Babie lato - ebook
Babie lato - ebook
Najnowszy zbiór opowiadań Marty Dzido, która w „Sezonie na truskawki” eksplorowała temat kobiecej zmysłowości. „Babie lato” sięga dalej, ukazując nie tylko afirmację cielesności, lecz także historie życiowych blizn, które nas formują. To opowieści o kobietach, które łączy jedno – nie wahają się zawalczyć o siebie. Bohaterki Marty Dzido na różnych etapach życia dążą do samostanowienia, a ich głosy splatają się w fascynującą opowieść o prawie do własnego ciała, wolności, emancypacji, odwadze i pamięci.
„Krzyk dochodzi z głębi trzewi, krzyk jak ryk, bo nie idę sama, bo jest nas sto, sto tysięcy, jeszcze więcej. Jest nas stos”.
Marta Dzido– polska pisarka i reżyserka, zadebiutowała jako szesnastolatka. Kobiece doświadczenie to dla niej temat fundamentalny i jemu poświęciła swoje powieści „Ślad po mamie”, „Małż”, „Matrioszka”, zbiór opowiadań „Sezon na truskawki” i reportaż „Kobiety Solidarności”. Za powieść „Frajda” zdobyła w 2019 roku Europejską Nagrodę Literacką. Jest autorką zdjęć do filmu dokumentalnego „Podziemne państwo kobiet”, jako scenarzystka i reżyserka pracowała również przy dokumentach „Solidarność według kobiet” oraz „Siłaczki”. Jej proza tłumaczona była m.in. na wietnamski, czeski, ukraiński, serbski, macedoński, niemiecki, chorwacki, bułgarski.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68227-13-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaprawdę powiadam wam, możecie mi wierzyć lub nie, zaczęło się w noc, gdy polizał mnie księżyc. Musiałam spać mocno, snem sprawiedliwej, nie pamiętam niczego, lecz rano w lusterku dostrzegłam we włosach ślad tego liźnięcia. Kilka srebrnych pasm, jakby językiem starł wierzchnią warstwę, zlizał kolor i blask, zostawiając białe niteczki, ledwie widoczne pośród burzy ciemnych, a przecież siwe. Zaczeszę na bok, nikt się nie pozna, wieczorem nałożę farbę, będzie po sprawie. Ale właściwie kto miałby się poznać. I na czym.
Jakiś czas później znalazłam podobne w moim czarnym trójkącie bermudzkim. Zwinięte w sprężynkę jak wszystkie inne, ale jakby nie moje. Białe, odbite w negatywie, skoro nie moje, to czyje. Gdybym się tam wcześniej wydepilowała, żaden księżyc nie miałby szans, byłoby gładko, gładziuteńko, a tu w gęstych zaroślach srebrzysta poświata. Co robić.
Przyczaiłam się, bo jak to, tak nagle. Mam się mierzyć z jesienią, a jeszcze na dobre nie przetrawiłam wiosny. Z dziewczyny prosto w babcię, tak błyskawicznie, jakby nie było innych pór roku, no proszę. Może da się zawrzeć z nim pakt, z tym księżycem, może zaproponuję mu coś w zamian, pieniądze, duszę, czas, może będzie chciał, tylko niech nie pozbawia mnie barw.
Chcę lśnić do końca. Ile się da.
Kiedy czekałam na księżyc, przyszedł do mnie lew. Zaprawdę powiadam wam, możecie wierzyć, możecie nie. Drapnął mnie między brwiami na powitanie, pazurem rozorał czoło. Zaznaczył nad moim nosem swoją obecność. Mówią, że taki znak od lwa szpeci, że są sposoby, można wstrzyknąć co nieco i bruzda się sama wygładzi. Jak po prasowaniu. Nie będzie widać, że marszczyłam brwi, gdy miałam problem do rozwiązania, ba, nawet więcej, ani śladu, że kiedykolwiek myślałam. Żadnych problemów, żadnego myślenia, żadnych oznak, że przeżyłam spotkanie z lwem. Jeden zastrzyk, dwa, później jeszcze trzy. A co, jeśli boję się igieł i nie wstydzę samodzielnie myśleć. A co, jeśli lubię lwy.
