- promocja
Arystokratka pod ostrzałem miłości. Tom 1 - ebook
Arystokratka pod ostrzałem miłości. Tom 1 - ebook
Minął już prawie rok, odkąd amerykańska rodzina Kostków odzyskała swój zamek rodowy w Czechach. Seria komediowa poświęcona perypetiom Marii, czyli ostatniej arystokratki, powoli zbliża się do końca.
Jednak do rozwikłania pozostaje jeszcze najważniejsza kwestia: sercowa. Maria znalazła się na miłosnym rozdrożu. Czy powinna poślubić biednego Maksa, z którym od dawna łączy ją zażyłość, czy może raczej poznanego niedawno Marka, holenderskiego multimiliardera?
Podjęcie decyzji będzie Marii skutecznie utrudniać sztab filmowy, nagrywający w zamku reality show. Jego reżyserka specjalizuje się w wywoływaniu nietypowych sytuacji, stanowiących niewyczerpane źródło gagów.
Evžen Boček – jeden z najpopularniejszych czeskich pisarzy współczesnych, autor serii o arystokratce Marii oraz Dziennika kasztelana. Od lat z powodzeniem podtrzymuje tętno czeskiego humoru w najlepszym wydaniu. Ponadto od ćwierćwiecza jest kasztelanem zamku w Miloticach na Morawach Południowych.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67889-12-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Marię I pochowano w 1450 roku w rodzinnym grobowcu, nie sprawdzając, czy jest wystarczająco martwa. Kiedy parę lat później otworzono grobowiec, siedziała na schodach. Od tego czasu nasze zwłoki są chowane w zamkniętych trumnach._
_Zamknięta jest również trumna Marii II, która przy jednej z prób wyprodukowania kamienia filozoficznego najwyraźniej wynalazła dynamit. W trumnie zamknięto tylko część jej garderoby i perukę, ponieważ ciało zniknęło wraz z wieżą, w której mieściło się laboratorium._
_Obie są naszymi straszydłami. Ani jedna nie dożyła dwudziestu lat. Ja mam lat dziewiętnaście._
_Jeśli nie liczyć dziesiątek nieślubnych potomków, które Karol Wacław spłodził podczas swojej działalności misyjnej w równikowej Afryce, jestem jedynym członkiem rodu urodzonym poza Europą. Urodziłam się w Nowym Jorku. Byłam Amerykanką. Dla pozostałych Amerykanów byłam Mary Kostka._
_Mój ojciec też był Amerykaninem. Marzył o tym, by być nierzucającym się w oczy nauczycielem literatury, którym zresztą był. Koledzy i studenci zwracali się do niego Frank. Nikt z nich nie miał pojęcia, że jest on czeskim arystokratą. Zapewne nikt z nich nie miał pojęcia również o tym, że istnieją jakieś Czechy._
_Dziś, naturalnie, oboje jesteśmy Czechami. Mój ojciec to Franciszek Antoni Kostka z Kostki, obrońca Bożego Grobu, członek Zakonu Maltańskiego i patron kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny w Kostce._
_Mimo iż używanie tytułów szlacheckich zostało w Czechach zakazane już w 1918 roku, wszyscy zwracają się do ojca panie hrabio, per Frank mówi do niego tylko moja matka. Matka wciąż jest Amerykanką. Ma na imię Vivien._
_Kostka to siedziba naszego rodu. Pierwotnie był to gród, który w trzynastym wieku wybudował rycerz Mikołaj Kostka i nazwał go Kostka. Od tego czasu jesteśmy Kostkowie z Kostki. Dwa miesiące po ukończeniu budowy Kostkę zdobyli rycerze zakonu krzyżackiego. Potem Kostkę zdobywał praktycznie każdy, kto akurat obok niej przechodził. W osiemnastym wieku moi przodkowie przebudowali Kostkę na zamek barokowy. Z pierwotnej zabudowy zachowały się tylko katakumby i grobowiec._
_Pięć razy Kostkę traciliśmy i pięć razy dostawaliśmy ją z powrotem. Po raz pierwszy zabrał ją nam zakon krzyżacki. Po raz drugi husyci. Po raz trzeci Ferdynand II Habsburg, który podarował ją zakonowi krzyżackiemu. Po raz czwarty Kostkę zabrał nam Adolf Hitler, który podarował ją Heinrichowi Himmlerowi, który podarował ją SS._
_Po raz piąty Kostkę zabrali nam oczywiście komuniści w 1948 roku._
_W 1996 roku po raz piąty dostaliśmy ją z powrotem._4.10.1997
Pani Cicha, matka i ja wróciłyśmy z naszego tygodniowego „królewskiego” wyjazdu. Z Kostki wyjeżdżałyśmy z jedną prawie pustą siatką, natomiast w drodze powrotnej nasze walizki i torby musiałyśmy wysłać z lotniska w Pradze specjalną ciężarówką. Wyglądało to tak, jakbyśmy na wyprzedaży wykupiły cały magazyn galanterii skórzanej. Józef stwierdził, że tylu klamotów nie ściągnęli tu nawet filmowcy, którzy dwadzieścia lat temu kręcili w naszym zamku historyczny film o Janosiku, słowackim rozbójniku.
