Arytmia i kwarantanna - ebook
Arytmia i kwarantanna - ebook
Tomasz Jastrun zmierzył się z pandemiczną rzeczywistością w charakterystyczny dla siebie sposób – poetycką opowieścią o codzienności w kwarantannie.
Arytmia i kwarantanna to opowieść złożona z dwóch części, które w nieoczywisty sposób wzajemnie się dopełniają, a puenta książki zdaje się otwierać całą opowieść. Czy to znaczy, że bohater Arytmii został wymyślony przez bohatera Kwarantanny?
Jest nim już niemłody pisarz, który jak miliony Polaków żyje w czasach zarazy. Czasach, gdy wszystko stanęło na głowie. Trudno się więc dziwić, że także jego małżeństwo, zamknięte w czterech ścianach mieszkania na wysokim piętrze w bloku, przeżywa trudny czas.
To historia, która ukazuje groteskę kwarantanny w prywatnym i społecznym życiu. To także opowieść o tajemniczych zniknięciach, kłopotach wieku średniego oraz dramacie starzenia się. A także obraz tego jak zaskakujące i surrealistyczne bywa nasze codzienne życie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-975-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Snuję się nago po domu. Synek w przedszkolu, jego piżamka leży na podłodze, rozrzucone w porannym pośpiechu nogawki i rękawy. Dostałem wczoraj od niego obrazek, mama, tata, on w środku, przytulamy się, słońce i drzewo, a na gałęzi ptak. Miał łzy w oczach, kiedy mi go dawał, i pragnienie, abym się zachwycił dowodem jego miłości. Przytuliłem go i wycałowałem, pachniał małym dzieckiem. Z tego zapachu powinno się robić pigułki na szczęście. Potem długo patrzyłem w migdały jego oczu, a on odpowiadał mi uśmiechniętym spojrzeniem. Krzyś ma pięć lat i cudnie maluje, wszystkie dzieci są artystami, dopóki nie zaczną się uczyć, wtedy tracą złoty pyłek, który pokrywa ich delikatne skrzydełka. Żona kupiła mi w prezencie perfumy. Wie, że jestem czuły na zapachy. Gdy na ulicy wpadnę w smugę perfum, którą jak welon ciągnie za sobą kobieta, idę w ślad za nią jak zahipnotyzowany.
Dom wypełniony nieobecnością bliskich. Taki spokój, że słyszę, jak czas szeleści. Zanim wejdę do łazienki, otwieram okno, pachnie wiosną, sójki się kłócą. Sąsiad emeryt krząta się po ogrodzie, to skubnie roślinkę, to coś przytnie. Jego żona, w myślach mówię na nią „żoneczka”, wychodzi na ganek w fartuchu. Przypatruje się, jak jej mąż pieści ogród, czy jest równie czuły, kiedy uprawiają seks? Czy pieści zwiędłe płatki jej płci jak rośliny? Czy jeszcze w ogóle to robią? A jeśli tak, czy to jest ładne, śmieszne czy smutne? Na pewno unikają nagości, żeby nie widzieć, w jakiej ruinie są ich ciała. A może ochoczo nurzają się w tej katastrofie, nadzy i radośni jak prosiaki, kto wie?
Stoję w kabinie prysznicowej, nawet po namiętnej nocy mam wzwód, kobietom to zostało oszczędzone, okropne słowo, to stan trochę komiczny, ale dla przyszłości ludzkości kluczowy. Jaką to osobliwość wymyśliła natura, by ssaki mogły się rozmnażać. W młodości wieszałem duży ręcznik na swoim sterczącym przyrodzeniu. I trzymał się. Teraz utrzyma się tylko mały. No cóż, mam już czterdzieści lat. I jeden dzień. Tańczyłem dawno temu z dziewczyną, a kiedy to się stało, odskoczyła jak oparzona i boleśnie krzyknęła, jakbym chciał jej zrobić krzywdę. A było to mimowolne. Czemu teraz sterczę? Wstyd się przyznać, to wina żony sąsiada, nie starego, rzecz jasna, tylko młodego, z domu po lewej stronie, oboje przed trzydziestką, on przystojny, ona zgrabna jak diabli, nosi krótkie spódniczki, czasami wiatr bawi się nimi, odsłaniając jej uda, a one zdają się ocierać o siebie i szeptać: „Nie dla psa kiełbasa”. A przecież o seksie z żoną też myślę, o jednym i o drugim. W wyobraźni dużo zmieści się naraz. Piekło naszych myśli, ich kłębowisko, fantastyczne sploty, to tam sięga pisarz i próbuje je rozplątać.
