostawiających delikatną woń potu. Albo wizerunek Sebastiána z zarostem dorosłego mężczyzny, którego kształt twarzy ciągle przybierał nowe formy za każdym razem, gdy Sofía go sobie wyobrażała: w którejś z zielonych dolin w Pirenejach, gdy leżąc na plecach i opierając się o pień drzewa, żuł kawałek sera i pilnował owiec.
Pomodliła się też o dobrostan rodziców. Sofía miała nadzieję na ich zbawienie, ale pragnęła żarliwie, by na drodze do nieba mogli czerpać więcej radości z życia. Jej ojciec, Roberto Baéz, nie pasjonował się perspektywą zbawienia z tą samą intensywnością co Sofía i jej matka. Jako że już dawno temu stracił wiarę, modlitwy za niego nie można było pominąć.
Wreszcie pomodliła się za siebie, zerkając kątem oka w lewo, gdzie Święta Elżbieta spoglądała na nią ze swego miejsca na ścianie. Sofíi powiedziano, że obraz przedstawia młodą Elżbietę, wyjmującą spomiędzy fałd płaszcza bukiet róż. Święta stała przy różanym lasku, a w tle widać było kościół i niebiańską światłość.
Legenda głosiła, że Elżbieta z Turyngii przemycała ze swojego zamku chleb dla biednych wieśniaków z Eisenach. Dwór potępił jej uczynek i pociągnął ją do odpowiedzialności, ale gdy strażnicy zatrzymali młodą kobietę, chleb owinięty w jej płaszcz zamienił się w róże. Narodziła się święta.
– Czy możesz dać mi znak? – wyszeptała Sofía, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi.
Dobrze po południu Sofía powlekła się do oddalonego o kilka kwartałów domu. Słońce zdążyło już przegonić siąpiący deszcz nad wzgórza i miasto tętniło późnopopołudniową wrzawą.
Był środek Wielkiego Tygodnia. Słychać było mosiężne trąbki rozbrzmiewające podczas którejś z licznych wielkanocnych procesji odbywających się w tym tygodniu. Od czasu do czasu odzywał się wielki bęben. W powietrzu unosił się zapach świec i kadzidła, po rynsztokach walały się odcięte główki kwiatów.
W drodze do domu minęła lokalną piekarnię, dławiąc w sobie pragnienie zakupu napolitany, słodkiego wypieku z czekoladą w środku i kruszonką na wierzchu.
Kolację jadali wcześnie, zawsze tak było w ich rodzinie. Ojciec Sofíi prowadził bar, El Zepelín, mieszczący się na parterze pod ich mieszkaniem, dlatego zazwyczaj jadali, nim Roberto czy brat Sofíi, Tristán, wracali za bar po sjeście.
Kamienica znajdowała się między starą częścią Malagi a portem, w dzielnicy Ensanche Centro, która od południowego zachodu graniczyła z Perchel, dawną dzielnicą rybacką. Parter i pierwsze piętro należały do rodziny Baézów, podczas gdy lokal na drugim piętrze zamieszkiwała starsza pani, Esperanza Vargas. Na podwórku znajdował się wspólny wychodek dla całego budynku. Sofía słyszała, że w coraz większej liczbie budynków w większych miastach Hiszpanii instaluje się toalety i kanalizację, ale nie na Calle Tomás Heredia w Maladze.
Jej domem rodzinnym było narożne mieszkanie, które otwierało się na resztę świata. Przedsionek i długi wąski korytarz bez okien pogrążone były w mroku, dopiero okna salonu wpuszczały światło do środka. Sofía mieszkała najdalej od źródła światła, po drugiej stronie korytarza. Jako najmłodszej z rodzeństwa przypadło jej w udziale pomieszkiwanie w pokoju sąsiadującym z sypialnią rodziców, pierwszym po prawej stronie od przedsionka. Przypadek chciał, że jej izdebka znajdowała się tuż nad wejściem do baru; wyglądając przez okno, widziała czerwoną markizę wiszącą nad drzwiami.
Jej dwaj starsi bracia, Jaime i Tristán, mieszkali w głębi korytarza, każdy w swoim pokoju. Kiedyś ze względu na brak miejsca zmuszeni byli do dzielenia pokoju, ale było to wiele lat temu. Niedługo miejsca zrobi się jeszcze więcej. Jaime miał dwadzieścia sześć lat, wykształcił się na krawca i, z czego Sofía zdawała sobie sprawę, szykował się na wielkie życiowe zmiany. Widywał się ukradkiem z koleżanką z pracy, wspominał nawet, że chce się jej oświadczyć, ale na razie trzymał to przed innymi w tajemnicy.
Jak zwykle jedli kolację w milczeniu, Sofía, Beatriz, Roberto i Tristán. Jaime był jeszcze w pracy. Beatriz zamknęła okiennice, by chronić dom przed wiosennym upałem, ale przez szpary przedostawały się do środka nieliczne promienie słońca.
Sofía starała się unikać tematu San Luis. Stanowił on punkt sporny nie tylko dla niej samej, lecz też dla jej rodziny, odkąd przed trzema miesiącami po powrocie do domu obwieściła, że od teraz należy ją traktować jako siostrę nowicjuszkę w klasztorze San Luis. Propozycja złożona przez przeoryszę w tamtym tygodniu sprawiła, że sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Zbyt dużo niecierpliwych dusz oczekiwało na wybór Sofíi. Siostra Maribel. Święta Elżbieta. Państwo Baézowie.
– Czy jesteś już blisko podjęcia decyzji? – spytała Beatriz w momencie, gdy Sofía już sądziła, że uda jej się przetrwać posiłek bez konieczności poruszania tego tematu.
Jej matka skończyła już swoją zupę z ciecierzycy. Było coś sprzecznego z naturą w tych wąskich, ledwie rozwierających się ustach, że potrafiły tak szybko opróżnić pełen talerz zupy. Jak Sofía sięgała pamięcią, jej matka była kobietą żywiącą się strawą duchową.
Dziewczyna kątem oka spojrzała na ojca. Nie podniósł wzroku, siedział po prostu w półmroku pochylony nad talerzem, mocząc kawałki chleba w resztce zupy. Tristán się nie odzywał.
– Odnośnie do czego?
– Propozycji siostry przełożonej. Brzmi ciekawie. Powinnaś rozważyć jej przyjęcie, jeśli jesteś pewna swojej wiary.
Roberto się poruszył. Cmoknięcie językiem o podniebienie, niskie mruknięcie, drgnięcie mięśni ramion. Odłożył łyżkę.
– Beatriz, wiesz doskonale, że my dwoje mamy różne zdania na ten temat. – Skierował palec wskazujący w stronę Sofíi. – Zrobisz najlepiej, mówiąc przeoryszy, by wsadziła sobie swoją propozycję w miejsce, gdzie Pan Bóg nie zagląda. Jeśli nie masz odwagi sama jej tego powiedzieć, chętnie zrobię to za ciebie.
Sofía westchnęła.
– Nie podjęłam jeszcze żadnej decyzji. A wy wcale mi tego nie ułatwiacie.
– Trudno, bym wyrażał się jaśniej – odparł jej ojciec.
– Może potrzeba jej nie opinii, lecz wskazówek – wtrąciła Beatriz.
Roberto wywrócił oczami i wstał gwałtownie.
– Idę na dół – rzucił i wyszedł z salonu. – Kobiety – mruknął pod nosem, nim trzasnęły drzwi wejściowe.
Tristán najwyraźniej nie miał ambicji, by mieszać się do rozmowy. Jego łyżka zadźwięczała o porcelanę, gdy ją odłożył.
– Dziękuję – wymamrotał, wycierając usta serwetką, nim również i on wyszedł z mieszkania.
El Zepelín należał jeszcze do ojca Roberta. Postawiono go na ruinach dorobku życiowego innego mężczyzny, biseksualnego fryzjera, którego salon splajtował na początku wieku, gdy wyszła na jaw prawda o jego seksualności. Plotka głosiła, że fryzjer wskoczył na parowiec płynący do Ameryki Południowej, a ojciec Roberta nabył lokal za bezcen i przekształcił go w bar: sprzedał krzesła fryzjerskie i lustra w złotych ramach, zamalował niestrawne freski na ścianach, postawił wzdłuż nich wielkie beczki z winem i spirytusem, opisując ich zawartość czerwoną kredą na drewnianych deseczkach.
Gdy w roku 1934 padł martwy w magazynie, bar przypadł w spadku jego najstarszemu synowi, Robertowi, który prowadził lokal w tym samym duchu co ojciec, pozwalając reszcie rodziny pomagać w codziennych obowiązkach. Tristán pełnił funkcję barmana i kelnera, Beatriz była odpowiedzialna za ladę z tapas, Sofía szorowała podłogi, a przed południem pomagała matce obierać kartofle. Roberto nigdy jej do tego nie zmuszał, ale z drugiej strony Sofía nie czuła też, by kiedykolwiek miała wybór.
A jednak nie sprzeciwił się, gdy postanowiła zostać wolontariuszką w klasztorze, choć dla mężczyzny takiego jak on fakt, że jego jedyna córka wolała pomagać w klasztorze niż w prowadzeniu rodzinnego interesu, niewątpliwie był porażką.
Ale czy ojciec mógł w ogóle pozwolić sobie na to, by cokolwiek jej wyrzucać – myślała Sofía tego samego wieczoru, siedząc przed lustrem i szykując się do snu. Odliczała w myślach: musiało ich być pięć, pięć spośród dwudziestu dwóch dziewcząt z gimnazjum podjęło już decyzje i złożyło śluby wieczyste.
Guadalupe de la Fuente i Marisol Duarte były teraz benedyktynkami w Madrycie. Piedad Andreu, bliską przyjaciółkę Sofíi, katalońscy rodzice posłali do klasztoru w górach na północ od Barcelony, jako że z czasem już tylko zakonnice zachowywały język kataloński. I siostry Milagro, które jakoby w poszukiwaniu cudu trafiły aż do włoskiego klasztoru benedyktynek na wybrzeżu amalfitańskim.
Sofía podejrzewała, że cała piątka wiodła teraz skromne klasztorne życie, ale przynajmniej nie było to życie w nędzy, jak w wypadku tak wielu innych osób.
Czyż wszystkie nie doświadczyły przychodzenia do szkoły o pustym żołądku, aż kiszki grały im marsza pod szkolnymi mundurkami? W ich rozdętych brzuchach aż się przewracało, gdy zakonnice zmuszały je, by krzyczeć _Arriba España!_, aż dudniło między kamiennymi ścianami klas, choć zaledwie garstkę dziewcząt stać było na podjęcie jakiegokolwiek wysiłku. Czy wszystkie ukradkiem nie spoglądały innym w oczy, by wyczytać, jakie skrywają tragedie? Utratę ojca, brata, wujka, kuzyna czy proboszcza? Zamordowanych ukradkiem, zepchniętych z wysokości, spalonych żywcem, powieszonych, wykastrowanych? Albo po prostu zaginionych podczas wojny domowej?
To już chyba lepiej spędzić życie za murami klasztoru z jako tako wypełnionym żołądkiem, mając do dyspozycji czas, który jest konieczny, by przepracować żałobę.
Jaką lepszą alternatywę ojciec mógł zapewnić niezamężnej kobiecie w jej wieku? Nie stać go było, by posłać córkę do miejscowości La Granja w górach Sierra de Guadarrama nieopodal Madrytu, gdzie rodzina królewska miała swoją letnią rezydencję i gdzie wyższe sfery wysyłały swoje niezamężne córki, by znalazły małżonka. Wakacje w drogim San Sebastián nad Zatoką Biskajską, gdzie można było poznać synów dyplomatów i francuskich bogaczy, też nie wchodziły w rachubę.
Matka ciągała Sofíę po rozlicznych spotkaniach, na których można było poznać potencjalnych zalotników z sąsiedztwa, ale żaden z nich nie zrobił na Sofíi większego wrażenia. Bez względu na to, jak efektownie wyglądali w garniturach z goździkiem w butonierce i w koszulach z mankietami na spinki, kiedy otworzyli usta, śmierdzieli czosnkiem, a rozmawiać potrafili tylko o banałach. Sofía obawiała się spędzić pięćdziesiąt lat z mężczyzną, którego z czasem pewnie umiałaby polubić, lecz nigdy by nie pokochała. Pięćdziesiąt lat w mieszkaniu takim jak to, w którym dorastała i w którym najbardziej ekscytującym momentem byłby dzień podłączenia kanalizacji, żeby nie trzeba już było korzystać z wychodka na podwórzu. Zgodziłaby się tym samym na trwające pół wieku małżeństwo wcale nie lepsze niż to jej rodziców.
Ale jej upór oznaczał jednocześnie, że możliwości z czasem się zawężały. Dla niezamężnej kobiety w wieku Sofíi istniały praktycznie dwie opcje: iść do klasztoru lub stać się ciężarem dla rodziny.
Sofía patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Kasztanowobrązowe loki, zakrzywiony żydowski nos, który, jak od zawsze uważała, nie pasował do jej twarzy, gładka skóra i lekko szpiczasty podbródek.
Jeden z barmanów ojca, w którym Sofía ukradkiem trochę się podkochiwała, wyznał jej kiedyś, że jego zdaniem Sofía przypomina Antoñitę Moreno, sławną wykonawczynię copli _z _Sewilli. Stwierdził, że dziewczyna ma jej oczy, a nawet jej nos, i że do pełnego obrazu brakowało jej tylko róży we włosach i dużych kolczyków.
Przyglądając się sobie w lustrze, Sofía bynajmniej nie widziała Antoñity Moreno, ale zadowoliłaby się też skromniejszym wyglądem. Pragnęła tylko, by z lustra patrzyła na nią spojrzeniem niewzruszonym jak skała osoba wierząca, siostra nowicjatu, pewna swojego losu i wyboru. Jednak z lustra spozierała na nią ta sama co zwykle niepewna Sofía. Męczyło ją patrzenie na tę twarz, bo była jak fotografia, której motyw bez przerwy się rozmywa i tworzy nowy, podobny. Jeden dla każdej z jej licznych osobowości.
Pierwszy motyw przedstawiał młodą dziewczynę, która jest baleriną w Nowym Jorku. W Nowym Jorku, bowiem Ameryka to coś zupełnie innego niż Calle Tomás Heredia w Maladze; balerina, bowiem taniec to zajęcie, którym parają się w tym mieście młode dziewczyny. Balerina byłaby znana, a u jej boku stałby słynny narzeczony. Ulubiona para tygodników, nowi Manolo Caracol i Lola Flores.
Fotografia sama się rozmazywała, balerina stawała się damą z wyższych sfer z Madrytu, małżonką pianisty koncertowego lub torreadora, wykształconą kobietą o szerokich biodrach i z ukrytą pod drogą sukienką karnacją klasy średniej oraz w naszyjniku z prawdziwych pereł, nie takich ze szkła czy metalu.
Motyw ten był wyraźny zaledwie przez chwilę, nim ofiarna Sofía w starszej wersji spojrzała na nią z lustra pustym wzrokiem, siedząc na brzegu łóżka w sypialni rodziców, by za chwilę pogrążona w półmroku opróżnić nocnik umierającego ojca. Następnie ujrzała jak na filmie siebie w kuchni w trakcie przygotowywania śniadania dla reszty rodziny; wizerunek opiekuńczej najmłodszej córki był najbardziej wyidealizowanym ze wszystkich wizerunków Sofíi, która miast klasztoru znalazła sobie inne więzienie, by zmitrężyć w nim swoje najlepsze lata.
Taśma celuloidowa się zatrzymała, a dziewczyna ujrzała w lustrze odbicie współczesnej zdezorientowanej Sofíi.
_______________
* W tradycji Kościoła katolickiego sakramentu namaszczenia chorych i pokuty może udzielać tylko kapłan, dlatego ten fragment należy traktować jako _licentia poetica_ autora (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).