Kiedy wyładowywano te wszystkie pakunki na dziedzińcu honorowym, w sypialni ojca zapaliła się lampa, a w oknie pojawiła się jego rozczochrana głowa i krzyknęła:
– Mam nadzieję, że okradłyście przechowalnię bagaży na dworcu, bo jeśli chcecie mi powiedzieć, że to ja zapłaciłem za tę stertę badziewia, to w tej chwili wyskakuję.
Krzyczał po czesku, więc matka oczywiście go nie rozumiała (nie nauczy się czeskiego, choćby żyła dłużej niż Matuzalem). Pomachała do ojca i rozpromieniona podniosła wysoko torebkę, która kiedyś była aligatorem. Ta scena wyglądała jak powrót z safari zachwyconej łowczyni, chwalącej się jedną ze zdobyczy.
Do skoku z drugiego piętra nie doszło, choć pani Cicha oświadczyła, iż złamane nogi i pęknięta miednica mogłyby mojemu ojcu bardzo pomóc. Na moje pytanie „w jaki sposób” odparła:
– Wreszcie zacząłby myśleć o czymś innym.
Według mnie to dość bezkompromisowa forma psychoterapii. Niemniej może wkrótce ją wypróbuję, bo oprócz zapierających dech w piersiach sukni, torebek oraz fotografii z Jej Wysokością Beatrycze „przywiozłam” sobie kawalera. A właściwie to dwóch. Kostkę opuszczałam jako potencjalna stara panna, a wracam jako bigamistka. Maks dzięki swojemu faksowemu wyznaniu wysłanemu do naszego apartamentu w haskim hotelu wrócił do gry w chwili, kiedy zapinałam sobie na ręce brylantowy zegarek od Marka, porucznika holenderskiej floty królewskiej i dziedzica miliardowego imperium. Czuję się jak w _Dynastii._ Przez całą podróż z Pragi modliłam się, żeby któryś z nich, a tym bardziej obaj, nie czekał na mnie na Kostce, żeby się oświadczyć. Na razie żaden się nie pojawił, lecz wciąż nie można wykluczyć takiej sytuacji.
Wprawdzie zaraz wybije północ, a ja przez otwarte okno z przerażeniem nasłuchuję, czy na dziedzińcu nie rozlega się tętent końskich kopyt lub huk lądującego helikoptera. Jeśli by do tego doszło, nie wyskoczyłabym przez okno na drugim piętrze, tylko dla pewności z wieży. Głową w dół. Obecnie żadne inne rozwiązanie nie przychodzi mi do głowy. W sumie mogłabym zastosować jeszcze sposób Józefa na ucieczkę przed zwiedzającymi i schować się w katakumbach, ale na dłuższą metę to raczej nie zdałoby egzaminu, nie wspominając o tym, że do tych wilgotnych korytarzy nie mogłabym przenieść swoich nowych luksusowych strojów. To znaczy mogłabym, ale skradanie się po zatęchłych podziemiach w sukni Versace i czółenkach Prady nie sprawiłoby mi raczej zbytniej radości, a poza tym nosiłoby znamiona tchórzostwa. Wystarczy, że uciekłam z Holandii, jakby goniło mnie gestapo. W samolocie paranoidalnie wyglądałam przez okno w obawie, czy za szybą zaraz nie pojawi się Mark w odrzutowcu z napisem „masz za swoje” i nie zestrzeli nas rakietą samonaprowadzającą. Matka i pani Cicha musiały przysiąc, że zachowają całkowite milczenie na temat mojego niespodziewanego trójkąta miłosnego. Na szczęście obie są tak zaabsorbowane własnymi wspomnieniami, że z ich strony nie spodziewam się na razie żadnego niebezpieczeństwa.