Wycieram się, zaglądam do lustra i naprężam mięśnie klatki piersiowej. Ładnie się uwypuklają, moja tarcza, moja chwała. Znajomi mówią: „Jak ty młodo wyglądasz!”. Ale mam już kilka siwych włosów, nie są gęste jak kiedyś. W mojej twarzy stoi już kierunkowskaz z napisem: „Starość za trzydzieści lat, jeden kierunek jazdy”. Nie boję się upływu czasu, wierzę, że mój zmierza w dobrą stronę. Jest mi wygodnie w sobie z sobą i dobrze w naszym domu z Krysią i Krzysiem. Drzewko morelowe, które kiedyś posadziłem, dało nam pierwsze owoce. Uwielbiam morele, ich smak i kolor morelowy. Mamy ładny dom w Radości pod Warszawą, z dużym ogrodem, pół godziny jazdy autem do centrum. Kredyt nam ciąży, na początku czułem jego pętlę na szyi, teraz to raczej kamyczek, który uwiera mnie w stopę i przypomina: „Nie możesz sobie pozwolić na to, by twoje książki słabo się sprzedawały”.
Golę się. Naśnieżam twarz, a potem odśnieżam szufelką golarki. Patrzę sobie w oczy, zawsze myślałem, że mam niebieskie, a teraz zdają mi się zielone. Żona żartuje, że wyszła za moje oczy, zobaczyła je w tłumie, świeciły jak latarki, wspomina, i tak to się zaczęło. Ja najpierw ujrzałem jej nogi i pośladki ciasno opięte spódniczką. Ona oczy, ja pośladki. I kto jest bardziej uduchowiony?
Na śniadanie jem jajko sadzone i oglądam wiadomości w TVN24. Jak nie martwić się o ludzkość? Małpom dano do rąk broń termojądrową. Są łakome, pożarły już niemal całe drzewo, na którym siedzą, i zatruły powietrze naszej planety. Zachłanne, próżne, nienasycone. Wysyłam SMS do żony: „Kocham, dziękuję za dwa prezenty”. Odpisuje: „Ja ciebie też, dziękuję za jeden prezent, czuję go nadal w sobie”. Biedne kobiety, muszą łazić z prezentem, który dostają od samca. Jakby nie wystarczyło, że mają miesiączkę. Nie ma sprawiedliwości na świecie. Bardzo kocham swoją żonę i dziecko, za synka oddałbym życie w każdej chwili i nawet czasami chcę, żeby los mnie sprawdził i żebym je oddał.
Siadam do komputera. Bohater mojej nowej powieści ma siedemdziesiąt lat, powiedzmy, że to ja za lat trzydzieści. Napisałem kilka stron. I utknąłem. Poprawiam, ale to tylko pieszczenie trupa. Pocieszam się, że mięśnie wyobraźni muszą się zregenerować po takim wysiłku jak napisanie poprzedniej książki, było w niej wiele mięsa, mojego mięsa, czy mam jeszcze mięso na sprzedaż? To, co teraz robię, to tylko rozgrzewka. Jestem gotowy wyrzucić te pierwociny do kosza i zacząć wszystko od nowa. Zainspirował mnie siwy mężczyzna w podmiejskiej kolejce, niepogodzony ze swoim wiekiem. Widziałem go miesiąc temu. Pewnie to ja za trzydzieści lat.
_Usiadł na ławce, bolało go kolano, uszkodził je sobie na tenisie, oby nie łękotka. Kiedyś tenis był jego wielką radością, teraz bywa udręką. Partner ma uszkodzone ramię i nie chce grać na punkty. A odbijanie bez celu jest jałowe. Kiedyś na korcie czuł się lekko, teraz dźwiga siebie jak worek z kartoflami. Nie odbiera piłek, do których dobiegał dawniej bez trudu, co go złości, bo jest w nim żywa pamięć, jak sobie z nimi radził. Człowiek z wiekiem zmienia się w worek na krew, kości i tłuszcz. I musi ten cały bagaż dźwigać. Kiedyś robił bez trudu pięćdziesiąt pompek. Sam siebie strofuje – bez przesady! Zrobił tylko raz pięćdziesiąt na szczycie jakiejś góry w Kolorado. Niedawno położył się na dywanie i nie mógł zrobić ani jednej. Jakby miał ręce z waty. Leżał przez chwilę, trzymając się w desperacji za głowę. Dywan zapachniał kurzem i starością. Ta Ukrainka kiepsko sprząta, nie jest ładna, ale ma w sobie to coś, co bodajże nazywa się seksapilem, to znak, że żywa jest jej płeć, zasilana nasieniem płonie pod spódnicą. Nie przeszkadza mu, że kiepsko sprząta, przeszkadza żonie, o co się kłócą, chce ją zwolnić, on nie pozwala. Czasami, gdy wypina tyłek, nurkując ze szmatką pod krzesłem, wyobraża sobie, że ją dopada. Czy dałby teraz radę? Ma problemy z erekcją. Bez viagry nie daje rady. Na starość pamięć młodości bywa nie do zniesienia, dlatego starzy tak chętnie zapominają swoją młodość, żeby nie cierpieć z powodu tego, co stracili._
_Poczuł kłucie w boku. Nie umie chorować. Nerki, wątroba i ten cholerny kręgosłup, zawsze budzi się z bólem. Zwlekać się z łóżka, dopiero teraz rozumie, jak dobrze to słowo oddaje istotę problemu, zwlekać worek swego ciała, w nim telepią się zardzewiałe kości i zużyte organy. Za kilka dni elektrokardiogram i kardiolog. Do tej pory nie miał problemu z sercem, ale już czas na serce. Najbardziej boi się wylewu i paraliżu. A ma nadciśnienie, bierze pastylki, codziennie mierzy ciśnienie. Aparat do pomiaru leży bezwstydnie na stole jak jakieś intymne, wstydliwe narzędzie. Człowiek staje się więźniem swojego ciała, zamurowany w sobie na amen. Nawet życia nie ma jak sobie odebrać, bo w naszej cywilizacji zupełnie podupadła sztuka samobójstwa. Żona mu nie pomoże, jest katoliczką, nie uznaje eutanazji. Za to nie wybaczyłaby mu kłopotu, co to za życie z paralitykiem, ona mu mniejszych kłopotów nie wybacza. Kiedyś była aniołem, teraz jest demonem. Złe myśli jak osy uwiły sobie gniazdo w jego głowie._
_– Idźcie precz! – zawołał. Nie pomogło. – Won, skurwysyny! – krzyknął._
_„Nie wygląda na wariata, a wariat” – pomyślał przechodzień, który go mijał._
_Zaczął potrząsać głową, by zrzucić gniazdo os. Udało się i myśli już nie żądliły. Ruszył przed siebie, myśląc, że myśli się tak zawile, że myśli tak się plączą, motają i supłają w głowie, że nikt ich nie rozplącze. Bo gdy próbuje je chwycić, nikną jak bańki mydlane. Już widać szyld kawiarni…_
Zwiesiłem głowę nad klawiaturą. Nie znam celu tej opowieści. Celem każdego życia jest śmierć, powieści puenta. I sukces wydawniczy. Teraz moim celem jest kawa. Idę do kuchni. Potem znowu siadam z gorącym kubkiem do komputera, kołyszę głową jak gołąb. Już wiem, że niczego nie wymyślę. Kładę się ze smartfonem na leżance, żadnego maila, pusto na Facebooku.
– Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi – mówię pół żartem, pół serio. Na Onecie przeglądam tytuły, nie ma dobrych wiadomości. PiS to parada kreatur, idą przez Polskę z wywieszonymi jęzorami, powłócząc organami wydalniczymi. Jak mogło nam się to przytrafić? Żyjemy w gęstym smogu kłamstw i wzajemnej nienawiści.
Podjeżdżam samochodem, potem idę w stronę siłowni z plecaczkiem zawieszonym na jednym ramieniu, z myśleniem o niczym na drugim, słucham muzyki. Jestem szczęśliwy. Łagodne słońce, miasto gdzieś się spieszy, ja nie.
Przebieram się, w szatni wisi gęsty zapach testosteronu. Wchodzę na salę, trochę onieśmielony, jakbym właził na scenę się wygłupiać. Większość samców w siłowni buduje mięśnie dla samic (a ludzkie samice wcale nie przepadają za mięśniakami), ale też chcą pokazać innym samcom: jestem większy i silniejszy. Kpię z tych zasupłanych, jednak trochę im zazdroszczę. Ćwiczę od niedawna, jestem uparty, zbuduję masę mięśniową, jak budowałem swoje książki, myśl po myśli, zdanie po zdaniu. Obok facet już na wylocie z wieku młodzieńczego, celebruje swoją muskulaturę, podchodzi do lustra, pieści się wzrokiem, podobnie kobiety pieszczą twarze, malując się co rano. Ćwiczą też dziewczyny, jedna mi się podoba, ma pośladki tak napięte jak cięciwa łuku, z której wylatują strzały. Ustrzeliła już pewnie niejedno serce.
Biegnę na ruchomej bieżni i patrzę przez panoramiczną szybę na miasto, śpieszą się autobusy, tramwaje, samochody i ludzie. Słucham Mozarta. Udało mi się w życiu, mam piękną żonę, słodkiego synka, kocham ich. Jestem pisarzem, autorem powieści sensacyjnych z mocną erotyką, mawia się o nich: dobra drugorzędna literatura. Ta drugorzędność mnie nie boli, chociaż wiem, że to jak z cholesterolem, jest wysoki dobry i wysoki zły, moja drugorzędność jest dobra. Ale kto by nie chciał być pierwszorzędny? Jestem zdrowy, odkryłem w zeszłym roku, jakie to ważne, gdy trzech moich znajomych zachorowało, rak prostaty, udar i zawał. A mnie nic nie dolega, dziecko szczęścia, „w czepku urodzony” – tak mówią o mnie. Biegnę i celebruję swoje szczęście. A moje cienie, moje piwnice – kto ich nie ma? Więcej jednak we mnie światła niż mroku. Ludzie męczą się, zanurzeni w sobie jak w gęstym oleju, szamocą się, a ja biegnę.
Prysznic, goli w szatni, skupieni wokół drapieżników swojej płci, teraz potulnych, oceniają się nawzajem. Tyle jest na co dzień udawania, a tu naga prawda.
Zachodzę do kawiarni, lubię sobie usiąść z gazetą, nie czytam, raczej przeglądam. Świat zwariował, w Polsce szambo, zasrali nam wolność. Idę do toalety, przypominam sobie, że wczoraj matka dzwoniła z życzeniami, pamiętała. Zawsze pamięta. Czas odwiedzić rodziców. Mają tylko mnie na miejscu. Siostra mieszka w Kanadzie. Nie tylko moja rodzina, cała Polska tak się rozjechała. A jak się nie rozjechała, to się skłóciła. Postanawiam, że odwiedzę staruszków, dawno u nich nie byłem. Toksyczny dom. To było akwarium z brudną wodą, w której pływałem przez tyle lat. A jednak jakimś cudem ocaliłem siebie. Dzwonię do matki. Po głosie poznaję, że tam trwa wojna. Jak zwykle. Jadę do nich, bliskich i dalekich, kochanych i nielubianych.
W mieszkaniu jak w grobowcu. Nawet nie wszystkie okna odsłonięte. Duszno. Bałagan, rzeczy włażą na siebie jak zwierzaki. A oni snują się po tym ciasnym mieszkaniu, które wydawało mi się takie obszerne, gdy byłem dzieckiem. W każdym kącie wspomnienie, zaczajenie, tajemnica. Mam serce w gardle. Matka od lat cierpi na depresję, bierze psychotropy, ale kto dzisiaj nie ma depresji. Ja nie mam. Mówi, że bez tych leków siedziałaby w czarnej dziurze, a tak to siedzi w dziurze, gdzie jest światło. Ojciec jest wrogiem lekarstw, uważa, że jego żona łyka truciznę, dlatego nie da się z nią wytrzymać. Matka na to, że też powinien brać psychotropy, a nie bierze i zmienił się w potwora. W tym wszystkim tylko jedno jest pewne, że nie mogą ze sobą wytrzymać. Ale rozstać też się nie potrafią, podpierają się swoimi nieszczęściami, gdyby się odsunęli od siebie, ich życie by się zawaliło. Matka jest już na emeryturze, ojciec pracuje jako główny księgowy. Chyba rzadko się zdarza, by syn księgowego został artystą. Nic dziwnego, że nie mam z ojcem wspólnego języka. Matka jest naiwna jak dziecko, uparte dziecko, słucha Radia Maryja, nic dodać, nic ująć. Ojciec uważa, że wszyscy politycy bez wyjątku to dranie, którzy się umówili, by on, prosty człowiek, miał ciężkie życie. To, że wyszedłem na ludzi, mając takich rodziców, że nie jestem durniem, nie mam depresji, nie złorzeczę, widzę jasno, to graniczy z cudem. Jakby ktoś inny mnie spłodził i wychował. Gdyby matka była inna, nie miałbym wątpliwości, że pokrył ją po kryjomu jakiś samiec zupełnie innego gatunku niż mój stary. A tak to geny sobie poszalały. Matka pyta, czy byłem u babci Marysi. Babcia mieszka w domu opieki, jest w strasznym stanie. Matka ją tam odwiedza, ale nie za często, więc ma wyrzuty sumienia i mnie tam pcha. Robi dla mnie kawę, ojciec mówi, że on też by się napił, „to zrób sobie sam!” – gdera matka, po czym robi mu kawę, odruch starej żony silniejszy od niechęci. Jakimś cudem udaje się nam usiąść przy jednym stole, okrągły stół, pamiętam go z dzieciństwa, to przy nim matka wpychała we mnie różne obrzydliwe kaszki. Piję kawę, ojciec piwo, matka ziółka, już od ich zapachu chce mi się wymiotować. Pyta, jak mi się wiedzie finansowo, wie, że niełatwo być pisarzem.
– Sam wybrał taki zawód – burczy ojciec.
– Zawód jak każdy inny – rzuca na to matka.
– Durny zawód – upiera się ojciec. Nie przeczytał żadnej mojej książki. Innych książek też nie czyta. Jak była kiedyś książka telefoniczna, to ją czytał.
A potem zaczynają się kłócić o jedzenie, co jest zdrowe, a co niezdrowe, dla matki wszystko oprócz ziółek jest niezdrowe, dla ojca wszystko oprócz ziółek jest zdrowe.
Gdy temat się wyczerpał, matka pyta o Krzysia, czy dobrze się odżywia, czy dużo bywa na powietrzu. Ojciec narzeka, że Krzyś nie uprawia żadnego sportu. Tłumaczę, że za miesiąc będzie chodził na tenisa. Ojciec uważa, że tenis to żaden sport, piłka nożna to jest sport, sam kiedyś grał w lidze okręgowej.
Czuję, że mam dosyć, jestem przytruty moimi staruszkami. Siostra uciekła od nich do Kanady, ale są tak toksyczni, że ją trują na odległość, siostra się skarży, że ma objawy nerwicowe. Chcę jak najszybciej wyjść. Matka wyjmuje z książki kopertę, mówi, że to prezent urodzinowy. Zaglądam, czterysta złotych.
– Mamo, nie trzeba, nie mogę przyjąć tych pieniędzy, to niepotrzebne.
– Ode mnie i od ojca – mówi, a ojciec potakuje głową.
Co robić, przyjmuję. Ojcu ściskam prawicę, nie ma szansy choćby na męskie przytulenie, z matką się całuję. Pachnie ziółkami i emeryturą. Wychodzę. Jestem pewien, że jak wyjdę, to od razu zaczną się kłócić. Ludzie ludziom zgotowali taki los.
Odbieram Krzysia z przedszkola. Podrzucam go, podmuch rozwiewa mu włosy, łapię go i przytulam.
– Tata, udusisz mnie! – Trzymam jego małą łapkę w swojej dłoni, mieści się w niej cała, promieniuje z niej ciepło, które sięga mojego serca. Wsiadamy do auta. Liczy, ile samochodów jedzie z naprzeciwka. Wszystko liczy, kiedyś zabrał się do liczenia gwiazd i popłakał się, że nie da rady.
Jesteśmy w domu.
– Tata, nudzi mi się – mówi. Jestem gotowy się z nim bawić, tylko w co? On też nie ma pomysłu, uważa, że to ja powinienem wiedzieć, jestem dorosły, wszystko wiem i umiem. Siedzimy bezradni naprzeciw siebie, zaczyna liczyć plamki na ścianie. A potem wykłada, ile ości ma karp, bardzo interesuje się rybami. Zna setki gatunków, ich budowę i obyczaje, chce, abym dzielił jego entuzjazm do ryb, a ja ryb nie znoszę. Ich smaku, oślizgłego wyglądu i niemoty. Mam dosyć, idę znowu do komputera. Powtarza:
– Nudzi mi się, nudzi mi się… Tata, daj tablet! – Mam dosyć, daję, żona schowała, uważa, że nasze dziecko jest już uzależnione. Synek pochyla się nad tabletem i mam spokój.
Wraca Krysia, chowamy w popłochu tablet. Cieszę się, że jest już w domu. Mam piękną żonę, oszołomiła mnie jej uroda, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, nadal oszałamia, jestem estetą, sprzedałbym duszę za piękno. Jest miła i łagodna. Nigdy się nie kłócimy. Anioł. Czasami sam sobie jej zazdroszczę. Niebieskie oczy, jasne pszenne włosy, nie ma jednak w jej urodzie nic banalnego, skrzyżowanie urody polskiej ze skandynawską. Nos zadarty, nieznacznie, na tyle jednak, że stanowi wyzwanie w jej twarzy. Usta nie za wąskie, nie za grube, ładnie zarysowane, jakby z serduszkiem w środku. Dołeczek w brodzie. Tak, ma coś dziecinnego w twarzy, jest zgrabna i szczupła. Jedno i drugie dla mnie ważne. Szczupłość kobiety mnie podnieca, obfite mnie nie pociągają. Odzyskała szybko płaski brzuch po urodzeniu Krzysia. Za to ja złapałem mały brzuszek, oczywiście do likwidacji, likwiduję go od roku, bezskutecznie, lubię słodycze. „A mi to nie przeszkadza” – śmieje się żona. „Ale mi przeszkadza”– mówię. Jak większość próbujących schudnąć, odchudzam się codziennie od jutra. Więc jeszcze dzisiaj zjem na deser ulubiony sernik z rodzynkami. Kupiłem go, wracając z siłowni, są różne serniki, dla mnie musi być gęsty ser, nieco wilgotny i oczywiście rodzynki. Jak jem słodycze, zawsze myślę o seksie, jakby te dwie przyjemności były ze sobą połączone. Krysia zdaje się zatroskana, nie chce powiedzieć dlaczego, mówi, że to tylko zmęczenie, ale ja wiem, że coś ją gryzie. Na pewno nie nasz związek, jest idealny. A tyle wokół katastrof małżeńskich, aż szumi od rozwodów, latają rondle, patelnie, krzyczą tłuczone talerze, dochodzi do fizycznej przemocy, dotyczy to czasami ludzi, którzy do tej pory nie potrafili skrzywdzić muchy. U naszych dalszych sąsiadów ona podbiła mu oko, a on jej przydzwonił pięścią, upadła i rozcięła sobie głowę, była policja. Tacy sympatyczni, kulturalni ludzie, z bliźniakami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki