- W empik go
Bajecznie kolorowa - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Bajecznie kolorowa - ebook
Autorem proponowanej powieści jest Ignacy Maciejowski, ps. „Sewer”, „Gryf” (1835-1901) urodził się w Sandomierzu, na Przedmieściu Kobierniki (dziś wieś w gm. Samborzec) – polski powieściopisarz i nowelista, dramaturg i krytyk literacki okresu przejściowego między pozytywizmem a Młodą Polską. Przedstawiciel realizmu krytycznego w prozie modernistycznej. Pisał powieści z kluczem jak m.in. ‘Bajecznie kolorową’ (1898), opowiadającą o małżeństwie Włodzimierza Tetmajera, który W 1890 ożenił się z wieśniaczką Anną Mikołajczyk. Anna Tetmajerowa była pierwowzorem postaci Gospodyni z ‘Wesela’ autorstwa Stanisława Wyspiańskiego. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-929-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
„To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych”.
Mróz iskrzył się w powietrzu pod promieniami wschodzącego słońca, dymy wyciągniętemi kitami szły wgórę, na ulicach słychać było skrzyp kół wozów, ugniatających zmarznięty śnieg i widać pary z nozdrzy koni i ludzkich ust, marznące w powietrzu.
Monachjum, osadzone na wysoko wzniesionej płaszczyźnie, miewa duże mrozy i ciężką zimę. W pracowniach malarzy o oknach wielkich, umieszczonych na dachach, bywa zimno, od zmarzniętych szyb szaro, ciemno, brudno — pracować nie można...
Przez starą bramę, której łuki dotykają hotelu Polingera, przemknęło dwóch młodych ludzi; jesienne paltoty mało chroniły ich od zimna, biegli prędko, rozcierając często uszy rękami.
Całe miasto wrzało ożywionym ruchem. Powolnych zazwyczaj Bawarów zmuszał mróz do szybkich ruchów. Ludność robiła wrażenie: jedni — goniących, drudzy — uciekających.
Dwaj młodzi ludzie, wysocy i szczupli, o szerokich ramionach, prześcigali wszystkich na swej drodze — dotarli na plac Maksymiljana, a na ulicy Maksymiljana wpadli do wspaniałej kawiarni. Ciepło, zapach świeżej kawy i uśmiechnięte w białych fartuszkach Niemeczki, wszystko razem robiło rozkoszne wrażenie. Zrzucili paltoty, zdjęli filcowe miękkie kapelusze, usiedli przy stoliku, obsługiwanym przez tę, do której mieli najwięcej sympatji i znali ją dobrze.
Niemeczka przybiegła.
— Mordżen (morgen) — powiedziała, jak mówią Niemki nad Renem, siląc się na francuszczyznę. Przywitali się, zamieniając parę wyrazów w kwestji mrozów i dobrego snu Niemeczki, za co dostali gojącą kawę z masą piany i białka, pływającego na wierzchu.
— Smakuje — szepnął jeden z nich.
— Bo ostatnia, za gotówkę — odpowiedział mu towarzysz i uśmiechnął się tak jakoś ciepło i swobodnie, jakgdyby mu to sprawiało radość i rozweselało go. — Ostatnie sześćdziesiąt feniów w sakiewce.
— Wiesz, trzeba radzić — szepnął towarzysz.
— Powiedziałeś wielkie słowo, nadzwyczajne słowo i jakie niebywałe, oryginalne...
— Trzeba — powtórzył — bo, że memu staremu zginął klucz od werthajmowskiej kasy, to wiadomo, ale ty?...
— Pensja moja wystarczyła do dziesiątego, dziś jedenasty, dwadzieścia dni do przeżycia... los! — rozmyślał się.
— Trzeba radzić! Pożycz od Lotti!
— Oszalałeś! Niemka wszystko odda, co tylko chcesz, prócz krajcarów, nie wiesz o tem?
— Wiem tylko, że ona oddała ci serce, a ty jej krajcary. Teraz na nią kolej.
— Tej kolei Niemki nie uznają. Widocznie rady twoje są wylakierowane niedorzecznościami.
— Znajdź lepsze!
— Ba! tu, m niemieckim bruku, trudno nawet o dobrą radę. Obraz nie skończony, potrzebuje modelki z palącemi się włosami, przynajmniej na dziesięć posiedzeń. Ta, z akademji, najdroższa, włosy jej płoną jasnym płomykiem naszych sosnowych, żywicznych gałęzi, gdy chłopcy rozpalą ogień o zmroku na polanie.
Lotti ci stanie darmo.
— Wiem o tem, ale Lotti, popatrz, wygląda w kolorze, jak upieczona cielęcina, obsypana cynobrem.
Zbliżyła się Lotti, pokazując białe ząbki z odchylonych ust:
— Mówicie o mnie, Lotti... Lotti... — i dalej zaczęła podrzeźniać język polski.
— Mówimy o twojej piękności i o miłości mojej do ciebie.
— Żebyś wiedział, że i ja ciebie kocham — powiedziała, robiąc w powadze głupią minę. — Pamiętaj, jutro od czwartej mam wolne!...
— A ja, głupiec, nie mam mamony — odpowiedział po polsku.
Z bufetu zadzwoniono. Lotti pobiegła.
— Słyszysz, Lotti jutro wolna; jeśli nie przyjdę po nią, znajdzie sobie innego szaca. Tyle pracy i zachodu djabli wzięli. Ale niech pioruny zatrzasną cały świat i wszystkie na nim Niemki, obraz nieskończony, palę się do niego!... Takbym rad chwycić za pędzel i smarować. Czuję ciąg, jakgdyby mnie kto za kark wziął i prowadził do obrazu, A tu, w budzie mojej zimno, okna zamarznięte, szaro, obraz wychodzi brudno. Amerykanin przeczuł pismo nosem, przyszedł, popatrzył, powiedział, że da zaliczkę na skończenie obrazu i postawił cenę... Chciałem go za nią schwycić za czub i wyrzucić za okno! Co robić? Obraz schnie, modelki niema.
— Chodźmy do Antka, on jeden z nas wszystkich i za nas wszystkich ma głowę na karku i spryt kręcenią bicza z piasku. Przecież musisz jeść...
— Prawda, muszę — odpowiedział Wacek z naiwnością wiary; zapłacił za kawę, oświadczył Lotti, że jutro na nią będzie czekał i z dwudziestoma fenigami wyszli na ulicę.
Do Antka było kawał drogi, mróz ściskał, dławił i łapał za uszy. Rozgrzani kawą, szli szparko, z minami do stu djabłów.
— Wiesz co? — szepnął Wacek — wyglądamy, jakgdybyśmy mieli w kieszeniach po tysiąc blatów najmniej.
— I to nas ratuje, daje kredyt i szacunek Niemców. Lotti ani pomyślała, że masz całego majątku dwadzieścia fenigów.
— Inaczej odwróciłaby się plecami do nas i ani spojrzała. Trzeba znać Niemki.
— My je znamy.
— Poznajemy je przez brak gotówki.
W pracowni u Antka było jasno, ciepło i wesoło. Żelazny piec buchał gorącem, woda z zamarzniętego v okna, umieszczonego na dachu, kapała; mroźne, jaskrawe słońce padało zukosa, oświetlając część izby. Antek, rad z siebie, że go stać było na węgiel, czuł się w tej chwili wielkim panem, smarował zawzięcie, a potulny Niemiec, z nasrożoną poważnie miną, pozował, uzbrojony w halabardę i czapkę z XV wieku.
Weszli z hałasem i szykiem miljonerów. Antek nie obrócił się, również z wielkiego szyku.
— Mamy dwadzieścia malutkich całego majątku — rzekł Wacek na przywitanie.
— A kredytu?
— Na dwa obiady.
— I nic więcej?
— Nic, a do pierwszego — dwadzieścia dni...
Antek się odwrócił, Niemiec postawił cicho halabardę i usiadł.
— Mam do stracenia dwie marki.
— Cóż to znaczy? Jutro ma wolne Lotti, potrzebuję dużo mamony. Franek radzi, abym pożyczył od Lotti...
Zaśmieli się wszyscy trzej; Niemiec za nimi z grzeczności.
— Franek — znany idjota — rzekł poważnie gospodarz. Raptem spostrzegł coś świecącego na palcu Wacka.
— A to co? — wskazał ręką.
— Pierścionek zaręczynowy.
— A gdzież narzeczona?
— Na Litwie.
— A ty w Bawarji... i jeszcze się namyślasz?
— Nie mogę!... Chociaż jej nie kocham, a zaręczyły mnie z nią dwie rodziny: moja i jej, zawsze nie mogę i nie chcę.
— A jutro z Lotti możesz i chcesz do menażerji i do teatru małp...
— To co innego, a zaręczynowy pierścionek co innego.
— Któż twierdzi, że to samo?...
— Nie, nie, moi drodzy, pierścionek zaręczynowy to świętość!...
— A więc nie lepiej, że ta świętość pójdzie pod klucz i na nią nie będzie patrzeć Lotti podczas twoich z nią pocałunków, idjoto!...
— A jak się Lotti uprze — zawołał Franek — gotóweś jej go dać. Pod klucz pierścionek przed łakomemi oczami Niemek!
— A rozumie się — dodał Antek — rozczulony pieszczotami idjota może stracić tę świętość i dopieroby wtedy był bal, co się zowię...
— Nie rozstanę się z nim nigdy. — To „nigdy” wymówione było jakoś miękko.
— Pokaż go! — rzekł rozkazująco gospodarz, wyciągając rękę. — Przecież wolno świętość tę przynajmniej obejrzeć.
Wacek zdjął pierścionek, Antek z Frankiem oglądali go, Niemiec zdaleka wyciągał szyję.
— Brylant wspaniały i ośm rubinów, ależ to skarb!
— Skarb — powtórzył Franek.
Niemiec zbliżył się, prosząc pokornie o zaszczyt obejrzenia pierścionka.
— Dreihundert Marken — szepnął.
Roześmieli się wszyscy razem.
— Zamłodu, póki nie straciłem oczu — mówił Niemiec — pracowałem w tym interesie — westchnął. — Dobre to były czasy.
Wacek siadł na przewróconej pace i dumał, Antek rozmawiał cicho z Niemcem, Franek chodził po izbie.
Na dany znak przez Antka, Niemiec i Franek pochwycili czapki i cicho wyszli. Antek zaczął dalej malować, Wacek dumał, z miną zrozpaczonego.
— Ale to nie może być! — zawołał, zrywając się z miejsca.
— Zaczekaj, niedługo przekonasz się o możności rzeczy ludzkiej.
— Nie chcę. Czy ty słyszysz, ja nie chcę.
— Słyszę, lecz nie wiem, czego nie chcesz? — pierścionka czy Lotti?...
— Chcę pierścionka! oddajcie mi pierścionek!
— Wacek, nie bądź idjotą, proszę cię, w twoim wieku i przy twoim talencie. Jak ci idzie z robotą?
— Stoi i schnie. Na oknie mej izby lodu na dwa cale, ciemno i zimno.
— Rozgrzeje się i lód zejdzie.
— Zejdzie, mówisz?
— Przekonasz się.
Wacek zamilkł, włożył tragicznie ręce w kieszenie i chodził szerokiemi krokami.
Pięć minut panowało dramatyczne milczenie. Wackowi się zdawało, że cały wiek.
Rozwarły się drzwi z wielkim hałasem, wpadł Franek, za nim promieniejący Niemiec.
— Ten idjota w czepku się urodził. Bawar spojrzał na pierścionek, wyjął sto pięćdziesiąt marek, napisał kwit i sprawa skończona. Oto kwit, a oto pieniądze.
— No, cóż?... chcesz czy nie chcesz?...
Wacek przeczytał uważnie kwit, schował go i zgarnął pieniądze.
— Bib!! — zawołał Franek.
— Rozumie się — odpowiedział melancholijnie Wacek. Niemiec dostał dwie korony, skłonił się i wybiegł.
— Zastawiliśmy w najpierwszym lombardzie. W dobrem, pewnem miejscu schowany.
— Wyobraźcie sobie, dziś zjeżdża do Monachjum narzeczona z całą swoją famułą!
— A ty drapaka do Paryża. Pieniądze masz!
— Z pierścionkiem!...
— Pierścionek zostanie w Monachjum, idjoto!
Antek tymczasem ubrał się z wielką fantazją i artystycznym szykiem. N
— Wiecie co?! — zawołał niespodziewanie Wacek — kupimy Lotti na jutrzejsze jej wolne kapelusz i odeszlemy go wprost do kawiarni. Co za wrażenie!.. Niemki oniemieją, pół godziny będzie cisza, jakby makiem siał!...
— Wacek, otrzeźwiałeś, wchodzisz w swoją skórę i lubię cię za to.
— Pomyślałem sobie: obraz skończę, sprzedam go uczciwie i wykupię pierścionek.
— Oczywiście!...
— Tymczasem płacę mieszkanie, sprowadzam wagon węgla i sąg, wielki sąg drzewa. Niemka niech pali, balję postawi pod okno, piec zapłonie, jak ognista kula!
— Wszystko dobrze, ale po koniaku, befsztyku, porterze.
— Przed koniakiem — kapelusz!...
— Oczywiście! Kapelusz bajeczny musi zrobić piorunujące wrażenie.
— Bajeczno-piorunujące! — zaśmiał się Wacek, kochający olbrzymie porównania.II.
Wielka pracownia na czwartem piętrze, okno, wstawione w otwór, wycięty na dachu, sztalugi, na nich pozaczynane obrazy, szkice, poprzybijane do ścian, w kącie stare mundury i kostjumy wiejskie. Na środku, ubrany opięto, ze swoim poczciwym uśmiechem, patrzący oczyma bławatu na świat, serdecznie i dobrodusznie, stał zamyślony Wacek, trzymając w prawem ręku pędzel, w lewem paletę. Spojrzał na obraz.
— Jest w nim coś, jakieś zimne drewno i szarość, która w moich oczach zmienia się w brud. Niech pioruny trzasną, jestem skończony, bajeczny idjota, nie mam pojęcia o kolorze, nic nie umiem, a tu każą mi wracać, żenić się, brać do roli, krowy doić, masło robić. Masło przeze mnie zrobione byłoby bajeczne.
Chciał rzucić pędzel, lecz błyskawiczna myśl wstrzymała go, zbliżył się szybko do obrazu i drżącą z niecierpliwości ręką malował. Po kwadransie odstąpił parę kroków, przyjrzał się i westchnął.
— Rozjaśniłem kończyny i pejzaż wystąpił, plamy wyraźniejsze, ale drewno zostało i ta wściekła szarość. Powinienem szyldy malować i krowy doić, a nie starać się o to, aby ducha swego na płótnie więzić. Co go chcę złapać — ucieka. Gdzież jest? — obejrzał się po wielkiej izbie. — Gdzie? Męczarnia! — szepnął.
Wpadł Antek z artystyczną brawurą szczęśliwca.
— Patrz, jaka nędza! — zawołał Wacek, wskazując na obraz.
— Blaga! żadna nędza: jest przestrzeń, powietrze, ruch, życie, natura oddycha i śmieje się.
— Śmieje się ze mnie, jak z ostatniego głupca!... To szare, brudne i drewniane smarowanie...
— Przesadzasz! — zdałoby się trochę więcej jasności, lecz jeżeli to dzień pochmurny...
— Dzień pochmurny nie jest brudny, do stu piorunów! — zawołał Antek.
— Na dobitkę — mówił dalej Wacek — rodzina mej narzeczonej woła mnie, abym wracał ze swym brudnym kolorytem do kraju, żenił się, osiadł we dworze, robił szlachcica, doił krowy, klął na parobków i dziewki, dął się wobec biedniejszych sąsiadów — i z proboszczem grał w prefera. A do tego urzynał się na weselach, to samo przy chrzcinach, a w dniu imienin każdej sąsiedzkiej magnifiki — i owszem!... Co? — życie! djabelnie miłe życie!... W tem całem otoczeniu postaw mnie, z moim brudnym kolorytem — co?
Był zdenerwowany i podniecony, rzucił na stół paletę, pędzle i zawołał:
— Światła, sztuki, boskiej sztuki! nie chcę doić krów, nie chcę być rozwielmożnionym szlachcicem, osiadłym, obabionym, dzietnym.
— To się nie żeń — odparł Antek — przecież nie sprowadzą cię za łeb do kraju i ołtarza.
— Właśnie zaprowadzą, bo każą wracać.
— Nie wracaj.
— A pierścionek?... Piszą mi, że los zawiązuję dziewczynie. Głupcy, czy to można wiązać los!..
— Komiczne facety.
— Trzeba przedewszystkiem odesłać pierścionek zaręczynowy, dziewczyna łatwo znajdzie sobie grubokarcznego szlachcica — przystojna i posażna. Pierścionek związał jej los, pierścionek odwiąże. Ale cóż, pierścionek w kryminale, w niewoli. Tyś go wpakował do kryminału!...
— A przecież bez pierścionka nie możesz jechać do narzeczonej, idjoto.
Wacek stanął, jak wryty.
— Prawda, nie mogę. Czyżbym mógł powiedzieć, że siedzi w kryminale? Osaczony jestem, jak dzik w kniei. Skąd wziąć taką bajeczną sumę? Jeżeli nie wrócą, to powinienem odesłać pierścionek, inaczej jestem łotr, nędznik, dziewczyna czeka, mogłaby zrobić partję... To pyszna nazwa: partja!? naprzykład szachów, bilardu lub wyjścia zamąż, gdy ja pierścionkiem trzymam ją na łańcuchu.
— Niech się wszyscy koledzy złożą na twe imieniny i wykupią ci ten wściekły sygnet.
— Będą się składać, składać i złożą raptem dziesięć blatów — jałmużny nie przyjmuję!
Zapukano do drzwi.
— Poczta — szepnął, wystraszony.
Antek drzwi otworzył. Gruby Bawar w mundurze podał mu list, powiedział morgen i odszedł. Wacek pochwycił list, rozdarł kopertę, czytał. Rzucił zapisaną kartę na stół, schwycił się za głowę.
— Czy mogę? — spytał Antek, zbliżając się do stołu.
— Możesz, przed wami nie mam tajemnic.
Antek czytał, robiąc ponurą minę.
— Niema rady, musisz kończyć!
— Muszę, a pierścionek? Co za dzika myśl, pozbywać się jedynego precjozu i za grube pieniądze.
— Jedź bez pierścionka.
— A sztuka, którą kocham, za którą drżę, ona jedna sprawia mi rozkosz i chociaż dręczy i gnębi, urąga mi, kpi ze mnie — przecież upajał Czy ty chcesz, abym ja z moim brudnym kolorytem krowy doił? Nic nie umiem, jestem, jako malarz, idjota. Nie mam pojęcia o plenerze, o impresjonizmie, poprostu o świetle. Pędzla nie umiem trzymać, jestem bajeczny pacykarz i basta!..
— Nieprawda, idjoto, jesteś najzdolniejszym z młodych w całej naszej kolonji.
— Kłamiesz, niczem nie jestem, a raczej jestem wielkim osłem.
— Nieprawda!
— Dowiedz mi tego, co mówisz, patrząc na ten landszaft...
— Nic łatwiejszego.
— Daj pokój, bo będziesz gadał same banalności lub głupstwa, a ja przecie znam moją wartość.
— Właśnie, że o sobie nie masz najmniejszego pojęcia. Na tym punkcie idjotyzm twój dochodzi do szczytu.
— Mój drogi, co mamy napróżno wodę mącić.
— Masz rację.
Chodzili obadwaj zamyśleni po izbie.
— Wacek, wiesz, co mi przyszło do głowy?
— Nie wiem.
— Na dowód, że ja mam rację, leć do naszego „starego” i powiedz mu: — „Wykup pierścionek albo się ożenię i basta!..”
— A on?
— On, jeżeli wierzy w ciebie — wykupi, jeżeli nie — powie ci: — „Żeń się! — i pomyśli sobie: ...lepiej, że ten idjota będzie krowy doił, jakgdyby psuł farby i płótna”.
— Jestem pewny, że nie wykupi.
— Zakład!
— Poco zakłady, urżniemy się — jeżeli wykupi. Jeżeli nie — jadę! Na pożegnanie również się urżniemy.
— Masz rację.
— A zatem — do „starego”.
— Do „starego”!
Wacek rzucił się z gwałtowną nerwowością do ubierania.
— Trzeba wystąpić przed „starym” z szykiem, z jakąś fantazją artystyczną i byczą miną...
— Masz ochotę, żeby ci pierścionek wykupił?...
— Wiesz, Antek, tyś nieraz kapitalnie głupi, chociaż masz czasem bajeczne pomysły.
— Jedno drugie równoważy.
— Niezawodnie. Nie mam rękawiczek, jakże pójdę?
— Bez, bo na rękawiczki niema...
— Antek, tyś czasem genjalny...
— Być może — jesteś gotów?
— Zaraz, tylko się przejrzę i kapelusz z fantazją nasadzę.
Wyszli w dobrych humorach. Lecz humory gasły w miarę zbliżania się do pracowni starego.
— Zaczekam w tej piwiarni na ciebie, zjem parę kiełbasek i wypiję kufel piwa.
— I zostawisz mnie samego? — rzekł Wacek żałośnie.
— Cóż chcesz, żebym cię na ręce wziął i zaniósł? Czekam... dalej, śmiało! — otworzył drzwi do piwiarni, wszedł.
Wacek został sam na ulicy i pomknął nerwowo naprzód. Wpadł do bramy, przeskakiwał schody po dwa naraz, zatrzymał się przed drzwiami pracowni, postał czas jakiś i pocichu zeszedł nadół, poszukał oczyma piwiarni i poszedł do niej.
— Nie zastałeś „starego”?
— Wiesz co, ja za ciebie zjem obstalowaną parę kiełbasek i wypiję piwo, a ty idź. Opanował mnie głupi wstyd, nie śmiem... i basta! Wolę iść na rusztowanie.
— Ależ „stary” cię lubi.
— Właśnie dlatego; znaczyłoby, że wyzyskuję jego słabość dla siebie.
— Wierzy w ciebie!
— Jeszcze gorzej! Tobie łatwiej w nieswojej sprawie. Mój Anteczku, jeżeli nie chcesz, abym krów doił, idź i powiedz staremu wszystko. Oszelmuj mnie, jak ci się podoba. Stary prędzej tobie odmówi, jak mnie.
— To właśnie źle?
— Właśnie lepiej, bo go nie będziemy naciągać.
Wacek siadł, przyniesiono gorące kiełbaski, chciał je zabrać dla siebie.
— Za pozwoleniem, po kiełbaskach — przerwał Antek. — Tybyś chciał, egoisto, i kiełbaski, i pieniądze, i sławę.
Nie, nie, jedz! bo będziesz w lepszym humorze, będziesz miał minę i lepszą wymowę. — Kazał sobie podać drugą porcję.
— Czy wszystko mam powiedzieć „staremu”?
— Jak przy spowiedzi, nie żałuj mnie.
— Dobrze, bądź zdrów, czekaj.
Wyszedł, drzwi zamknął z zamachem, że aż szyby zadźwięczały.
Wacek pół godziny tkwił w niemem oczekiwaniu. Starał się nie myśleć, a jednak myślał, usiłował być obojętnym, a jednak cierpiał... Spaliłbym się ze wstydu, gdybym sam odrazu stanął przed starym.
Drzwi się z hałasem rozwarły, Antek wystawił głowę:
— Do „starego”! — zawołał.
Wacek się zerwał na równe nogi, zapłacił, wybiegł.
— Cóż? cóż? — mów!
— „Stary” w pysznym humorze, śmieje się z zastawu zaręczynowego pierścionka i cieszy się, że nie chcesz doić krów! Kazał cię zawołać!
Poszli szybko, prawie lecieli, przeskakiwali po trzy schody, zdyszani, stanęli przed drzwiami, łapiąc gwałtownie w płuca powietrze.
Antek prawie wepchnął Wacka.
Pracownia „starego” robiła wrażenie zbrojowni lub namiotu wojewody z XVI wieku. Zbroje, siodła, kulbaki, makaty, broń — rozrzucone w artystycznym nieładzie. „Stary”, o szerokiej piersi, silnie zbudowany, lat pięćdziesiąt, przyprószony siwizną, o polskim wąsie i serdecznym polskim uśmiechu, stał przed obrazem dużych rozmiarów.
— Śmiało, kolego, śmiało, nie bój się, niema tu narzeczonej ani krów, które masz doić.
— Profesorze — rzekł Wacek cicho — nieszczęście.
— Raczej przestroga, aby nie przyjmować kosztownych pierścionków.
— Ho, ho — pochwycił Wacek głośniej — drugi raz nie dam się złapać.
— Pamiętaj, bo szkodaby cię było na sąsiada dobrodzieja i męża połowicy. Tem bardziej, że mogą być z ciebie ludzie.
— Mistrzu, ja nie wierzę w siebie.
— To znaczy, że masz talent. A myślisz, że ja w siebie wierzę, pomimo to, ludziska mówią, że nieźle maluję. I ty pewnie jesteś tego samego zdania — co?...
Wacek, schwycony za serce, milczał.
— Cóż tam masz na sztalugach?
— Płótno, zamazane i brudne.
— Porządny pejzaż z pierwszo-planowym stafażem. Mówię profesorowi, że mu się udał, byle tylko skończył.
— Kończ i przyślij go do mnie. Za dwa tygodnie przyjeżdża Stiking z Nowego Jorku, łatwiej mnie będzie sprzedać mu, aniżeli tobie, nieprawdaż?...
— Prawda — szepnął — jeżeli tylko zechce! Mówię profesorowi, nędza z pod ciemnej gwiazdy.
— No, no, kończ i przysyłaj. Dostałeś za pierścionek sto pięćdziesiąt marek. — Poszedł do szafki. — Spójrz tymczasem na moją robotę.
Wacek i Antek z dogodnego miejsca patrzyli z uwagą. Wacek trącił Antka w bok, podszedł do obrazu, popatrzył, cofnął się i znowu się przybliżył, nareszcie szepnął:
— Mam!...
— Cóż masz? — spytał profesor.
— To właśnie, czego mi brakowało na obrazie, a nie mając sposobu, nie mogłem dać rady.
— Cieszę się, żeś u mnie zobaczył, a oto masz dwieście marek zaliczki, zostanie ci pięćdziesiąt na skończenie obrazu. Może ci wystarczy?
— Bajecznie! — zawołał wzruszony Wacek.
Profesor podał mu dwie setki.
— Profesorze, jeszcze jedna łaska. Przyniosę tu obraz przed skończeniem, jutro, a profesor mnie zwymyśla i powie, co i jak trzeba zrobić.
— Dobrze, dobrze, powiem, poradzę, bylebyś nie potrzebował rzucać sztuki, doić krów i magnifikę wozie po sąsiedztwach. Bądźcie zdrowi, nie zapominajcie o starym waszym przyjacielu. Przychodź z pejzażem...
Zlecieli ze schodów, jak klowny, w bramie rzucili się w objęcia.
— A co, nie mówiłem, idjoto? — szepnął Antek.
— Mówiłeś! Ale „stary” kapitał, co za szyk, co za wyrafinowana delikatność. Nie pożyczył, lecz dał zaliczkę. Wiesz, podpatrzyłem, czem „stary” podkłada, aby wywołać świetlany efekt. Już wiem, za dwa dni pejzaż mój będzie inny!...
— A teraz — biba!
— Nie, nie, naprzód pierścionek wykupić, napisać list, że nie godzien jestem krów doić, chciałem powiedzieć: rzemyka rozwiązać...
— Rozumiem.
— Pomożesz mi go ułożyć, musi być tak czuły, aby narzeczona odgadywała łzy, rozpacz i westchnienia. Westchnień dużo!... Westchnieniami ułagodzimy obrażoną jej dumę własną...
— Bądź spokojny, napiszę. Czy wiesz, że ja czasem do swych starych lub na nowy rok rżnę wiersze, gdy jestem goły, jak basetla...
— Jesteś poetą!
— Zdaje się!...
— Masz kwit, wykup pierścionek. Niemiec będzie wściekły, pewno myślał, że do niego przyschnie. Wpadnę do pracowni i na modę „starego” podłożę. Potem napiszemy bajeczny list. Wiesz, gdyby nie poczciwy „stary”, nie byłbym artystą!... A jeszcze jak sprzeda amerykaninowi landszaft i wytarguje choćby pareset marek?! Sam mówisz przecie, że to nie jest ostatnia hołota!
— Mam cię, a gadałeś, nie wierząc w to, co mówisz.
— Tak mi się teraz zdaje.
— Jak masz pierścionek, wolność i pięćdziesiąt blatów w kieszeni.
Antek wziął kwit, pobiegł po pierścionek. Wacek, pod wpływem wielkiej radości, schwycił paletę i pędzle i na sposób „starego”, zaczął gorączkowo rozjaśniać. Pot spływał mu po twarzy, tak był przejęty, szczęśliwy, natchniony. Obraz w oczach się zmieniał, tracił drewnianość, nabierał światła, ruchu, powietrza.
Wszedł Antek, stanął za nim i patrzył.
— I ty miałbyś krowy doić? — odezwał się.
Wacek odstąpił od obrazu, milczeli długą chwilę, nareszcie Wacek rozśmiał się wesoło, serdecznie, jak dziecko, i rzekł:
— „Stary” zrobił mnie artystą! i basta...
— Gdy ci się rozjaśniło we łbie, rozjaśniło ci się i na obrazie. Zawsze tak bywa.
— Bo też byłem struty, skrępowany, zbity, wydziedziczony, nieszczęśliwy.
— Masz sygnet. Niemiec z wściekłości mruczał, jak zraniony niedźwiedź, o mało co się nie rzucił na mnie.
— A teraz, Antek, pisz list, ja nie mogę, jestem zbyt wzruszony i w takiem dobrem zacięciu, że jeszcze popracuję, a potem list przepiszę. Wiesz, najlepiej wychodzi, gdy list narzeczonemu, odsyłającemu pierścionek, pisze drugi osobnik. No, widzisz, masz w osobniku filozofję.
Antek, wierzący w swój poetycki talent, zabrał się do pisania. Wacek malował.
— A może ja niemoralnie postępuję — zawołał po chwili — nieludzko druzgoczę niewinne serce niewieście?...
— Idź ze swoją moralnością i druzgotaniem serca. Jeżeli masz gruntowną w sobie moralność, to oddawna powinieneś odesłać pierścionek. Ty — mąż?... Ty i mąż razem w jednym osobniku — ha, ha! — Twoim obowiązkiem moralnym było już oddawna uwolnić od siebie dziewczynę dobrą, praktyczną, uczciwą, jeżeli jej dobrze życzysz, a nawet jeżeli ją kochasz.
— Prawda, ja jej dobrze życzę i dlatego nie mogę pozwolić na to, żeby została moją żoną. Ale widzisz, Antoś, ona mnie kocha.
— A ty ją za tydzień zdradzisz dla Lotti lub Kätti.
— Wiesz, ta Kätti u Probsta, co to za dziewczyna!
— No i widzisz, dla Kätti zdradzasz dziś Lotti.
— Nie, ja tylko robię uwagę z artystycznego punktu widzenia.
— Znam twój artyzm! Moralność swoją tymczasem schowaj do futerału i maluj, póki listu nie skończę.
Zapanowało milczenie. Wacek z moralnością w futerale malował zawzięcie, śmiał się do siebie i gwizdał, farby mieszał, odchodził od obrazu i wracał uszczęśliwiony z odzyskanej wolności.
— Już! — zawołał Antek, podniósł arkusz zapisanego papieru i czytał podniesionym głosem, siląc się na uroczysty patos.
— Antoś, czy ty mnie czasem nie za czarno malujesz? — odezwał się smutno artysta.
— Egoisto, fanfaronie, mówiłeś, że dziewczyna cię kocha. Ty jej pierścionek oddajesz, a chcesz, aby ona wiecznie cię kochała, chodziła przy księżycu, wzdychała, schła, jak szczapa... A ty?!
— Nie, nie, przysięgam, czuje, że wart jestem jeszcze ciemniejszego czernidła, tylko być może, że nie uwierzy i chybisz celu.
— To ciotki uwierzą, rodzina uwierzy i jak zaczną bębnić jej do uszu, wybębnią cię i w tydzień nie będzie po tobie w sercu panny śladu...
— Jeżeli taki ma być rezultat — zgoda!
— Przepisz nieco drżącą ręką, a ja skoczę po lak, szpagat, płótno, zapakuję pierścionek i na pocztę. Potem mała bibka na cześć twej wolności... Kontent jesteś?
— Czuję, żem się drugi raz urodził! — zawołał Wacek. — Zostanę sam z moją ukochaną sztuką, moją boską sztuką. Przecie „stary” mówi, że mam odrobinę talentu. Patrz — jakoś lepiej!
— Wybornie.
— Jeszcze dwa dotknięcia! — schwycił paletę i zbliżył się do obrazu.
— Teraz dwa, potem dziesięć, sto i nie skończysz listu, pierścionka nie odeszlesz, jutro znowu go zostawisz.
— Antek, nie dokuczaj! patrz, już kładę, chwytam pióro i smaruję.
Chociaż dlatego musisz zerwać, że na twojem gospodarstwie krowy nigdyby nie były w swoim czasie dojone.
— Prawda, prawda — zaczął pisać.
Antek wybiegł, Wacek rzucił pióro, zerwał się i chodził po wielkiej izbie, wzburzony radością i grą nerwów.
— Przecież nie popełniam żadnej zbrodni?... Kocham sztukę, jestem artystą i to niech mnie tłumaczy. Zacna, dobra, szlachetna dziewczyna, oddawała mi rękę i majątek! Nie jestem jej wart, a zmienić się — niema gadania. Gdybym się zmienił na porządnego faceta, czuję, że zostałbym tylko durniem. Przecież nie wolno mi przestać być sobą, stracić uroki swojego ja, swych porywów, nadziei i wchodzić w skórę, w grubą skórą szlachcica. Niepodobna! — postępuję uczciwie, mam być fatalnym szlachcicem, zaprzepaszczającym majątek żony, niechże będę rzetelnym artystą. „Stary” mówi, że mam odrobinę talentu.
Wpadł Antek, spojrzał na papier:
— „Kochana — droga”, tyle przez dziesięć minut?! Widzisz, idjoto, malowałeś!
— Anim się dotknął.
Wacek usiadł.
— Cóżeś robił?
— Filozofowałem.
— Ty?! — ha! ha!
— Pozwól mi przynajmniej w tak ważnej chwili życia mego pofilozofować. Nie widzisz, że stoję na przełomie...
— Idjoto, siedzisz na stołku. No, piszże raz przecie i skończ, zanim zapakuję pierścionek.
Pierścionek i list odnieśli na pocztę, kwity schowali. Wieczorem odbyła się skromna uczta w gronie najbliższych przyjaciół z powodu powrotu marnotrawnego syna na łono matki-sztuki. Mowy sypały się, jak z rogu obfitości, humor prawdziwie cygańsko-artystyczny przy reńskiem winie trzeszczał dowcipem i wesołością.
Nazajutrz Wacek wrócił do pracy, swobodny i uśmiechnięty. Cień, stojący między nim a sztuką, znikł zupełnie. Nie miał wyrzutów sumienia, pewny był, że spełnił święty obowiązek, oswobadzając sympatyczne dziewczę od artystycznego narwańca, za jakiego się w głębi serca miał.
Zaświeciło słońce, zrobiło się raptownie ciepło, jak w kwietniu, południowy wiatr, pomimo że ochłodzony szczytami Alp, był łagodny; na polach poczerniało, zielona ruń zboża okrywała zagony. Pchany artystycznym niepokojem i gorączką, pochwycił obraz, Antka zaprosił do towarzystwa i pobiegli za miasto.
Pejzaż, przeniesiony z izby, chociażby jak najjaśniej oświeconej, wyglądał martwo, brak mu było powietrza.
— Pejzaż z pamięci, to głupota, idjotyzm, podłośc!...
— No, no, korzystaj ze światła i ciepła, rób co masz robić, i w nogi.
— Patrz, jaki porcelanowy...
— Dalej, dalej — nalegał Antek, położył mu farby na paletę — bierz, rób, tymczasem skoczę do karczmy i każę piwa zagrzać.
Wacek został sam, ogłupiały, zapatrzony w płótno i w drgające życiem powietrze, w ten tajemniczy ruch, który odczuwał, lecz go wziąć i przenieść na płótno nie umiał.
Pochwycił pędzel... próbował... nie szło mu... bał się zepsuć tego, co jest.
— Należało od początku malować w plenerze, a nie teraz, gdy drewniana martwota izby rozpostarła się na płótnie...
Umieszał farby, przykucnął przed płótnem i leciutko dotykał pędzlami.
— Te białe, lecące chmurki zrobią ruch i pod niemi może będzie czuć troszkę powietrza na tej niebieskiej, rozciągniętej płachcie. Bo to przecie nie powietrze, lecz płachta, umaczana w farbce.
Ponaznaczał płynące chmurki, niebieską płachtę rozjaśnił i bojąc się zepsuć — przestał. Zabrał obraz, farby schował do szkatułki, złożył sztalugi i wolno poszedł do karczmy.
— Cóż? — zagadnął go Antek.
— Idjota jestem, chciało mi się malować w plenerze, a ja nie wiem co powietrze.
— Ha, to pijmy gorące piwo. Żółtka, cukier, cynamon i chleb tarty.
— Ale czy ty czujesz, że ja nie wiem, co powietrze?
— Masz jeszcze czas.
Wacek wpadł w wściekłość:
— Jaki czas? co za czas? Na obrazie moim niema powietrza — drewno i niebieska płachta, umaczana w farbce.
— Masz jeszcze czas na powietrze! tymczasem rozgrzej się, jesteś zmarznięty na kość.
Dziewczyna przyniosła piwo gorące, słodkie i pożywne.
Wacek się rozgrzał, wrócił mu artystyczny humor i fantazja.
— Mówisz, że mam czas na ruch i powietrze.
— Niezawodnie, dopiero co zmieniłeś się z narzeczonego w artystę.
— Prawda! Patrz, oto pierwsza moja praca w plenerze: płachtę, umaczaną w niebieskiej farbce, rozjaśniłem, rzucając stado płynących białych chmurek. Czy płyną? — patrz!
Postawił płótno w dobrem od okna świetle, Gospodarz, gospodyni i dwie dziewczyny patrzyły bezmyślnie. Antek ściągnął brwi.
— Wiesz, co ci powiem! jak na pierwszy raz — udało ci się. Chmurki płyną, niebieska płachta drga nieco, białe światełka zagłębiają perspektywę, — Poklepał Wacka po ramieniu. — Już ani jednego dotknięcia, bo przemalujesz, wstaw go w ramy... i do „starego”. Pamiętaj, że przemalowany gorszy, niż niedokończony. Tak, jak teraz, dobrze jest. Wacek, ty kapujesz naturę i za jaki rok będziesz siedział w plenerze, jak we własnym domu.
— Nie mam własnego domu.
— To w wynajętym.
— Hübsch! — szepnęła Niemeczka, patrząc na Wacka.
— Słyszysz głos ludu? — odezwał się Antek.
Wacek spojrzał na Niemkę; uśmiechnęła się do niego i mimowoli dygnęła.
— Głupcze, to ja jej się podobam.
— Każdą Niemkę, którą spotkasz, posądzasz o miłość do siebie. Czy ci nie przyjemniej, że Niemka odczuwa piękno na twoim obrazie, niż na twojej gębie?
— Antek, mówisz, jak filister. A więc obraz do „starego”!
— Natychmiast! nie możesz go trzymać jednego dnia w pracowni, bobyś ciągle o nim myślał i psuł go. Chodźmy kupić ramę... i jazda!
Wacek płacił na piwo, Niemeczka wyszczerzyła do niego zęby.
— Obraz ładny? — zapytał.
— Pewno, ale malarz ładniejszy — zarumieniła się i z pieniędzmi uciekła.
— No, patrz, jakie mam wściekłe szczęście — odezwał się Wacek.
— Do głupich Niemek, jeszcze Bawarek, ale spróbuj ty z innemi narodowościami! Zbałamucić Bawarkę, to znaczy tyle, co wypić kufel piwa.
— Ale na mojem stoi, że lud nie uznał mego obrazu.
— Mniejsza z ludem w wełnianych pończochach i krótkich spódnicach.
W mieście kupili starą ramę, kazali ją odświeżyć i wstawiwszy w nią obraz, odesłali „staremu”.
Pusto się zrobiło bez obrazu w pracowni Wacka, jakgdyby z niego dusza uleciała. Duża izba wydała mu się cmentarzem, jak i jego serce.
— Nie wytrzymam w tej pustce — powtarzał, zły, że uległ namowom Antka. — Nie wytrzymam i poszlę do „starego” po obraz. Tyle jeszcze poprawek!.. „Stary” się obrazi, a wylizane szczegóły zabiją całość.
Chodził smutny po izbie, rzucając tęskny wzrok na sztalugi.
— Obdarta z płótna sztaluga robi wrażenie szubienicy.
Wybiegł i wrócił z nowem płótnem, rozbitem na ramach, ustawił je i rad z siebie i wesół, pogwizdując na nutę ludowej piosenki, rysował kredką snujące się w myśli projekty. Coś mu się majaczyło po głowie, myśli, jak mgławice wypływały z jego czaszki, rozluźnione, bez określonych kształtów. Praca ta mózgu sprawiała mu rozkosz, ręka, posłuszna snującym się myślom, kreśliła je na płótnie i za chwilę mazała.
Rzucił kredę, chodził po pokoju, krew biła mu do mózgu, fantazja, ożywiona młodością, zaczęła pracować. I znowu pochwycił kredę, rysował szybko, chodził po izbie i wracał do płótna. Nareszcie odetchnął, kredę położył, zaśmiał się, narzucił paltot na ramiona, wybiegł, pełen otuchy i swobody, do kolegów, aby z nimi w kawiarni zagrać parę partyj bilardu, poumizgać się do ślicznej Lotti i pogadać z przyjaciółmi. Kolegów i gawędę z nimi lubił namiętnie. Był duszą zebrań; niewyczerpany jego humor, dowcipy i porównania budziły w gromadce malarzy polskich zapał i uniesienia.
Do kawiarni przyszedł Antek, koledzy rzucili się do niego.
Zrobiła się cisza.
— Otóż „stary” powiedział, że z Wacka będą ludzie i radzi mu, aby nie tracił nadziei, gdyż obraz spodziewa się sprzedać amerykańskiej małpie.
Wacka koledzy pochwycili na ręce i podnieśli wgórę. Lotti, uszczęśliwiona, pytała się czy dostał medal?...
— Powiedz jej, że tak duży, jak spodek od filiżanki.
Nie posiadała się z radości.
Po tak świetnej wieści należało zrobić bibę, lecz cóż, flota z kolonji polskiej odpłynęła, nie było rady, musieli poprzestać na kilkunastu kuflach piwa.
Od dnia przyjęcia przez „starego” obrazu Wacka upłynęły dwa tygodnie. Południowy wiatr palił śnieg, niósł wiosnę, lodowa skorupa ziemi tajała, ciepłe opary wydobywały się, ziemia oddychała utajoną radością nowego życia.
Wacek z płótnem i sztalugami wylatywał z miasta w pola. Chciał kraść słońce, jego promienie i radość ziemi. Plener go brał, przykuwał; myślał o słońcu, jak o swym dobroczyńcy i jedynym przyjacielu. — „Słońca, powietrza, plam...” Ci łajdacy Holendrzy, oni zdobyli tajemnicę uwięzienia na płótnie ruchu, powietrza i promieni słonecznych, za nimi Francuzi. Francuzi — majstrowie w plenerze. Trzeba im wykraść tajemnicę, lecz jak i za co? Gotówki mam ostatnie parę marek w kieszeni.
Smutny, zmarznięty wracał do domu, kładł płótno na sztalugach, patrzył na nie, łamał ręce, chodził po izbie i wzdychał lub deklamował na temat swego idjotyzmu.
— Wacek, „stary” cię woła! — huknął Antek, wpadając zdyszany — lećmy, może amerykańska małpa targuje się, może obrazu nie sprzedał i oddaje ci go... No, byłby bal!
— Skąd mu wtedy oddać dwieście marek? Z lichej mojej miesięcznej gaży? Cierpnę! Los artysty straszny! Siedzieć w szponach amerykańskiego łotra. Chodźmy!
Zatoczył się z przerażenia, poszli.
Długo stali na schodach, zanim Wacek pozwolił Antkowi zadzwonić. „Stary” ich przyjął serdecznie.
— Przepraszam, żem cię nie pytał czy zgadzasz się na cenę — sprzedałem...
Wacek odetchnął i ze wzruszenia siadł.
— Zgadnij, za ile?...
— Dwieście marek — szepnął, uradowany.
— Sześćset.
— Profesor żartuje!...
— Zaceniłem tysiąc — dał sześćset.
Wacek oniemiał.
— Podziękujże, idjoto — szepnął kolega.
— Odbieram sobie dwieście, a dla ciebie zostaje, rachuj, cztery setki. — Położył je na stole.
— Widzę z twojej miny, że ci się przydadzą! Tylko pracuj dalej, dalej wgórę! do tej „boskiej”! tajemnicę po tajemnicy zdobywaj. Nikt cię niczego nie nauczy jeśli sam własną pracą nie podpatrzysz natury...
Wackowi, ze wzruszenia i wdzięczności, łzy świeciły w oczach.
— A teraz — zabierajcie pieniądze i w nogi. Farby mi schną, słońce świeci, muszę i ja kończyć...
Zerwali się. Wacek w milczeniu pocałował „starego” w ramię — nie był w stanie mówić. Odeszli.
Na schodach spojrzeli na siebie.
— Antek, mów ty, bo mnie dławi.
— Nic innego, tylko „stary” obraz twój poprawił i dla amerykanina pod twojem nazwiskiem podpisał swoje. Coby mogło być innego... Amerykanie nie mają pojęcia o sztuce, na tysiąc kupców dwóch się rzetelnie zna, reszta kupuje tylko firmy.
— Czy tak, czy siak „stary” — kapitał, zuch, zdrów numer i kochać się każe. Powiedz, żeby nie „stary”, coby ze mnie było?
— Oddawna doiłbyś krowy. Tymczasem, idjoto, masz już firmę i teraz sam z małpami amerykańskiemi możesz się całować.
Wacek, rozkosznie zamyślony, nie słyszał.
— Cóż myślisz z tym kapitałem robić? — zapytał Antek na ulicy, kładąc rękę na ramieniu kolegi.
Wacek się ocucił, popatrzył na Antka i zawołał:
— Za te masy złota sprawię sobie „plener”, dużo pleneru, rozumiesz!?
— Gdzież go kupisz?
— Francuzi go mają, okradnę ich, niech szelmy oddadzą. Plener nie dla nich specjalnie stworzony, należy do świata, do ludzkości... Niech i nam dadzą to, co im spadło z nieba.
— Jedziesz?
— Z pewnością! Tu z Niemcami niema dużo do roboty.
— Jedziesz do Paryża?
— Jutro. Bo gdybym został tydzień, niewieleby z amerykańskiego złota zostało.
— Znasz siebie widocznie nieźle, lecz zimno jakoś przyjąłeś cud, a może piorun, co spadł przed tobą z jasnego nieba.
Wacek stanął.
— Antek, wiesz, co ci powiem? za mało mamony na Paryż.
— A ty, łotrze! przed godziną było dosyć pięć marek.
— Nie było Paryża — był kredyt...
— Nie świdrował ci we łbie Paryż — prawda! Ale zawsze radość radością, wygrany los szczęściem. Czuję w tobie plenerzystę i tu punkt do wybuchów wielkiej frajdy!
— Tak! — zawołał Wacek — mamona jest podłą, a plener całym światem!
Ujęli się pod ręce i maszerowali, jak zwycięzcy świata. Niemcy ustępowali im z drogi.
Nazajutrz wieczorem zaroiło się polskimi artystami na dworcu monachijskim. Słychać było jedynie mowę polską, wesoło i głośno wypowiadaną, z akcentem młodzieńczym i artystyczną werwą.
Zadzwoniono. Wacek wyrwał się z uścisków kolegów, wpadł do wagonu, otworzył okno, zdjął kapelusz i silnym głosem ciął mówkę, przerywaną okrzykami. Nie skończył, pociąg go uniósł z sobą, a goniły go wesołe pożegnania...
„To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych”.
Mróz iskrzył się w powietrzu pod promieniami wschodzącego słońca, dymy wyciągniętemi kitami szły wgórę, na ulicach słychać było skrzyp kół wozów, ugniatających zmarznięty śnieg i widać pary z nozdrzy koni i ludzkich ust, marznące w powietrzu.
Monachjum, osadzone na wysoko wzniesionej płaszczyźnie, miewa duże mrozy i ciężką zimę. W pracowniach malarzy o oknach wielkich, umieszczonych na dachach, bywa zimno, od zmarzniętych szyb szaro, ciemno, brudno — pracować nie można...
Przez starą bramę, której łuki dotykają hotelu Polingera, przemknęło dwóch młodych ludzi; jesienne paltoty mało chroniły ich od zimna, biegli prędko, rozcierając często uszy rękami.
Całe miasto wrzało ożywionym ruchem. Powolnych zazwyczaj Bawarów zmuszał mróz do szybkich ruchów. Ludność robiła wrażenie: jedni — goniących, drudzy — uciekających.
Dwaj młodzi ludzie, wysocy i szczupli, o szerokich ramionach, prześcigali wszystkich na swej drodze — dotarli na plac Maksymiljana, a na ulicy Maksymiljana wpadli do wspaniałej kawiarni. Ciepło, zapach świeżej kawy i uśmiechnięte w białych fartuszkach Niemeczki, wszystko razem robiło rozkoszne wrażenie. Zrzucili paltoty, zdjęli filcowe miękkie kapelusze, usiedli przy stoliku, obsługiwanym przez tę, do której mieli najwięcej sympatji i znali ją dobrze.
Niemeczka przybiegła.
— Mordżen (morgen) — powiedziała, jak mówią Niemki nad Renem, siląc się na francuszczyznę. Przywitali się, zamieniając parę wyrazów w kwestji mrozów i dobrego snu Niemeczki, za co dostali gojącą kawę z masą piany i białka, pływającego na wierzchu.
— Smakuje — szepnął jeden z nich.
— Bo ostatnia, za gotówkę — odpowiedział mu towarzysz i uśmiechnął się tak jakoś ciepło i swobodnie, jakgdyby mu to sprawiało radość i rozweselało go. — Ostatnie sześćdziesiąt feniów w sakiewce.
— Wiesz, trzeba radzić — szepnął towarzysz.
— Powiedziałeś wielkie słowo, nadzwyczajne słowo i jakie niebywałe, oryginalne...
— Trzeba — powtórzył — bo, że memu staremu zginął klucz od werthajmowskiej kasy, to wiadomo, ale ty?...
— Pensja moja wystarczyła do dziesiątego, dziś jedenasty, dwadzieścia dni do przeżycia... los! — rozmyślał się.
— Trzeba radzić! Pożycz od Lotti!
— Oszalałeś! Niemka wszystko odda, co tylko chcesz, prócz krajcarów, nie wiesz o tem?
— Wiem tylko, że ona oddała ci serce, a ty jej krajcary. Teraz na nią kolej.
— Tej kolei Niemki nie uznają. Widocznie rady twoje są wylakierowane niedorzecznościami.
— Znajdź lepsze!
— Ba! tu, m niemieckim bruku, trudno nawet o dobrą radę. Obraz nie skończony, potrzebuje modelki z palącemi się włosami, przynajmniej na dziesięć posiedzeń. Ta, z akademji, najdroższa, włosy jej płoną jasnym płomykiem naszych sosnowych, żywicznych gałęzi, gdy chłopcy rozpalą ogień o zmroku na polanie.
Lotti ci stanie darmo.
— Wiem o tem, ale Lotti, popatrz, wygląda w kolorze, jak upieczona cielęcina, obsypana cynobrem.
Zbliżyła się Lotti, pokazując białe ząbki z odchylonych ust:
— Mówicie o mnie, Lotti... Lotti... — i dalej zaczęła podrzeźniać język polski.
— Mówimy o twojej piękności i o miłości mojej do ciebie.
— Żebyś wiedział, że i ja ciebie kocham — powiedziała, robiąc w powadze głupią minę. — Pamiętaj, jutro od czwartej mam wolne!...
— A ja, głupiec, nie mam mamony — odpowiedział po polsku.
Z bufetu zadzwoniono. Lotti pobiegła.
— Słyszysz, Lotti jutro wolna; jeśli nie przyjdę po nią, znajdzie sobie innego szaca. Tyle pracy i zachodu djabli wzięli. Ale niech pioruny zatrzasną cały świat i wszystkie na nim Niemki, obraz nieskończony, palę się do niego!... Takbym rad chwycić za pędzel i smarować. Czuję ciąg, jakgdyby mnie kto za kark wziął i prowadził do obrazu, A tu, w budzie mojej zimno, okna zamarznięte, szaro, obraz wychodzi brudno. Amerykanin przeczuł pismo nosem, przyszedł, popatrzył, powiedział, że da zaliczkę na skończenie obrazu i postawił cenę... Chciałem go za nią schwycić za czub i wyrzucić za okno! Co robić? Obraz schnie, modelki niema.
— Chodźmy do Antka, on jeden z nas wszystkich i za nas wszystkich ma głowę na karku i spryt kręcenią bicza z piasku. Przecież musisz jeść...
— Prawda, muszę — odpowiedział Wacek z naiwnością wiary; zapłacił za kawę, oświadczył Lotti, że jutro na nią będzie czekał i z dwudziestoma fenigami wyszli na ulicę.
Do Antka było kawał drogi, mróz ściskał, dławił i łapał za uszy. Rozgrzani kawą, szli szparko, z minami do stu djabłów.
— Wiesz co? — szepnął Wacek — wyglądamy, jakgdybyśmy mieli w kieszeniach po tysiąc blatów najmniej.
— I to nas ratuje, daje kredyt i szacunek Niemców. Lotti ani pomyślała, że masz całego majątku dwadzieścia fenigów.
— Inaczej odwróciłaby się plecami do nas i ani spojrzała. Trzeba znać Niemki.
— My je znamy.
— Poznajemy je przez brak gotówki.
W pracowni u Antka było jasno, ciepło i wesoło. Żelazny piec buchał gorącem, woda z zamarzniętego v okna, umieszczonego na dachu, kapała; mroźne, jaskrawe słońce padało zukosa, oświetlając część izby. Antek, rad z siebie, że go stać było na węgiel, czuł się w tej chwili wielkim panem, smarował zawzięcie, a potulny Niemiec, z nasrożoną poważnie miną, pozował, uzbrojony w halabardę i czapkę z XV wieku.
Weszli z hałasem i szykiem miljonerów. Antek nie obrócił się, również z wielkiego szyku.
— Mamy dwadzieścia malutkich całego majątku — rzekł Wacek na przywitanie.
— A kredytu?
— Na dwa obiady.
— I nic więcej?
— Nic, a do pierwszego — dwadzieścia dni...
Antek się odwrócił, Niemiec postawił cicho halabardę i usiadł.
— Mam do stracenia dwie marki.
— Cóż to znaczy? Jutro ma wolne Lotti, potrzebuję dużo mamony. Franek radzi, abym pożyczył od Lotti...
Zaśmieli się wszyscy trzej; Niemiec za nimi z grzeczności.
— Franek — znany idjota — rzekł poważnie gospodarz. Raptem spostrzegł coś świecącego na palcu Wacka.
— A to co? — wskazał ręką.
— Pierścionek zaręczynowy.
— A gdzież narzeczona?
— Na Litwie.
— A ty w Bawarji... i jeszcze się namyślasz?
— Nie mogę!... Chociaż jej nie kocham, a zaręczyły mnie z nią dwie rodziny: moja i jej, zawsze nie mogę i nie chcę.
— A jutro z Lotti możesz i chcesz do menażerji i do teatru małp...
— To co innego, a zaręczynowy pierścionek co innego.
— Któż twierdzi, że to samo?...
— Nie, nie, moi drodzy, pierścionek zaręczynowy to świętość!...
— A więc nie lepiej, że ta świętość pójdzie pod klucz i na nią nie będzie patrzeć Lotti podczas twoich z nią pocałunków, idjoto!...
— A jak się Lotti uprze — zawołał Franek — gotóweś jej go dać. Pod klucz pierścionek przed łakomemi oczami Niemek!
— A rozumie się — dodał Antek — rozczulony pieszczotami idjota może stracić tę świętość i dopieroby wtedy był bal, co się zowię...
— Nie rozstanę się z nim nigdy. — To „nigdy” wymówione było jakoś miękko.
— Pokaż go! — rzekł rozkazująco gospodarz, wyciągając rękę. — Przecież wolno świętość tę przynajmniej obejrzeć.
Wacek zdjął pierścionek, Antek z Frankiem oglądali go, Niemiec zdaleka wyciągał szyję.
— Brylant wspaniały i ośm rubinów, ależ to skarb!
— Skarb — powtórzył Franek.
Niemiec zbliżył się, prosząc pokornie o zaszczyt obejrzenia pierścionka.
— Dreihundert Marken — szepnął.
Roześmieli się wszyscy razem.
— Zamłodu, póki nie straciłem oczu — mówił Niemiec — pracowałem w tym interesie — westchnął. — Dobre to były czasy.
Wacek siadł na przewróconej pace i dumał, Antek rozmawiał cicho z Niemcem, Franek chodził po izbie.
Na dany znak przez Antka, Niemiec i Franek pochwycili czapki i cicho wyszli. Antek zaczął dalej malować, Wacek dumał, z miną zrozpaczonego.
— Ale to nie może być! — zawołał, zrywając się z miejsca.
— Zaczekaj, niedługo przekonasz się o możności rzeczy ludzkiej.
— Nie chcę. Czy ty słyszysz, ja nie chcę.
— Słyszę, lecz nie wiem, czego nie chcesz? — pierścionka czy Lotti?...
— Chcę pierścionka! oddajcie mi pierścionek!
— Wacek, nie bądź idjotą, proszę cię, w twoim wieku i przy twoim talencie. Jak ci idzie z robotą?
— Stoi i schnie. Na oknie mej izby lodu na dwa cale, ciemno i zimno.
— Rozgrzeje się i lód zejdzie.
— Zejdzie, mówisz?
— Przekonasz się.
Wacek zamilkł, włożył tragicznie ręce w kieszenie i chodził szerokiemi krokami.
Pięć minut panowało dramatyczne milczenie. Wackowi się zdawało, że cały wiek.
Rozwarły się drzwi z wielkim hałasem, wpadł Franek, za nim promieniejący Niemiec.
— Ten idjota w czepku się urodził. Bawar spojrzał na pierścionek, wyjął sto pięćdziesiąt marek, napisał kwit i sprawa skończona. Oto kwit, a oto pieniądze.
— No, cóż?... chcesz czy nie chcesz?...
Wacek przeczytał uważnie kwit, schował go i zgarnął pieniądze.
— Bib!! — zawołał Franek.
— Rozumie się — odpowiedział melancholijnie Wacek. Niemiec dostał dwie korony, skłonił się i wybiegł.
— Zastawiliśmy w najpierwszym lombardzie. W dobrem, pewnem miejscu schowany.
— Wyobraźcie sobie, dziś zjeżdża do Monachjum narzeczona z całą swoją famułą!
— A ty drapaka do Paryża. Pieniądze masz!
— Z pierścionkiem!...
— Pierścionek zostanie w Monachjum, idjoto!
Antek tymczasem ubrał się z wielką fantazją i artystycznym szykiem. N
— Wiecie co?! — zawołał niespodziewanie Wacek — kupimy Lotti na jutrzejsze jej wolne kapelusz i odeszlemy go wprost do kawiarni. Co za wrażenie!.. Niemki oniemieją, pół godziny będzie cisza, jakby makiem siał!...
— Wacek, otrzeźwiałeś, wchodzisz w swoją skórę i lubię cię za to.
— Pomyślałem sobie: obraz skończę, sprzedam go uczciwie i wykupię pierścionek.
— Oczywiście!...
— Tymczasem płacę mieszkanie, sprowadzam wagon węgla i sąg, wielki sąg drzewa. Niemka niech pali, balję postawi pod okno, piec zapłonie, jak ognista kula!
— Wszystko dobrze, ale po koniaku, befsztyku, porterze.
— Przed koniakiem — kapelusz!...
— Oczywiście! Kapelusz bajeczny musi zrobić piorunujące wrażenie.
— Bajeczno-piorunujące! — zaśmiał się Wacek, kochający olbrzymie porównania.II.
Wielka pracownia na czwartem piętrze, okno, wstawione w otwór, wycięty na dachu, sztalugi, na nich pozaczynane obrazy, szkice, poprzybijane do ścian, w kącie stare mundury i kostjumy wiejskie. Na środku, ubrany opięto, ze swoim poczciwym uśmiechem, patrzący oczyma bławatu na świat, serdecznie i dobrodusznie, stał zamyślony Wacek, trzymając w prawem ręku pędzel, w lewem paletę. Spojrzał na obraz.
— Jest w nim coś, jakieś zimne drewno i szarość, która w moich oczach zmienia się w brud. Niech pioruny trzasną, jestem skończony, bajeczny idjota, nie mam pojęcia o kolorze, nic nie umiem, a tu każą mi wracać, żenić się, brać do roli, krowy doić, masło robić. Masło przeze mnie zrobione byłoby bajeczne.
Chciał rzucić pędzel, lecz błyskawiczna myśl wstrzymała go, zbliżył się szybko do obrazu i drżącą z niecierpliwości ręką malował. Po kwadransie odstąpił parę kroków, przyjrzał się i westchnął.
— Rozjaśniłem kończyny i pejzaż wystąpił, plamy wyraźniejsze, ale drewno zostało i ta wściekła szarość. Powinienem szyldy malować i krowy doić, a nie starać się o to, aby ducha swego na płótnie więzić. Co go chcę złapać — ucieka. Gdzież jest? — obejrzał się po wielkiej izbie. — Gdzie? Męczarnia! — szepnął.
Wpadł Antek z artystyczną brawurą szczęśliwca.
— Patrz, jaka nędza! — zawołał Wacek, wskazując na obraz.
— Blaga! żadna nędza: jest przestrzeń, powietrze, ruch, życie, natura oddycha i śmieje się.
— Śmieje się ze mnie, jak z ostatniego głupca!... To szare, brudne i drewniane smarowanie...
— Przesadzasz! — zdałoby się trochę więcej jasności, lecz jeżeli to dzień pochmurny...
— Dzień pochmurny nie jest brudny, do stu piorunów! — zawołał Antek.
— Na dobitkę — mówił dalej Wacek — rodzina mej narzeczonej woła mnie, abym wracał ze swym brudnym kolorytem do kraju, żenił się, osiadł we dworze, robił szlachcica, doił krowy, klął na parobków i dziewki, dął się wobec biedniejszych sąsiadów — i z proboszczem grał w prefera. A do tego urzynał się na weselach, to samo przy chrzcinach, a w dniu imienin każdej sąsiedzkiej magnifiki — i owszem!... Co? — życie! djabelnie miłe życie!... W tem całem otoczeniu postaw mnie, z moim brudnym kolorytem — co?
Był zdenerwowany i podniecony, rzucił na stół paletę, pędzle i zawołał:
— Światła, sztuki, boskiej sztuki! nie chcę doić krów, nie chcę być rozwielmożnionym szlachcicem, osiadłym, obabionym, dzietnym.
— To się nie żeń — odparł Antek — przecież nie sprowadzą cię za łeb do kraju i ołtarza.
— Właśnie zaprowadzą, bo każą wracać.
— Nie wracaj.
— A pierścionek?... Piszą mi, że los zawiązuję dziewczynie. Głupcy, czy to można wiązać los!..
— Komiczne facety.
— Trzeba przedewszystkiem odesłać pierścionek zaręczynowy, dziewczyna łatwo znajdzie sobie grubokarcznego szlachcica — przystojna i posażna. Pierścionek związał jej los, pierścionek odwiąże. Ale cóż, pierścionek w kryminale, w niewoli. Tyś go wpakował do kryminału!...
— A przecież bez pierścionka nie możesz jechać do narzeczonej, idjoto.
Wacek stanął, jak wryty.
— Prawda, nie mogę. Czyżbym mógł powiedzieć, że siedzi w kryminale? Osaczony jestem, jak dzik w kniei. Skąd wziąć taką bajeczną sumę? Jeżeli nie wrócą, to powinienem odesłać pierścionek, inaczej jestem łotr, nędznik, dziewczyna czeka, mogłaby zrobić partję... To pyszna nazwa: partja!? naprzykład szachów, bilardu lub wyjścia zamąż, gdy ja pierścionkiem trzymam ją na łańcuchu.
— Niech się wszyscy koledzy złożą na twe imieniny i wykupią ci ten wściekły sygnet.
— Będą się składać, składać i złożą raptem dziesięć blatów — jałmużny nie przyjmuję!
Zapukano do drzwi.
— Poczta — szepnął, wystraszony.
Antek drzwi otworzył. Gruby Bawar w mundurze podał mu list, powiedział morgen i odszedł. Wacek pochwycił list, rozdarł kopertę, czytał. Rzucił zapisaną kartę na stół, schwycił się za głowę.
— Czy mogę? — spytał Antek, zbliżając się do stołu.
— Możesz, przed wami nie mam tajemnic.
Antek czytał, robiąc ponurą minę.
— Niema rady, musisz kończyć!
— Muszę, a pierścionek? Co za dzika myśl, pozbywać się jedynego precjozu i za grube pieniądze.
— Jedź bez pierścionka.
— A sztuka, którą kocham, za którą drżę, ona jedna sprawia mi rozkosz i chociaż dręczy i gnębi, urąga mi, kpi ze mnie — przecież upajał Czy ty chcesz, abym ja z moim brudnym kolorytem krowy doił? Nic nie umiem, jestem, jako malarz, idjota. Nie mam pojęcia o plenerze, o impresjonizmie, poprostu o świetle. Pędzla nie umiem trzymać, jestem bajeczny pacykarz i basta!..
— Nieprawda, idjoto, jesteś najzdolniejszym z młodych w całej naszej kolonji.
— Kłamiesz, niczem nie jestem, a raczej jestem wielkim osłem.
— Nieprawda!
— Dowiedz mi tego, co mówisz, patrząc na ten landszaft...
— Nic łatwiejszego.
— Daj pokój, bo będziesz gadał same banalności lub głupstwa, a ja przecie znam moją wartość.
— Właśnie, że o sobie nie masz najmniejszego pojęcia. Na tym punkcie idjotyzm twój dochodzi do szczytu.
— Mój drogi, co mamy napróżno wodę mącić.
— Masz rację.
Chodzili obadwaj zamyśleni po izbie.
— Wacek, wiesz, co mi przyszło do głowy?
— Nie wiem.
— Na dowód, że ja mam rację, leć do naszego „starego” i powiedz mu: — „Wykup pierścionek albo się ożenię i basta!..”
— A on?
— On, jeżeli wierzy w ciebie — wykupi, jeżeli nie — powie ci: — „Żeń się! — i pomyśli sobie: ...lepiej, że ten idjota będzie krowy doił, jakgdyby psuł farby i płótna”.
— Jestem pewny, że nie wykupi.
— Zakład!
— Poco zakłady, urżniemy się — jeżeli wykupi. Jeżeli nie — jadę! Na pożegnanie również się urżniemy.
— Masz rację.
— A zatem — do „starego”.
— Do „starego”!
Wacek rzucił się z gwałtowną nerwowością do ubierania.
— Trzeba wystąpić przed „starym” z szykiem, z jakąś fantazją artystyczną i byczą miną...
— Masz ochotę, żeby ci pierścionek wykupił?...
— Wiesz, Antek, tyś nieraz kapitalnie głupi, chociaż masz czasem bajeczne pomysły.
— Jedno drugie równoważy.
— Niezawodnie. Nie mam rękawiczek, jakże pójdę?
— Bez, bo na rękawiczki niema...
— Antek, tyś czasem genjalny...
— Być może — jesteś gotów?
— Zaraz, tylko się przejrzę i kapelusz z fantazją nasadzę.
Wyszli w dobrych humorach. Lecz humory gasły w miarę zbliżania się do pracowni starego.
— Zaczekam w tej piwiarni na ciebie, zjem parę kiełbasek i wypiję kufel piwa.
— I zostawisz mnie samego? — rzekł Wacek żałośnie.
— Cóż chcesz, żebym cię na ręce wziął i zaniósł? Czekam... dalej, śmiało! — otworzył drzwi do piwiarni, wszedł.
Wacek został sam na ulicy i pomknął nerwowo naprzód. Wpadł do bramy, przeskakiwał schody po dwa naraz, zatrzymał się przed drzwiami pracowni, postał czas jakiś i pocichu zeszedł nadół, poszukał oczyma piwiarni i poszedł do niej.
— Nie zastałeś „starego”?
— Wiesz co, ja za ciebie zjem obstalowaną parę kiełbasek i wypiję piwo, a ty idź. Opanował mnie głupi wstyd, nie śmiem... i basta! Wolę iść na rusztowanie.
— Ależ „stary” cię lubi.
— Właśnie dlatego; znaczyłoby, że wyzyskuję jego słabość dla siebie.
— Wierzy w ciebie!
— Jeszcze gorzej! Tobie łatwiej w nieswojej sprawie. Mój Anteczku, jeżeli nie chcesz, abym krów doił, idź i powiedz staremu wszystko. Oszelmuj mnie, jak ci się podoba. Stary prędzej tobie odmówi, jak mnie.
— To właśnie źle?
— Właśnie lepiej, bo go nie będziemy naciągać.
Wacek siadł, przyniesiono gorące kiełbaski, chciał je zabrać dla siebie.
— Za pozwoleniem, po kiełbaskach — przerwał Antek. — Tybyś chciał, egoisto, i kiełbaski, i pieniądze, i sławę.
Nie, nie, jedz! bo będziesz w lepszym humorze, będziesz miał minę i lepszą wymowę. — Kazał sobie podać drugą porcję.
— Czy wszystko mam powiedzieć „staremu”?
— Jak przy spowiedzi, nie żałuj mnie.
— Dobrze, bądź zdrów, czekaj.
Wyszedł, drzwi zamknął z zamachem, że aż szyby zadźwięczały.
Wacek pół godziny tkwił w niemem oczekiwaniu. Starał się nie myśleć, a jednak myślał, usiłował być obojętnym, a jednak cierpiał... Spaliłbym się ze wstydu, gdybym sam odrazu stanął przed starym.
Drzwi się z hałasem rozwarły, Antek wystawił głowę:
— Do „starego”! — zawołał.
Wacek się zerwał na równe nogi, zapłacił, wybiegł.
— Cóż? cóż? — mów!
— „Stary” w pysznym humorze, śmieje się z zastawu zaręczynowego pierścionka i cieszy się, że nie chcesz doić krów! Kazał cię zawołać!
Poszli szybko, prawie lecieli, przeskakiwali po trzy schody, zdyszani, stanęli przed drzwiami, łapiąc gwałtownie w płuca powietrze.
Antek prawie wepchnął Wacka.
Pracownia „starego” robiła wrażenie zbrojowni lub namiotu wojewody z XVI wieku. Zbroje, siodła, kulbaki, makaty, broń — rozrzucone w artystycznym nieładzie. „Stary”, o szerokiej piersi, silnie zbudowany, lat pięćdziesiąt, przyprószony siwizną, o polskim wąsie i serdecznym polskim uśmiechu, stał przed obrazem dużych rozmiarów.
— Śmiało, kolego, śmiało, nie bój się, niema tu narzeczonej ani krów, które masz doić.
— Profesorze — rzekł Wacek cicho — nieszczęście.
— Raczej przestroga, aby nie przyjmować kosztownych pierścionków.
— Ho, ho — pochwycił Wacek głośniej — drugi raz nie dam się złapać.
— Pamiętaj, bo szkodaby cię było na sąsiada dobrodzieja i męża połowicy. Tem bardziej, że mogą być z ciebie ludzie.
— Mistrzu, ja nie wierzę w siebie.
— To znaczy, że masz talent. A myślisz, że ja w siebie wierzę, pomimo to, ludziska mówią, że nieźle maluję. I ty pewnie jesteś tego samego zdania — co?...
Wacek, schwycony za serce, milczał.
— Cóż tam masz na sztalugach?
— Płótno, zamazane i brudne.
— Porządny pejzaż z pierwszo-planowym stafażem. Mówię profesorowi, że mu się udał, byle tylko skończył.
— Kończ i przyślij go do mnie. Za dwa tygodnie przyjeżdża Stiking z Nowego Jorku, łatwiej mnie będzie sprzedać mu, aniżeli tobie, nieprawdaż?...
— Prawda — szepnął — jeżeli tylko zechce! Mówię profesorowi, nędza z pod ciemnej gwiazdy.
— No, no, kończ i przysyłaj. Dostałeś za pierścionek sto pięćdziesiąt marek. — Poszedł do szafki. — Spójrz tymczasem na moją robotę.
Wacek i Antek z dogodnego miejsca patrzyli z uwagą. Wacek trącił Antka w bok, podszedł do obrazu, popatrzył, cofnął się i znowu się przybliżył, nareszcie szepnął:
— Mam!...
— Cóż masz? — spytał profesor.
— To właśnie, czego mi brakowało na obrazie, a nie mając sposobu, nie mogłem dać rady.
— Cieszę się, żeś u mnie zobaczył, a oto masz dwieście marek zaliczki, zostanie ci pięćdziesiąt na skończenie obrazu. Może ci wystarczy?
— Bajecznie! — zawołał wzruszony Wacek.
Profesor podał mu dwie setki.
— Profesorze, jeszcze jedna łaska. Przyniosę tu obraz przed skończeniem, jutro, a profesor mnie zwymyśla i powie, co i jak trzeba zrobić.
— Dobrze, dobrze, powiem, poradzę, bylebyś nie potrzebował rzucać sztuki, doić krów i magnifikę wozie po sąsiedztwach. Bądźcie zdrowi, nie zapominajcie o starym waszym przyjacielu. Przychodź z pejzażem...
Zlecieli ze schodów, jak klowny, w bramie rzucili się w objęcia.
— A co, nie mówiłem, idjoto? — szepnął Antek.
— Mówiłeś! Ale „stary” kapitał, co za szyk, co za wyrafinowana delikatność. Nie pożyczył, lecz dał zaliczkę. Wiesz, podpatrzyłem, czem „stary” podkłada, aby wywołać świetlany efekt. Już wiem, za dwa dni pejzaż mój będzie inny!...
— A teraz — biba!
— Nie, nie, naprzód pierścionek wykupić, napisać list, że nie godzien jestem krów doić, chciałem powiedzieć: rzemyka rozwiązać...
— Rozumiem.
— Pomożesz mi go ułożyć, musi być tak czuły, aby narzeczona odgadywała łzy, rozpacz i westchnienia. Westchnień dużo!... Westchnieniami ułagodzimy obrażoną jej dumę własną...
— Bądź spokojny, napiszę. Czy wiesz, że ja czasem do swych starych lub na nowy rok rżnę wiersze, gdy jestem goły, jak basetla...
— Jesteś poetą!
— Zdaje się!...
— Masz kwit, wykup pierścionek. Niemiec będzie wściekły, pewno myślał, że do niego przyschnie. Wpadnę do pracowni i na modę „starego” podłożę. Potem napiszemy bajeczny list. Wiesz, gdyby nie poczciwy „stary”, nie byłbym artystą!... A jeszcze jak sprzeda amerykaninowi landszaft i wytarguje choćby pareset marek?! Sam mówisz przecie, że to nie jest ostatnia hołota!
— Mam cię, a gadałeś, nie wierząc w to, co mówisz.
— Tak mi się teraz zdaje.
— Jak masz pierścionek, wolność i pięćdziesiąt blatów w kieszeni.
Antek wziął kwit, pobiegł po pierścionek. Wacek, pod wpływem wielkiej radości, schwycił paletę i pędzle i na sposób „starego”, zaczął gorączkowo rozjaśniać. Pot spływał mu po twarzy, tak był przejęty, szczęśliwy, natchniony. Obraz w oczach się zmieniał, tracił drewnianość, nabierał światła, ruchu, powietrza.
Wszedł Antek, stanął za nim i patrzył.
— I ty miałbyś krowy doić? — odezwał się.
Wacek odstąpił od obrazu, milczeli długą chwilę, nareszcie Wacek rozśmiał się wesoło, serdecznie, jak dziecko, i rzekł:
— „Stary” zrobił mnie artystą! i basta...
— Gdy ci się rozjaśniło we łbie, rozjaśniło ci się i na obrazie. Zawsze tak bywa.
— Bo też byłem struty, skrępowany, zbity, wydziedziczony, nieszczęśliwy.
— Masz sygnet. Niemiec z wściekłości mruczał, jak zraniony niedźwiedź, o mało co się nie rzucił na mnie.
— A teraz, Antek, pisz list, ja nie mogę, jestem zbyt wzruszony i w takiem dobrem zacięciu, że jeszcze popracuję, a potem list przepiszę. Wiesz, najlepiej wychodzi, gdy list narzeczonemu, odsyłającemu pierścionek, pisze drugi osobnik. No, widzisz, masz w osobniku filozofję.
Antek, wierzący w swój poetycki talent, zabrał się do pisania. Wacek malował.
— A może ja niemoralnie postępuję — zawołał po chwili — nieludzko druzgoczę niewinne serce niewieście?...
— Idź ze swoją moralnością i druzgotaniem serca. Jeżeli masz gruntowną w sobie moralność, to oddawna powinieneś odesłać pierścionek. Ty — mąż?... Ty i mąż razem w jednym osobniku — ha, ha! — Twoim obowiązkiem moralnym było już oddawna uwolnić od siebie dziewczynę dobrą, praktyczną, uczciwą, jeżeli jej dobrze życzysz, a nawet jeżeli ją kochasz.
— Prawda, ja jej dobrze życzę i dlatego nie mogę pozwolić na to, żeby została moją żoną. Ale widzisz, Antoś, ona mnie kocha.
— A ty ją za tydzień zdradzisz dla Lotti lub Kätti.
— Wiesz, ta Kätti u Probsta, co to za dziewczyna!
— No i widzisz, dla Kätti zdradzasz dziś Lotti.
— Nie, ja tylko robię uwagę z artystycznego punktu widzenia.
— Znam twój artyzm! Moralność swoją tymczasem schowaj do futerału i maluj, póki listu nie skończę.
Zapanowało milczenie. Wacek z moralnością w futerale malował zawzięcie, śmiał się do siebie i gwizdał, farby mieszał, odchodził od obrazu i wracał uszczęśliwiony z odzyskanej wolności.
— Już! — zawołał Antek, podniósł arkusz zapisanego papieru i czytał podniesionym głosem, siląc się na uroczysty patos.
— Antoś, czy ty mnie czasem nie za czarno malujesz? — odezwał się smutno artysta.
— Egoisto, fanfaronie, mówiłeś, że dziewczyna cię kocha. Ty jej pierścionek oddajesz, a chcesz, aby ona wiecznie cię kochała, chodziła przy księżycu, wzdychała, schła, jak szczapa... A ty?!
— Nie, nie, przysięgam, czuje, że wart jestem jeszcze ciemniejszego czernidła, tylko być może, że nie uwierzy i chybisz celu.
— To ciotki uwierzą, rodzina uwierzy i jak zaczną bębnić jej do uszu, wybębnią cię i w tydzień nie będzie po tobie w sercu panny śladu...
— Jeżeli taki ma być rezultat — zgoda!
— Przepisz nieco drżącą ręką, a ja skoczę po lak, szpagat, płótno, zapakuję pierścionek i na pocztę. Potem mała bibka na cześć twej wolności... Kontent jesteś?
— Czuję, żem się drugi raz urodził! — zawołał Wacek. — Zostanę sam z moją ukochaną sztuką, moją boską sztuką. Przecie „stary” mówi, że mam odrobinę talentu. Patrz — jakoś lepiej!
— Wybornie.
— Jeszcze dwa dotknięcia! — schwycił paletę i zbliżył się do obrazu.
— Teraz dwa, potem dziesięć, sto i nie skończysz listu, pierścionka nie odeszlesz, jutro znowu go zostawisz.
— Antek, nie dokuczaj! patrz, już kładę, chwytam pióro i smaruję.
Chociaż dlatego musisz zerwać, że na twojem gospodarstwie krowy nigdyby nie były w swoim czasie dojone.
— Prawda, prawda — zaczął pisać.
Antek wybiegł, Wacek rzucił pióro, zerwał się i chodził po wielkiej izbie, wzburzony radością i grą nerwów.
— Przecież nie popełniam żadnej zbrodni?... Kocham sztukę, jestem artystą i to niech mnie tłumaczy. Zacna, dobra, szlachetna dziewczyna, oddawała mi rękę i majątek! Nie jestem jej wart, a zmienić się — niema gadania. Gdybym się zmienił na porządnego faceta, czuję, że zostałbym tylko durniem. Przecież nie wolno mi przestać być sobą, stracić uroki swojego ja, swych porywów, nadziei i wchodzić w skórę, w grubą skórą szlachcica. Niepodobna! — postępuję uczciwie, mam być fatalnym szlachcicem, zaprzepaszczającym majątek żony, niechże będę rzetelnym artystą. „Stary” mówi, że mam odrobinę talentu.
Wpadł Antek, spojrzał na papier:
— „Kochana — droga”, tyle przez dziesięć minut?! Widzisz, idjoto, malowałeś!
— Anim się dotknął.
Wacek usiadł.
— Cóżeś robił?
— Filozofowałem.
— Ty?! — ha! ha!
— Pozwól mi przynajmniej w tak ważnej chwili życia mego pofilozofować. Nie widzisz, że stoję na przełomie...
— Idjoto, siedzisz na stołku. No, piszże raz przecie i skończ, zanim zapakuję pierścionek.
Pierścionek i list odnieśli na pocztę, kwity schowali. Wieczorem odbyła się skromna uczta w gronie najbliższych przyjaciół z powodu powrotu marnotrawnego syna na łono matki-sztuki. Mowy sypały się, jak z rogu obfitości, humor prawdziwie cygańsko-artystyczny przy reńskiem winie trzeszczał dowcipem i wesołością.
Nazajutrz Wacek wrócił do pracy, swobodny i uśmiechnięty. Cień, stojący między nim a sztuką, znikł zupełnie. Nie miał wyrzutów sumienia, pewny był, że spełnił święty obowiązek, oswobadzając sympatyczne dziewczę od artystycznego narwańca, za jakiego się w głębi serca miał.
Zaświeciło słońce, zrobiło się raptownie ciepło, jak w kwietniu, południowy wiatr, pomimo że ochłodzony szczytami Alp, był łagodny; na polach poczerniało, zielona ruń zboża okrywała zagony. Pchany artystycznym niepokojem i gorączką, pochwycił obraz, Antka zaprosił do towarzystwa i pobiegli za miasto.
Pejzaż, przeniesiony z izby, chociażby jak najjaśniej oświeconej, wyglądał martwo, brak mu było powietrza.
— Pejzaż z pamięci, to głupota, idjotyzm, podłośc!...
— No, no, korzystaj ze światła i ciepła, rób co masz robić, i w nogi.
— Patrz, jaki porcelanowy...
— Dalej, dalej — nalegał Antek, położył mu farby na paletę — bierz, rób, tymczasem skoczę do karczmy i każę piwa zagrzać.
Wacek został sam, ogłupiały, zapatrzony w płótno i w drgające życiem powietrze, w ten tajemniczy ruch, który odczuwał, lecz go wziąć i przenieść na płótno nie umiał.
Pochwycił pędzel... próbował... nie szło mu... bał się zepsuć tego, co jest.
— Należało od początku malować w plenerze, a nie teraz, gdy drewniana martwota izby rozpostarła się na płótnie...
Umieszał farby, przykucnął przed płótnem i leciutko dotykał pędzlami.
— Te białe, lecące chmurki zrobią ruch i pod niemi może będzie czuć troszkę powietrza na tej niebieskiej, rozciągniętej płachcie. Bo to przecie nie powietrze, lecz płachta, umaczana w farbce.
Ponaznaczał płynące chmurki, niebieską płachtę rozjaśnił i bojąc się zepsuć — przestał. Zabrał obraz, farby schował do szkatułki, złożył sztalugi i wolno poszedł do karczmy.
— Cóż? — zagadnął go Antek.
— Idjota jestem, chciało mi się malować w plenerze, a ja nie wiem co powietrze.
— Ha, to pijmy gorące piwo. Żółtka, cukier, cynamon i chleb tarty.
— Ale czy ty czujesz, że ja nie wiem, co powietrze?
— Masz jeszcze czas.
Wacek wpadł w wściekłość:
— Jaki czas? co za czas? Na obrazie moim niema powietrza — drewno i niebieska płachta, umaczana w farbce.
— Masz jeszcze czas na powietrze! tymczasem rozgrzej się, jesteś zmarznięty na kość.
Dziewczyna przyniosła piwo gorące, słodkie i pożywne.
Wacek się rozgrzał, wrócił mu artystyczny humor i fantazja.
— Mówisz, że mam czas na ruch i powietrze.
— Niezawodnie, dopiero co zmieniłeś się z narzeczonego w artystę.
— Prawda! Patrz, oto pierwsza moja praca w plenerze: płachtę, umaczaną w niebieskiej farbce, rozjaśniłem, rzucając stado płynących białych chmurek. Czy płyną? — patrz!
Postawił płótno w dobrem od okna świetle, Gospodarz, gospodyni i dwie dziewczyny patrzyły bezmyślnie. Antek ściągnął brwi.
— Wiesz, co ci powiem! jak na pierwszy raz — udało ci się. Chmurki płyną, niebieska płachta drga nieco, białe światełka zagłębiają perspektywę, — Poklepał Wacka po ramieniu. — Już ani jednego dotknięcia, bo przemalujesz, wstaw go w ramy... i do „starego”. Pamiętaj, że przemalowany gorszy, niż niedokończony. Tak, jak teraz, dobrze jest. Wacek, ty kapujesz naturę i za jaki rok będziesz siedział w plenerze, jak we własnym domu.
— Nie mam własnego domu.
— To w wynajętym.
— Hübsch! — szepnęła Niemeczka, patrząc na Wacka.
— Słyszysz głos ludu? — odezwał się Antek.
Wacek spojrzał na Niemkę; uśmiechnęła się do niego i mimowoli dygnęła.
— Głupcze, to ja jej się podobam.
— Każdą Niemkę, którą spotkasz, posądzasz o miłość do siebie. Czy ci nie przyjemniej, że Niemka odczuwa piękno na twoim obrazie, niż na twojej gębie?
— Antek, mówisz, jak filister. A więc obraz do „starego”!
— Natychmiast! nie możesz go trzymać jednego dnia w pracowni, bobyś ciągle o nim myślał i psuł go. Chodźmy kupić ramę... i jazda!
Wacek płacił na piwo, Niemeczka wyszczerzyła do niego zęby.
— Obraz ładny? — zapytał.
— Pewno, ale malarz ładniejszy — zarumieniła się i z pieniędzmi uciekła.
— No, patrz, jakie mam wściekłe szczęście — odezwał się Wacek.
— Do głupich Niemek, jeszcze Bawarek, ale spróbuj ty z innemi narodowościami! Zbałamucić Bawarkę, to znaczy tyle, co wypić kufel piwa.
— Ale na mojem stoi, że lud nie uznał mego obrazu.
— Mniejsza z ludem w wełnianych pończochach i krótkich spódnicach.
W mieście kupili starą ramę, kazali ją odświeżyć i wstawiwszy w nią obraz, odesłali „staremu”.
Pusto się zrobiło bez obrazu w pracowni Wacka, jakgdyby z niego dusza uleciała. Duża izba wydała mu się cmentarzem, jak i jego serce.
— Nie wytrzymam w tej pustce — powtarzał, zły, że uległ namowom Antka. — Nie wytrzymam i poszlę do „starego” po obraz. Tyle jeszcze poprawek!.. „Stary” się obrazi, a wylizane szczegóły zabiją całość.
Chodził smutny po izbie, rzucając tęskny wzrok na sztalugi.
— Obdarta z płótna sztaluga robi wrażenie szubienicy.
Wybiegł i wrócił z nowem płótnem, rozbitem na ramach, ustawił je i rad z siebie i wesół, pogwizdując na nutę ludowej piosenki, rysował kredką snujące się w myśli projekty. Coś mu się majaczyło po głowie, myśli, jak mgławice wypływały z jego czaszki, rozluźnione, bez określonych kształtów. Praca ta mózgu sprawiała mu rozkosz, ręka, posłuszna snującym się myślom, kreśliła je na płótnie i za chwilę mazała.
Rzucił kredę, chodził po pokoju, krew biła mu do mózgu, fantazja, ożywiona młodością, zaczęła pracować. I znowu pochwycił kredę, rysował szybko, chodził po izbie i wracał do płótna. Nareszcie odetchnął, kredę położył, zaśmiał się, narzucił paltot na ramiona, wybiegł, pełen otuchy i swobody, do kolegów, aby z nimi w kawiarni zagrać parę partyj bilardu, poumizgać się do ślicznej Lotti i pogadać z przyjaciółmi. Kolegów i gawędę z nimi lubił namiętnie. Był duszą zebrań; niewyczerpany jego humor, dowcipy i porównania budziły w gromadce malarzy polskich zapał i uniesienia.
Do kawiarni przyszedł Antek, koledzy rzucili się do niego.
Zrobiła się cisza.
— Otóż „stary” powiedział, że z Wacka będą ludzie i radzi mu, aby nie tracił nadziei, gdyż obraz spodziewa się sprzedać amerykańskiej małpie.
Wacka koledzy pochwycili na ręce i podnieśli wgórę. Lotti, uszczęśliwiona, pytała się czy dostał medal?...
— Powiedz jej, że tak duży, jak spodek od filiżanki.
Nie posiadała się z radości.
Po tak świetnej wieści należało zrobić bibę, lecz cóż, flota z kolonji polskiej odpłynęła, nie było rady, musieli poprzestać na kilkunastu kuflach piwa.
Od dnia przyjęcia przez „starego” obrazu Wacka upłynęły dwa tygodnie. Południowy wiatr palił śnieg, niósł wiosnę, lodowa skorupa ziemi tajała, ciepłe opary wydobywały się, ziemia oddychała utajoną radością nowego życia.
Wacek z płótnem i sztalugami wylatywał z miasta w pola. Chciał kraść słońce, jego promienie i radość ziemi. Plener go brał, przykuwał; myślał o słońcu, jak o swym dobroczyńcy i jedynym przyjacielu. — „Słońca, powietrza, plam...” Ci łajdacy Holendrzy, oni zdobyli tajemnicę uwięzienia na płótnie ruchu, powietrza i promieni słonecznych, za nimi Francuzi. Francuzi — majstrowie w plenerze. Trzeba im wykraść tajemnicę, lecz jak i za co? Gotówki mam ostatnie parę marek w kieszeni.
Smutny, zmarznięty wracał do domu, kładł płótno na sztalugach, patrzył na nie, łamał ręce, chodził po izbie i wzdychał lub deklamował na temat swego idjotyzmu.
— Wacek, „stary” cię woła! — huknął Antek, wpadając zdyszany — lećmy, może amerykańska małpa targuje się, może obrazu nie sprzedał i oddaje ci go... No, byłby bal!
— Skąd mu wtedy oddać dwieście marek? Z lichej mojej miesięcznej gaży? Cierpnę! Los artysty straszny! Siedzieć w szponach amerykańskiego łotra. Chodźmy!
Zatoczył się z przerażenia, poszli.
Długo stali na schodach, zanim Wacek pozwolił Antkowi zadzwonić. „Stary” ich przyjął serdecznie.
— Przepraszam, żem cię nie pytał czy zgadzasz się na cenę — sprzedałem...
Wacek odetchnął i ze wzruszenia siadł.
— Zgadnij, za ile?...
— Dwieście marek — szepnął, uradowany.
— Sześćset.
— Profesor żartuje!...
— Zaceniłem tysiąc — dał sześćset.
Wacek oniemiał.
— Podziękujże, idjoto — szepnął kolega.
— Odbieram sobie dwieście, a dla ciebie zostaje, rachuj, cztery setki. — Położył je na stole.
— Widzę z twojej miny, że ci się przydadzą! Tylko pracuj dalej, dalej wgórę! do tej „boskiej”! tajemnicę po tajemnicy zdobywaj. Nikt cię niczego nie nauczy jeśli sam własną pracą nie podpatrzysz natury...
Wackowi, ze wzruszenia i wdzięczności, łzy świeciły w oczach.
— A teraz — zabierajcie pieniądze i w nogi. Farby mi schną, słońce świeci, muszę i ja kończyć...
Zerwali się. Wacek w milczeniu pocałował „starego” w ramię — nie był w stanie mówić. Odeszli.
Na schodach spojrzeli na siebie.
— Antek, mów ty, bo mnie dławi.
— Nic innego, tylko „stary” obraz twój poprawił i dla amerykanina pod twojem nazwiskiem podpisał swoje. Coby mogło być innego... Amerykanie nie mają pojęcia o sztuce, na tysiąc kupców dwóch się rzetelnie zna, reszta kupuje tylko firmy.
— Czy tak, czy siak „stary” — kapitał, zuch, zdrów numer i kochać się każe. Powiedz, żeby nie „stary”, coby ze mnie było?
— Oddawna doiłbyś krowy. Tymczasem, idjoto, masz już firmę i teraz sam z małpami amerykańskiemi możesz się całować.
Wacek, rozkosznie zamyślony, nie słyszał.
— Cóż myślisz z tym kapitałem robić? — zapytał Antek na ulicy, kładąc rękę na ramieniu kolegi.
Wacek się ocucił, popatrzył na Antka i zawołał:
— Za te masy złota sprawię sobie „plener”, dużo pleneru, rozumiesz!?
— Gdzież go kupisz?
— Francuzi go mają, okradnę ich, niech szelmy oddadzą. Plener nie dla nich specjalnie stworzony, należy do świata, do ludzkości... Niech i nam dadzą to, co im spadło z nieba.
— Jedziesz?
— Z pewnością! Tu z Niemcami niema dużo do roboty.
— Jedziesz do Paryża?
— Jutro. Bo gdybym został tydzień, niewieleby z amerykańskiego złota zostało.
— Znasz siebie widocznie nieźle, lecz zimno jakoś przyjąłeś cud, a może piorun, co spadł przed tobą z jasnego nieba.
Wacek stanął.
— Antek, wiesz, co ci powiem? za mało mamony na Paryż.
— A ty, łotrze! przed godziną było dosyć pięć marek.
— Nie było Paryża — był kredyt...
— Nie świdrował ci we łbie Paryż — prawda! Ale zawsze radość radością, wygrany los szczęściem. Czuję w tobie plenerzystę i tu punkt do wybuchów wielkiej frajdy!
— Tak! — zawołał Wacek — mamona jest podłą, a plener całym światem!
Ujęli się pod ręce i maszerowali, jak zwycięzcy świata. Niemcy ustępowali im z drogi.
Nazajutrz wieczorem zaroiło się polskimi artystami na dworcu monachijskim. Słychać było jedynie mowę polską, wesoło i głośno wypowiadaną, z akcentem młodzieńczym i artystyczną werwą.
Zadzwoniono. Wacek wyrwał się z uścisków kolegów, wpadł do wagonu, otworzył okno, zdjął kapelusz i silnym głosem ciął mówkę, przerywaną okrzykami. Nie skończył, pociąg go uniósł z sobą, a goniły go wesołe pożegnania...
więcej..