Podczas krótkiego przystanku w praskim mieszkaniu Bendy matka najpierw zadzwoniła do ciotki Jess, mieszkającej w Nowym Jorku. Pomimo iż rozmawiała z nią prawie trzy godziny, zdążyła opisać tylko stroje, które przywdziałyśmy na audiencję u królowej. Ciemna jak tabaka w rogu ciotka Jess nigdy nie słyszała ani o Holandii, ani tym bardziej o jej królowej, więc matka musiała kilka razy ją zapewniać, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, nie są to omamy po przedawkowaniu prozaku ani złączone w jedną całość wszystkie baśnie braci Grimm.
Oczywiście ojciec nie wyrazi zgody na kolejny międzykontynentalny monolog, więc matka wzięła się za pisanie listu i planuje go wysłać faksem. Będzie chyba grubszy niż _Wojna i pokój._
Zaspany i rozdrażniony ojciec nie chciał słuchać o naszej holenderskiej misji. Kiedy matka posadziła go na łóżku i z błyszczącymi oczami dość chaotycznie próbowała opisać mu nasz „olbrzymi sukces towarzyski”, ojciec krzyknął:
– Dziwne by było, gdyby was tam nie obskakiwali, skoro przywiozłyście im obraz warty dwadzieścia milionów dolarów.
Potem dodał jeszcze, że z powodu tego aktu, czyli z powodu oddania „holenderskiemu ludowi” _Portretu służącej_, dobrowolnie przyjmuje w naszej rodowej historii przydomek „Skończony idiota”. Nie uspokoił się nawet wtedy, gdy ostentacyjnie oddałam do jego esesmańskiego sejfu te sto tysięcy, które stamtąd wzięłam (ojciec twierdzi, że ukradłam) na koszty podróży i wyjaśniłam, że za wszystkie te nasze „maniakalne zakupy” zapłacił Benda. Ojciec odparł, że za internowanie tego antychrysta w dziewczęcej skórze, czyli rzekomej córki Bendy, adwokat powinien opłacić nam pobyt uzdrowiskowy przynajmniej na Bahamach. Potem ojciec wyraził jeszcze wielkie zaskoczenie faktem, że Bendowie nie pozbyli się tego piekielnego pomiotu natychmiast po jego narodzinach, choć z pewnością widzieli od razu, że ma czerwone oczy i rosną mu rogi.
Tę dotychczas u ojca niespotykaną skalę niechęci wobec Deniski bez wątpienia wywołał fakt, że pod nieobecność pani Cichej moja guwernantka wcieliła się w rolę kucharki i najprawdopodobniej zatruła wszystkich już swoim pierwszym „daniem”, bo ojcu śnił się zespół Kiss, a dogi podobno wyły przez całą noc.
Mówiąc na marginesie, kiedy wjechałyśmy na dziedziniec, przywitały nas tylko psy (nie liczę tu znaku krzyża wykonanego w oknie przez ojca). Olek i Leoś, z radosnym szczekaniem na pyskach, wyważyli drzwi wejściowe, jakby te nie miały klamki ani zamka, rzucili się na panią Cichą, stanęli na tylnych łapach i mocno wyściskali swoją karmicielkę. Wyglądało to jak scena z wyzwolenia obozu jenieckiego, tyle że pani Cicha ugięła się pod ciężarem dogów i została przez nie przygnieciona do maski auta niczym diler narkotykowy podczas aresztowania. Pomimo iż kilka razy rozległ się odgłos pazurów przesuwających się po metalicznym lakierze karoserii, taksówkarz nie protestował, gdyż po otrzymaniu przypadkowego ciosu ogonem jednego z naszych piesków skupił się na próbie zlokalizowania miejsca pęknięcia kości udowej.
Po tym radosnym powitaniu pani Cicha wygłosiła pogląd, że te jej dwa nieboraki strasznie wychudły, po czym dziedziniec wypełniło głośne pytanie retoryczne, czy ktoś próbował zagłodzić psy na śmierć. No nie wiem, ja tam żadnego ubytku wagi nie dostrzegłam. Jak dla mnie wciąż mają parametry godne bawołów wodnych. Zresztą nawet jeśli te bestie głodowałyby jak Gandhi, z pewnością nic złego by się nie stało. Przynajmniej ubyłoby gówien (nie przychodzi mi do głowy stosowniejsze słowo). W porównaniu z naszymi dogami konie prawie się nie wypróżniają. Natomiast dzięki Olkowi i Leosiowi nasz park i dziedzińce wyglądają tak, jakbyśmy hodowali tu tyranozaury.
Kiedy oślinionej pani Cichej udało się uwolnić spod cielsk tych „niedożywionych biedaczysk”, skierowała swoje kroki (oczywiście w towarzystwie obu psów) prosto do kuchni. Tuż po tym, jak przekroczyła jej próg, rozległ się krzyk, który uniósł dach zamku. Okazało się, że samozwańcza kucharka Deniska alias anioł zagłady wprawdzie „gotowała”, ale nie zaprzątała sobie głowy zmywaniem naczyń, ponieważ, używając jej słownika, „zbytnio jej to nie kręciło”. A ściślej mówiąc: nie kręciło jej to wcale. Co więcej, ewidentnie nie kręciło to nikogo. Kuchnia wyglądała jak replika laboratorium alchemika Edwarda Kelly'ego, wraz z okopconym sufitem, szczypiącym smrodem i mnóstwem garnków z substancjami o różnych kolorach i konsystencjach, których zmieszanie z pewnością doprowadziłoby do ruchów tektonicznych. Pomimo iż Deniska miała jedynie podgrzewać gotowe posiłki z bezdennych zamrażarek pani Cichej, najwyraźniej zaczęła przeprowadzać eksperymenty kulinarne na własną rękę. Inspirację czerpała chyba z książki _Młot na czarownice_. W jednym z garnków pozostało przypalone pierze, a czarny artefakt na blasze przypominał kota. Na płycie pieca zastygła piana nieprzywodząca na myśl żadnej ziemskiej potrawy. Obrus na stole budził podejrzenia, że został niedawno wykorzystany do powstrzymania krwotoku tętniczego.
Po raz pierwszy widziałam, jak pani Cicha płacze. Kiedy ostatnią czystą ściereczką (zazwyczaj ma ich w kredensie przynajmniej sto) otarła łzy, wypiła duszkiem pół butelki orzechówki. Wyglądała przy tym jak trębacz ogłaszający koniec wyjątkowo krwawej bitwy i rozpaczający nad losem poległych. W tej doniosłej chwili, której ciszę mąciły jedynie kolejne głośne łyki, słyszane bez wątpienia nawet w kosmosie, w drzwiach kuchni pojawił się Józef i spytał, czy znalazłoby się coś na ząb. Niedopita butelka wypadała pani Cichej z rąk i rozbiła się o podłogę, już i tak brudną jak po malarskim happeningu. Nasza „kustoszka” stojąca pośród dzieła całkowitego zniszczenia wpierw na moment skamieniała, lecz następnie wybuchła. Podejrzewam, że porównywalny atak wściekłości po raz ostatni był widziany w trzynastym wieku u Czyngischana. Głośność przemowy dorównywała startującej rakiecie kosmicznej. Nie zabrakło również płomieni.
Wydawało się, że Józef kurczy się z każdą chwilą jej rosnącego szaleństwa. Olek i Leoś schowali się pod stołem i nakryli pyski łapami. Spodziewałam się, że pani Cicha chwyci zaraz największy nóż i wypatroszy nim Józefa, a potem nadzieje jego łeb na pal. Gdyby w kuchni była obecna Deniska, pani Cicha na pewno spaliłaby ją żywcem. Józef protestował dość nieprzekonująco. Na swoją obronę powiedział, że już pierwsze przyrządzone przez Deniskę „danie” poparzyło mu przełyk, jakby wypił kwas siarkowy, a potem unikał kuchni jak diabeł krzyża. Na pytanie pani Cichej, dlaczego nie utemperował tej szalonej dziewuchy, odparł:
– A czy da się utemperować tornado?
Twierdził, że pokropił ją wodą święconą, lecz to nie pomogło.
A potem znów, tym razem niezwykle pokornie, niemal płaczliwie, poprosił (!) panią Cichą o jakiekolwiek ciepłe danie, którego przygotowanie nie trwa dłużej niż dziesięć minut i po którym się nie ślepnie. Nasz kasztelan po tygodniowej głodówce był niezwykle uległy. Twierdził, że ma skurcze wnętrzności, jakby lada chwila miał z niego wyjść obcy.
Nie potrafiłam oprzeć się pokusie i spytałam, gdzie podziały się jego marzenia o życiu w pustelni o chlebie i wodzie. Odparł, że o chacie z dala od turystów wciąż marzy, ale ktoś musiałby mu tam codziennie przynosić posiłki. Potem przyznał, że jego uzależnienie od ciepłego i nadającego się do konsumpcji pożywienia jest niepokojące. Następnie w kuchni pojawił się pan Spock, który albo jakimś szóstym zmysłem wyczuł powrót kucharki, albo wyglądał nas z ukrycia, może na przykład z korony najwyższego dębu w parku.
Jeśli tygodniowa nieobecność pani Cichej odcisnęła na kimś swoje piętno, to właśnie na nim. Wyglądał jak hrabia Monte Christo po ucieczce z lochów. Blady, zarośnięty, wyczerpany… Bez słowa opadł na lepkie krzesło i patrzył na naszą kucharkę jak na anioła, który właśnie zstąpił z niebios. Na moje pytanie, dlaczego nie kupili sobie czegoś w sklepie albo nie poszli do restauracji, nasz kasztelan i ogrodnik spojrzeli na mnie pustym wzrokiem ludzi nierozumiejących usłyszanych słów. Zdaje się, że są zależni od pani Cichej tak jak Remus i Romulus od swojej wilczycy. Gdyby nasza kucharka umarła, oni umarliby z głodu dwa tygodnie później.
Po usunięciu z płyty pieca zastygniętej magmy niewiadomego pochodzenia pani Cicha oświadczyła, że w takim razie ugotuje zupę czosnkową. Józef i pan Spock ucieszyli się jak dzieci na wieść o tym, że na scenie zaraz pojawi się czarodziej. Jednocześnie rozpoczęło się rozmrażanie nieforemnego pakunku zawierającego jedzenie dla psów. Gdyby i psy, i ludzie rzucili się po prostu na ten posiłek, który będzie zdatny do spożycia jako pierwszy, wcale by mnie to nie zdziwiło.
Prawdopodobnie dołączyłby do nich też ojciec. Kiedy spotkałam go, idąc do swojego pokoju, oświadczył, że jest wygłodniały jak chłop pańszczyźniany podczas wojny trzydziestoletniej i że nie zaśnie, dopóki czegoś nie zje. Na moją uwagę, że najpierw czeka go raczej porządne „płukanie żołądka” w wykonaniu zrozpaczonej pani Cichej, odparł, że za normalny posiłek może spokojnie poddać się nawet kolonoskopii. Najwyraźniej męska część personelu ma za sobą bardzo trudny tydzień, który pokazał, iż główny priorytet w ich życiu stanowią ciepłe posiłki. Wystarczy kilka dni głodówki i ma się ich w garści. Nie twierdzę, że powinno się z tej wiedzy korzystać nagminnie, ale warto mieć ją na uwadze.
Oprócz pani Cichej tylko ja jestem zdolna do wykonywania zadań kulinarnych. No, Milada też potrafiłaby pewnie coś upichcić, ale najwyraźniej nie angażowała się w działalność Deniski. Pewnie wciąż nie pogodziła się z tym, że zabrakło dla niej miejsca w naszej delegacji i że do Holandii poleciała zamiast niej nasza „kustoszka”. Nie przyszła się z nami przywitać, więc zakładam, że wciąż jest obrażona. Mam nadzieję, że udało jej się okiełznać własne rozczarowanie i że nie wyładowywała emocji siekierą na naszej ekspozycji. Kiedy wyjeżdżałyśmy, wściekle kopała rzeźbioną szafę w swoim pokoju.
W komitecie powitalnym zabrakło również autorki kuchennego horroru, czyli Deniski. Przez jakiś czas upajałam się myślą, że wybuchła podczas degustowania jednego ze swoich dzieł kulinarnych lub że w kuchni otworzyła się nagle czarna dziura, wessała Deniskę i wypluła ją gdzieś na drugim końcu galaktyki, ale potem usłyszałam ją w pokoju ciotki Nory. Chyba oprócz gastronomii moja guwernantka zajmowała się w zeszłym tygodniu również przepowiadaniem przyszłości z kart tarota. Słyszałam przez drzwi, jak pyta ciotkę:
– A śmierć w połączeniu z magiem oznacza, że umrze on czy jego żona? Czy może wszyscy, wraz z tą kochanką, która zaszła z nim w ciążę?
Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem, o kim była mowa. Tak czy inaczej ten trójkąt miłosny czeka świetlana przyszłość.
Chciałam przywitać się z ciocią, po pierwsze po to, żeby podziękować za brylantową biżuterię, dzięki której w Holandii dosłownie rozbłysłam, a po drugie po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje, ale zrezygnowałam i szybko czmychnęłam stamtąd na paluszkach, bo nie jestem jeszcze psychicznie gotowa na spotkanie z moją „guwernantką”. Ciekawe kiedy będę.
Ciekawe też, jak przebiegnie jej jutrzejsze spotkanie z panią Cichą… Chociaż Deniska jest tak głupia, że nawet gdyby stanął przed nią archanioł Gabriel i zaczął wymachiwać ognistym mieczem, jej wydałoby się to „super”. Zatem wszelkie wyrzuty pani Cichej za zdemolowanie kuchni spłyną po Denisce jak po kaczce. Mam tylko nadzieję, że ciotka Nora wciąż żyje. Moja guwernantka mogłaby spokojnie spędzić wieczór z trupem i niczego by nie zauważyła.
PS Ten brylantowy zegarek zostawiłam Markowi w recepcji hotelu Marriott. Mam nadzieję, że nikt go stamtąd nie ukradł.
Później
Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiKsiąki z cyklu
ARYSTOKRATKA
Osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię. Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobra zabawę. Evžen Bocek mistrzowsko bawi się konwencja, serwując gagi i humor sytuacyjny, za które pokochały go setki tysięcy czytelników!
------------------------------------------------------------------------
Najlepszy sitcom literacki ostatnich lat
EVŽEN BOČEK (1966) jest kasztelanem na zamku w Miloticach. Debiutował w 1999 r. powieścią Dziennik kasztelana. W 2012 r. ukazała się w Czechach Ostatnia arystokratka, która zdobyła duże uznanie wśród czytelników. Dotychczas sprzedano ponad 300 tys. egz. serii o Arystokratce. Jest jednym z najpopularniejszych czeskich pisarzy współczesnych.
------------------------------------------------------------------------
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
Jedna z najzabawniejszych książek XXI wieku!
Kostkowie, zamiast kultywować szlacheckie tradycje, muszą zmierzyć się z morawską rzeczywistością, która bardzo odbiega od ich wyobrażeń o życiu arystokracji. Kilogramy antydepresantów i hektolitry orzechówki nie rozwiązują pojawiających się problemów. Tymczasem na zamku nieuchronnie rozpoczyna się dochodowy sezon turystyczny, a nikt, łącznie ze służbą, nie przywykł do ciężkiej pracy…
Rozpoczynają się wakacje, a załoga zamku Kostka ma nadzieję na najlepszy sezon w historii. Lecz złośliwy los jak zwykle niweczy wszystkie plany. Arystokratka Maria, kucharka pani Cicha, kasztelan Józef i ogrodnik pan Spock zapraszają na kolejną odsłonę swoich przygód. Błyskotliwe dialogi, humor sytuacyjny i wiele zaskakujących zwrotów akcji – warto odwiedzić mieszkańców Kostki po raz trzeci!
Spokój na zamku zostaje zakłócony. Personel musi zmierzyć się z falą przestępstw przetaczających się przez wy darzeń można zachować dobry nowe wątki i kolejna dawka doskonałej rozrywki.
Piąta część waszej ulubionej serii literackiej. Kolejne przygody arystokratki Marii, jej rodziców oraz zwariowanego personelu zamku Kostka.
Maria Kostka otrzymuje zaproszenie na pewien dwór królewski! Jednak początkowa radość ostatniej arystokratki szybko mija, gdy okazuje się, że wyjazd wiąże się z wieloma prozaicznymi problemami. Trzeba wybrać delegację spośród najdziwniejszej załogi zamkowej na świecie oraz przygotować ją do dalekiej eskapady!
Kogo Maria zabierze ze sobą na dwór królewski? Czy podróż przebiegnie zgodnie z planem? Jak przedstawiciele zamku Kostka zostaną przyjęci przez poważne koronowane głowy? I najważniejsze: czy Maria wreszcie zaręczy się z Maksem? Czy może wręcz przeciwnie?
Ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy gwarantuje świetną rozrywkę. Zapraszamy do zamku Kostka.Evžen Boček po raz kolejny zabiera nas na zamek. Ale tym razem nie na zamek Ostatniej Arystokratki. Tym razem na zamek, w którym… straszy!
Młody kasztelan przyjeżdża z Pragi, by zaopiekować się zamkiem na morawskiej wsi. Ma nadzieję, że ten wyjazd pomoże mu uporządkować swoje życie i swoją rodzinę. Szybko jednak okazuje się, że nic nie jest takie, jak to sobie wyobrażał. Stare i zimne mury nie dają poczucia bezpieczeństwa, tylko niepokój. Środowisko wsi i pobliskiego miasteczka nie przynosi ukojenia, tylko osaczenie. I do tego te dziwne dźwięki. Gramofon włączający się samoistnie w środku nocy. Czy w takich warunkach można wychowywać kilkuletnią córkę?
Evžen Boček nie stroni w Dzienniku kasztelana od humoru, ale nie jest on tak pierwszoplanowy jak w Arystokratce. Dziennik kasztelana to książka, w której każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie.Instrukcja korzystania z wieku sredniego!
Nie straszne Ci żarty o polityce, wierze, seksie, uchodźcach i hipsterach? Lubisz mocny humor w stylu stand-up? Chcesz się dowiedzieć, jak to jest mieć czterdzieści lat? Trafiłeś w odpowiednie miejsce!
Dwóch najpopularniejszych czeskich komików o absurdach codziennego życia. Bez tematów tabu i z dużą dozą inteligentnego humoru przeprowadzą Cię przez świat widziany oczami człowieka w wieku średnim.
Zapnijcie pasy! To będzie jazda bez trzymanki!Sasha ma dwanaście lat. Marzy o tym, by zostać królową śmiechu. By zostać Comedy Queen. Jej mama często mawiała, że niektórzy ludzie mają funny bones, czyli zabawne kości. Dzięki temu rozśmieszanie innych przychodzi im z łatwością. Tyle że mama Sashy już nie żyje.
Comedy Queen to cudowna opowieść o miłości, odwadze, tęsknocie i śmiechu. Wzruszająca, zabawna i doskonała. Jenny Jägerfeld jest w Szwecji uważana za współczesną Astrid Lindgren i nie ma w tym porównaniu ani odrobiny przesady. Przekonajcie się sami!
Najlepsza szwedzka powieść dla młodzieży ostatnich lat!
Nagroda dla najlepszej książki dla dzieci.
Nagroda Szwedzkiego Radia dla najlepszej ksiazki dla dzieci.
Nominacja dla najlepszej książki dla dzieci i młodzieży.