Stada kur, które harcowały tuż obok na wolnym wybiegu, nawet nie dostrzegłam, tak wtedy ryczałam ze śmiechu, do łez, do bólu brzucha, nie mogłam złapać tchu. Dopiero później znalazłam w kącikach oczu te kurze łapki, drobne zarysowania, dowód mojej radości, może kury też chichotały, zresztą kto je tam wie. Jeszcze po kurach nie opadł pył, już w moich policzkach zamieszkały chomiki. Mościły się wygodnie, ciągnąc skórę w dół, mam stać się dla nich spiżarnią czy jak. Nigdy nie przepadałam za gryzoniami, które po wejściu do kołowrotka biegną oszalałe, nie wiedząc dokąd i po co. Ja wolę mieć świadomość po co. Więc po co.
Zaprawdę powiadam, możecie, co chcecie, ale czasu nie było, żeby znaleźć odpowiedź, bo dzień po dniu zjawiały się kolejne zwierzęta. Na ramionach przysiadły motylki, rozłożyły skrzydła, pod kolanami sieć tkały pajączki, szyję upodobał sobie indyk. Jak to możliwe, że w moim niepozornym ciele mieści się całe zoo, czy stałam się arką, czy nadchodzi potop.
Wypatrywałam tsunami, mówią, że wtedy o twój brzeg uderzają fale gorąca, no dalej, uderzajcie, jestem gotowa, uwielbiam skakać w falach, ale tafla była spokojna, woda przyjemnie chłodna. Może moje morze jest gigantycznym jeziorem, może wcale nie zanosi się jeszcze na przypływ. Słońce mnie spiekło, gdy tak siedziałam, próbując dojrzeć, co za horyzontem, skóra zrobiła się cienka, sucha jak pergamin. Skoro tak, nie pozostaje mi nic innego, jak ten pergamin zapisać. Zaprawdę.
Powiadam wam, dziwny to stan, wciąż mieć na końcu języka słodko-słony posmak lata i jednocześnie widzieć, że nieubłaganie nadciąga zima, że nie ma wyjścia. Posunąć się w rok o dziesięć lat, obudzić jednego dnia jako siedemdziesięciolatka, a następnego wyskoczyć z łóżka z poczuciem, że znów siedemnaście, wariactwo. Iść ulicą i odkryć, że cię nie widać, chcieć to obwieścić całemu światu radosnym krzykiem: patrzcie, patrzcie, nie widać mnie. I chwilę później zrozumieć, że nikogo moja niewidzialność nie obchodzi. Nikogo. Poza mną.
Więc idę w pelerynie niewidce, dama z lwem, w koronie ze srebra. Nikt za mną nie gwiżdże, nikt nie ciumka. Żadnych oznak podziwu, zaczepek, mlaskania, obłapiania wzrokiem, żadnego _hej, kotku_, pasowałoby raczej _hej, lwie_, ale przed lwicą nikt nie zamierza się popisywać, lwicy nikt nie stara się za wszelką cenę przygarnąć, nikt jej namolnie nie wypytuje o numer. Z kotka prosto w lwa i od razu całkowicie przezroczysta, zniknęłam z pola widzenia, stałam się dla nich powietrzem. Jaka wygoda. Mogę sobie po prostu iść środkiem miasta, nieistotna, a wszechobecna.
Był czas, gdy mi zależało, by patrzyli i podziwiali, miło było odbijać się w ich oczach i dzięki temu wiedzieć, że jest dobrze. Ale oto nadszedł moment, że nikt mi w tym nie pomoże, sama muszę wiedzieć, jak jest. I zaprawdę powiadam, nigdy nie jest tylko dobrze, tak jak nigdy nie jest wyłącznie źle. Mogłabym te wyżłobienia, bruzdy, załamania, szramy, wyschnięte koryta rzek na mojej twarzy wypełnić kwasami, toksyną, istnieją sposoby, by z pomocą kilku sztuczek, a właściwie odpowiedniej sumy, sprawiać wrażenie ładniejszej, młodszej, milszej, tu odessać, tam naciągnąć. Ale hola, hola, czy ja chcę być naciągana. Kogo tym naciąganiem miałabym naciągnąć. I na co.
Już wcześniej myślałam, by odpuścić, jednak coś mi nie pozwalało, jakaś niepisana umowa nie wiadomo z kim, chyba z całym światem, że mam się ładnie prezentować. A czy moim celem jest być prezentem. Położyć się pod choinką, z kokardą na czubku, błyszczeć i wabić, podejdź tu, proszę, rozpakuj mnie wreszcie. Dam ci przyjemność, krótką chwilę zadowolenia, a potem rzucisz mnie w kąt, bo przecież są inne, też się pięknie prezentują, nawet piękniej, można wybierać, przebierać, próbować, odwijać ozdobny papier, smakować, bawić się, a po chwili sięgać po jeszcze. A co, gdy ja nie mam potrzeby ładnie się prezentować, wręcz przeciwnie, wcale się dobrze nie trzymam. Czego zresztą miałabym się trzymać, przecież tak bardzo pragnę puścić.
Byłam już dla wielu all inclusive, wszystko gratis, na wyciągnięcie ręki, bierzcie, jedzcie, smacznego. Teraz sama sobie prezentem i niespodzianką. Zaprawdę nie spodziewałam się tak mocnego uderzenia gorącej fali, która zwala z nóg, można utonąć, ale jeśli nie będziesz z nią walczyć, jeśli dasz się ponieść, popłyniesz ku nowym lądom, na bezludne rajskie wyspy, gdzie diabeł mówi dobranoc, zaufaj, płyń, nie obawiaj się diabła.
Płynę z falą, meduza o wężowych włosach, jest nas więcej takich meduz, nie zadzieraj, bo się sparzysz. Każda sobie sterem, każda okrętem, sobie przystanią. Ryczące czterdziestki, wyjące pięćdziesiątki, frywolne sześćdziesiątki, a dalej tylko silniejsze, wichry, wichrzycielki, z takich sztorm, strach się bać. Gotowe przerwać rejs i zawinąć do portu, jeśli najdzie nas ochota, bo przecież po to w życiu nadchodzi czas pauzy, żebyśmy mogły wreszcie przystanąć, przestać gnać, pomyśleć w końcu o sobie i sobie sprawić przyjemność, nie innym. Wejść do baru i w spokoju się napić, nie będąc przy tym nagabywaną, do niewidzialnej nikt nie będzie próbował startować. Niewidzialna może w spokoju robić, co jej się podoba. Nie czeka, aż ją poproszą do tańca. Sama jest sobie tańcem, zna swoje rytmy i melodie. Poprowadzi się tak, jak ją nogi poniosą, nikomu nic do tego, czy dobrze się będzie prowadzić, czy źle. Czy zna kroki i powtarza wyuczony układ, czy raczej wiruje wokół własnej osi, do utraty tchu, aż świat wokół niej karuzelą.
Nigdy nie była od do, zawsze cykliczna. Co miesiąc krew w piach. I znów. Aż do pełni. Przyjmowała w siebie nasienie, w brzuchu kiełkowało nowe, wychodziło na świat. Wykrwawiła się dość, a została z pustym gniazdem, wszystkie ptaszki, które kiedyś tam mieszkały, pofrunęły w siną dal, czasem tylko dzwonią, dryń, dryń, mamo, może pobyłabyś jutro z wnuczkami. A mama wolałaby najpierw usłyszeć pytanie: co u ciebie słychać. No właśnie. Co słychać.
Powiadam wam, głos stał się niski, szorstki, zduszony, jakby z zaświatów. Jego metaliczny tembr sprawia, że w rozmowach przez telefon czasem ktoś zwraca się do mnie per pan. Widocznie jest we mnie mężczyzna, może zawsze był, tylko teraz dałam mu przestrzeń, pozwalam dochodzić do głosu. Już nie muszę krzyczeć, by być wysłuchaną i zrozumianą, starczy dosadne, grube: nie. Nigdy odmawianie nie szło mi łatwiej niż teraz, a na dodatek wcale nie jest mi przykro. Bo niby czemu. Już się w życiu naprzepraszałam na zapas, na wyrost i z góry, już więcej nie mam zamiaru.
Gną się moje gałęzie do ziemi, ciężkie od owoców, schną płatki róży, ulatują z wiatrem, z każdym oddechem lżejsza. Odkąd opadły ze mnie wszystkie liście, zostałam naga prawda, bez ozdób, bez okrycia, wreszcie w pierwszej osobie rodzaju żeńskiego w czasie teraźniejszym.
Może i nie rozpoznaję tej w lustrze, tej pomiętej i posiwiałej, o męskich rysach i groźnym spojrzeniu, nie wiem, kim jest, skąd się tu wzięła, ale to nic. Dobrze wiem za to, kim jest ta we mnie, pewna siebie lejdi, która nie boi się płynąć z falą, która pozwala, by pieścił ją czas i nie kryje się z tym. Baba.
Babcia, babuleńka, starucha. Babeczka. Z kremem lub czekoladowa. Babuszka wydmuszka.
Babka. Była z piasku, ledwo ją dotknąć, rozsypywała się, tymczasowa, krucha. Była lancetowata, do rany przyłóż. Wysłuchać o problemach, proszę. Doradzić w kłopocie, już lecę. Utulić, pomóc, wytrzeć nos, kto jak nie ona, do kogo jak nie do niej.
Siała mak, jednak ktoś wiedział lepiej, tym kimś był oczywiście dziad. Bo nie tak, bo inaczej trzeba, on pokaże, on objaśni. Ale baba tere-fere, strzela z łuku, trafiony zatopiony, koniom lżej. Stara prukwa, makolągwa. Babiszon, babsko. Babsztyl.
Była ba, ba, baba ba, bańka mydlana, mieniła się przez chwilę wszystkimi kolorami tęczy, plask, została z niej mokra plama. Była baba wielkanocna, jak wielka noc pełna gwiazd, a każda z tych gwiazd to odrębny świat, inna historia, ba, ba, baba, baśń, patrz w niebo, tam szukaj baby, tam baba śni, tam jej baśń.
Baba, babu, babuleńka. Ona się nie lęka, nie klęka przed nikim, nie żałuje, żadnych win. Ma swoje ulubione grzechy, nie będzie ich sobie przecież odmawiać. Baba, babo, bao, baobab, otwiera swe kwiaty o zmierzchu, daje się zapylać nietoperzom, stanęła na głowie, zapuszcza korzenie w chmurach, patrzcie ją, wymknęła się grawitacji, spryciara.
Baba baobab, bao, boa, baba jest wężem, kusi z drzewa wiedzy, rwij, kosztuj, smakuj, gryź, nie żałuj sobie, weź jeszcze, dokładkę, wiedzy nigdy dość, bo im więcej wiesz, tym większą masz świadomość, jak jednak wciąż mało. Nienasycona, żądna posiąść, ile tylko zdoła, gotowa się z tobą podzielić. Wiedźma. Kapłanka, bogini, mędrczyni. Baba. Boa. Zrzuca skórę węża, zmienia postać, ulega przeobrażeniom i deformacjom. Starucha a dziewczynka, kobieta a jednak mężczyzna. Kto to ta baba. Baba Jaga. Baba Ja.
Odmieniona przez wszystkie przypadki, bez wyjątków, w szyku przestawnym i w dodatku tak bezczelnie zadowolona, mówią, że nie przystoi, komu nie przystoi, babie już wszystko przystoi, wszystko jej stanie i niepotrzebny do tego jędrny biust, o wiele ważniejszy jest jędrny mózg.
Tyle jej zostało, reszta ususzona, zapieczona, uwędzona lub skandyzowana. Można by ewentualnie lukrem, ale baba nie przepada za słodkim, woli pikantne. Czuła narratorka, której strefy erogenne przeszły płynnie w strefy czasowe, bo zdecydowała się pójść z czasem na całość, wiedząc doskonale, że przyszłość nieubłaganie się kurczy, nie zaczeka.
Ziemia obiecana już jałowa, nie wyda więcej, nie będzie rodzić. Na jej skórze siateczka zmarszczek jak mapa, wybieraj, czy na wschód, czy na zachód, południki, południce, północnice.
Zapadliska, gejzery, ciepłe źródła, śpiący wulkan, w każdej chwili może nastąpić erupcja. A kiedy baba wybuchnie, drżyjcie, z baby lawa to nie przelewki.
Powiadam wam zaprawdę, piękny to w życiu czas, możecie nie wierzyć, wasza strata. Nie muszę nikomu udowadniać, niczego, wszystko mam w nosie, łącznie z pestką czereśni, którą próbowałam sobie tam włożyć jako dziecko, a babcia mnie przestrzegała: niech cię ręka boska broni, jeszcze ci wyrośnie gałąź. Wypuszczam nosem zielone pędy, kiełkuję, pączkuję, do kwiatuszków zlatują się pszczoły zwabione wonią, a w moich żyłach płynie gęsty miód, możecie nie wierzyć, może wam się zdawać, że oszalałam, może macie rację, lepiej szaleć, niż trzymać się w ryzach tym, co powiedzą inni. Zresztą i tak gorsze od tego, co powiedzą, jest, czego nie powiedzą, a każdy inny i tak co innego, więc jakie ma to znaczenie.
Moje krawędzie stały się ostre, teraz na moich granicach zasieki, nie próbujcie forsować. Mam za sobą wszystkie te, które były tu przede mną, moje przodkinie, moje poprzedniczki. Babki, prababki, z których się składam, krew z krwi i ciało z ciała. Jest we mnie ta z grubym czarnym warkoczem, w którym mieszkały duchy, i ta, którą ojciec wydziedziczył, bo pokochała mężczyznę z innej tradycji, innej religii. Jest ta, która na krosnach tkała kilimy, a w każdym wątek i osnowa, zaszyfrowane kolorowymi nićmi rozdziały historii. Jest we mnie i tamta, która po śmierci przysiadła na parapecie pod postacią motyla cytrynka. I wszystkie te, o których nie wiem nic, dawniejsze prapra, i te, które przyjdą tu po mnie. Bo żadna z nas nie mieści się w od do, każda jest na swój sposób cykliczna.
Zaprawdę, za prawdę i za wszystkie kłamstewka, iluzje, niedomówienia, fantazje i blagi. Bo czemu nie miałabym koloryzować. Zamiast _przyszłość_ słyszeć _pyszność_, w _spieszmy się_ rozpoznać _pieśćmy się_. W czasie znaleźć sojusznika, mieć w nim kochanka, oddać mu się bez obaw, bez reszty, nie rozmieniać na drobne. Uprawiać z nim nie tylko seks, lecz przede wszystkim sens, i niech zostanie po tym ślad, niech wzrasta.
Taka miłość zdarza się raz na życie. Raz na śmierć. Nie uciekaj przed nią, łap.
Baby, oto moja tajemnica wiary, wielka jest, a jej moc wyzwalająca. Odrywam stopy od ziemi, nic mnie tu nie trzyma, mogę się puścić. Mam swoje lata, wreszcie umiem latać. Srebrna pajęcza nić z moich włosów, którą porwał wiatr i rozwłóczył po łące, skrzy się w jesiennym słońcu. Babie lato, ten krótki moment ostatniego ciepła, pożegnalne muśnięcie. Potem już tylko plucha, przymrozki, zamieć, mrok. Ale póki co chwała nam, bohaterki, matrony, nestorki, wyrocznie, damy nocy o kwiatach, które najpiękniej pachną po zmierzchu, których płatki pieści językiem księżyc, które z nadejściem dnia opadną zwiędłe. Chwała nam i tej chwili, pożegnalnemu tchnieniu babiego lata, z którym wzlatujemy ku niebu, odrodzone i lekkie.
Zaprawdę powiadam wam, nie ma czego się bać, wkrótce po babim lecie nadejdzie kolejna pora. Pora wracać. Tam, skąd przybyłyśmy.WIELKA NIEDŹWIEDZICA
Niezależnie od dnia tygodnia za każdym razem to była niedziela. Odświętnie ubrane, uroczyste wychodziłyśmy z domu około dwunastej, mówiła: to do ciebie słońce się tak pięknie uśmiecha, dla ciebie zakwitły bzy, powąchaj, spójrz. Wąchałam, prawda, że pachniały, jeszcze jak.
Zwykle miała na sobie jakąś zwiewną sukienkę, cienki płaszcz i koniecznie błękitną apaszkę, zawsze tę samą: nikt nie będzie oglądał starej pomarszczonej szyi, jeszcze czego, pochowacie mnie w tym szalu, na co ja, że nie mów tak, bo nigdy nie umrzesz, nie pozwolę ci.
Z oddali dobiegał dźwięk kościelnych dzwonów, bimbam, bimbam, dzień święty święcić. Patrzyłam w równy krok dziewczynek z sąsiedztwa, w ich ciasno splecione warkocze, nogi w białych rajstopkach: tylko się nie pobrudź. Mijały nas prowadzone na mszę przez mamy i babcie, bimbam, my podążałyśmy w przeciwnym kierunku, my szłyśmy bimbać w innym rytmie, przecież niedziela, niedziela ma być dla nas. Kawiarenka była dwie przecznice stąd, na ladzie za szkłem puchary w rozmaitych kształtach, wypełnione deserami o smakach truskawek i wanilii, kolorowa galaretka z bitą śmietaną, na której czubku wisienka, czekoladowe musy posypane wiórkami kokosowymi, serniki, eklerki, bezy. Kelner pytał, co paniom podać, ona ruchem głowy wskazywała na mnie: decyduje młoda dama. Wybierałam długo, ślinka ciekła od samego patrzenia, strużką po brodzie, ale trzeba było przecież przemyśleć decyzję, nie przeoczyć niczego, dla nas miał być najładniejszy, najlepiej gdybyśmy mogły wziąć wszystkie i nie wychodzić stąd do następnej niedzieli.
Próbowała tylko trochę, z wierzchu, oblizując łyżeczkę, mówiła: a wiesz, że w cukierni też można się modlić, wcale nie trzeba chodzić do kościoła, bóg jest wszędzie. Ja że w bitej śmietance jest go najwięcej, na co ona: starczy mi już tej boskości. I przesuwała swój deser w moją stronę: chcesz, dokończ. Kończyłam, a co. Potem pełne boskiej słodyczy ruszałyśmy dalej w dzień, prosto w słońce, w bzy, moja dłoń lepiła się do jej dłoni. Lato nie lato, zima nie zima, nakładała koronkowe rękawiczki: nikt nie będzie patrzył na zniszczone dłonie, jeszcze czego, po mojej śmierci weźmiesz sobie te mitenki, jeśli będziesz chciała, a ja, że nigdy w życiu, na pewno nie.
Szłam obok niej, skacząc między płytami chodnika, by przypadkiem nie stanąć na pękniętej, bo nieszczęście, hops, hops, aż chodnik się kończył, skręcałyśmy w wąską ścieżkę między krzakami, koniec balu, panno lalu, teraz się zaczyna dżungla. Rwałyśmy listki akacji, kocha, nie kocha, ona że a czemu nie kocha, skoro można przecież po swojemu: kocha, uwielbia, przytula, wtedy zawsze wyjdzie nam coś dobrego, po co mamy wróżyć złe. Stawałam pod krzewem, potrząsała gałęziami, sypały się białe płatki, uwaga, uwaga, nadciąga jaśminowy deszcz, prawdziwa kwiatowa ulewa, widziałaś kiedyś coś podobnego, ja nigdy. Na tę polankę wciśniętą między bloki a boisko do piłki nożnej mówiła: dolina topoli, dziś już wiem, że takich dolin są w naszym mieście dziesiątki, ale w tamtym czasie ta dolina była najcudowniejszym miejscem, w jakim mogłyśmy przebimbać niedzielę. Więc bimbałyśmy.
Kładła się w trawie, ja przy niej, wielka niedźwiedzica i jej mały miś. Patrząc z boku, nikt by nie pomyślał, że w środku jest mięciutka, puchata, cała z futra, nic tylko się wtulić, ale dobrze wiem, że nie zawsze taka była, nie dla wszystkich. Gdy ktoś jej podpadł, potrafiła wydobyć z siebie groźny ryk, raz przy mnie wybuchła i jednemu namolnemu, który nas zaczepił w kawiarni, huknęła: idź pan w piiiii… reneje. Poszedł, dał spokój. Ale te Pireneje pamiętam do dziś. On, myślę, że też. Takich Pirenejów nie da się łatwo zapomnieć.
Leżałyśmy pod gołym niebem, na łonie, nad nami tańczyły topole. Śpiewała: ty pójdziesz górą, ty zakwitniesz różą albo u prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki, ja śpiewałam z nią, nauczyłam się na pamięć słów tych dawnych piosenek, przyśpiewek, na których się chowała i z których nie wyrosła, ona i wszyscy jej podobni, ludzie starej daty. Ja byłam wtedy jeszcze daty świeżej, młoda krew, dopiero co. Czasem z koniczyny plotłyśmy wianki, przędą sobie, przędą jedwabne niteczki. Czasem ganiałyśmy motyle, kręć się, kręć, wrzeciono.
Mówiła, że pod postacią cytrynka kryje się jej prababka, w mleczu umiała dostrzec kuzynkę, a dziadek, którego nie miałam okazji nigdy poznać, bo kiedy się pojawiłam, on akurat właśnie zniknął, dziadek był teraz rajskim jabłuszkiem. Kto żył dobrze, po śmierci może przybrać postać zwierzęcia albo rośliny, kto żył źle, niech go piekło pochłonie. Trzeba ci wiedzieć, że nasi zmarli są obok nas, nie zapomnij o tym.
Ta pamięta lepiej, czyja dłuższa nić.
Jej nić była wtedy już dużo dłuższa, moja dopiero się zaczynała.
Wszystko, co najcenniejsze, zgromadź sobie tu, w głowie – powtarzała – wiedza to prawdziwe bogactwo, tego nikt ci nie zabierze, to nie pieniądze, które łatwo roztrwonić, nie majątek, który można stracić z dnia na dzień. Próbowałam sobie wyobrazić ją dziewczynkę, mniej więcej w moim wieku, której świat skończył się pewnego pierwszego września i która zamiast usiąść w szkolnej ławce i uczyć się, zmuszona była uciekać, która wiedzę musiała wyszarpywać spomiędzy krótkich chwil, gdy akurat nie trzeba było bać się o życie. Ile wyszarpnęła, tyle jej, dziś już wiem, ale kiedy leżałyśmy w trawie, niewiele rozumiałam, byłam przecież małym misiem, któremu jego wielka niedźwiedzica zamiast bajek opowiadała historie z jakiegoś przedwojną, z jakiejś zaokupacji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki