- W empik go
Bajki dla dorosłych. Powieść dla roślinożerców - ebook
Bajki dla dorosłych. Powieść dla roślinożerców - ebook
Wszechwiedzące jabłko malinówka i dwaj nowicjusze: pomidor malinowy oraz czerwony ziemniak z tropików postanawiają zwiedzić wieś, w której przyszli na świat. Nie różni się ona od znanej nam rzeczywistości, z wyjątkiem jednego szczegółu: ludzie zniknęli. Bohaterowie, starając się żyć pełnią życia, nieustannie konfrontują się z absurdami dzisiejszego świata. Obserwując otaczający świat, pakując się w tarapaty i przeżywając miłosne rozczarowania, każdego dnia stają się bogatsi o nowe doświadczenia. Dopóki przyroda króluje, dopóty jabłko, pomidor i ziemniak żyją. Co jednak stanie się, kiedy wrócą ludzie?
Powiecie, że to pewnie bajka, ale bajką jest przecież ten świat. Powiecie, że chłopiec jest chory, ale ten świat też jest chory. Powiecie, że wszystko się kiedyś kończy, nawet bajka, ale ta bajka nie skończy się nigdy, bo jeśli jej zabraknie, to zostanie tylko beton i asfalt, smutny pomnik śmierci.
Piotr Sakowski
Od urodzenia mieszkaniec stolicy Pomorza Zachodniego – Szczecina. Socjolog z wykształcenia. Miłośnik dobrej literatury. Obserwator codzienności w każdej postaci – wirtualnej i realnej – mający dystans do całej otaczającej aury. Człowiek środka – bywalec zarówno zakamarków miast, jak i zielonych łąk oraz gajów. Przemierza życie na białym koniu oświecenia i racjonalizmu.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-770-9 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto wieś jak malowana. Pełna wysłużonych chat i różnych dróżek, prowadzących jednak w tym samym kierunku – do ceglanego kościółka, który stał tam, od kiedy najstarszy mieszkaniec powiedział po raz pierwszy „mama”. Swojskie zapachy, odgłosy i widoki nie różniły się od milionów podobnych na całym bożym świecie. Jednak każda taka wieś, mimo że podobna do innej, ma coś swojego. Na przykład temperaturę zamieszkujących ją istot – ludzi, zwierząt, robactwa. Wsie różnią się również, niewidocznymi dla ogółu, różnorakimi rodzajami chochlików, niemot czy innych utrapień. Warzywa, owoce, wszelakie zielsko to druga strona medalu. Kolor zieleni, który epatował w większości miejsc naszej urokliwej wsi, łagodził letnie upały i złoty kolor pochodzący wprost z tarczy słonecznej. Każdy zmysł, który z Bożej łaski dostaliśmy w spadku od naszych przodków, również łagodniał w zderzeniu z zielenią. Kolory świata dzielą się na drażniące i łagodzące. Występują parami – na przykład słoneczna żółć, przy której mrużymy oczy, ukazuje się w towarzystwie kojącego błękitu nieba i zieleni połaci ziemskiej. Innym przykładem jest czerwień, która pojawia się gdzieniegdzie – ją też łagodzi zieleń. Czerwień czasami łagodzona jest również przez biel, ale to inna para kaloszy, jak mawiają starzy mieszkańcy naszej wsi. I właśnie o tej innej parze kaloszy przyjdzie nam jeszcze co nieco powiedzieć. Na razie skupmy się na wiosce, która, choć mała i na końcu świata, to jednak bogata. Chaty w niej nie stanowiły małego skupiska, a raczej zostały porozrzucane na znaczne odległości. Każda z nich miała zabudowania gospodarcze i ogródki podzielone według uznania, które wyglądały jak spontaniczne miedze, zakładane czarodziejską ręką przez świętych wysoko w chmurach, lekko pofałdowane i otulone bielą wapna rozrzuconego zimą. Teraz jednak, w połowie lata, zieleń zabrała, co jej się należy i zakryła białą otulinę głęboko w przekopane wiosną bruzdy. Chaty były nowoczesne, a większość z nich miała białe ściany i czerwony dach. Na razie zostawmy jednak tę biało-czerwoną farbę na wiejskich ścianach. Spójrzmy głębiej na naszą małą osadkę. Większość domów miała eklektyczny styl czasów przełomu, jak nazywany jest barwny okres końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. W tej wsi to czas największych zmian, jakie kiedykolwiek poczynił człowiek – pojawiły się rozdrabniacze wraz z pompą do toalet, a dzięki kanalizacji ludzie poczuli luksus wielkomiejski i zamienili wygódki na prawdziwe klozety, jakby przeszli z czasu zimowego na letni albo przesiedli się z fiata do mercedesa. Zamienili socjalizm na kapitalizm, znajomości na kredyt. Eklektyczne chaty, eklektyczne zabudowania gospodarskie. Gdybyśmy spojrzeli z lotu ptaka na wieś, miałaby ona formę kolistą, niby zakreśloną cyrklem, z małymi punkcikami obejść i domów. Punkty te połączone byłyby dróżkami, czyli liniami, w kierunku środka i, większego od pozostałych, budynku kościelnego z czerwonej cegły. Dróżki te były pięknie wybrukowane – widać, że nowe. Pachniały jeszcze potem robotników i alkoholem, atrybutem prawdziwego budowlańca. Koło kościółka stał jeszcze jeden budynek. Był to sklep spożywczy o krótkiej, lecz wymownej nazwie – U Leszka. Miał on formę czworoboku, niezbyt urodziwą, z lekka mroczną. Zbudowany był z białych pustaków, a u góry pokryty był blachą falistą, ufarbowaną przez kogoś na kolor czerwieni, która została lekko rozjaśniona przez czas, słońce i deszcz. W oknach sklepu były kraty. Jednak, co dziwne, były one złote lub pozłacane i odbijały światło, nadając otoczeniu barwę bogactwa. Za sklepem stał dom sołtysa, który jako jedyny we wsi nie miał zabudowań gospodarskich. Obok stała poczta, która, podobnie jak sklep, zbudowana była z pustaków, oraz szkoła i przedszkole w jednym. Szkoła była jeszcze w budowie i wyglądała trochę jak industrialny kościół – jeden z tych nowoczesnych, tak chętnie budowanych w czasach _prosperity_. Wracając do kościółka, to obok niego stał dom proboszcza – najpiękniejszy i najnowocześniejszy dom w całej wsi. Na dachu miał nadajnik telefonii komórkowej oraz kilka anten satelitarnych. Miał trzy piętra i wyglądał jak podium na zawodach sportowych. Na najwyższym piętrze mieszkał proboszcz, na środkowym były pokoje, kuchnia oraz łazienki, a najniżej mieściła się sala katechezy, pokój spotkań oraz pokój przyjęć interesantów. Obok plebanii i domu sołtysa przepływała rzeczka. Niezbyt szeroka, żmijowata, porośnięta na obu brzegach małymi drzewkami – były to głównie brzozy, młode dęby i inne liściaste pomniki przyrody. Zapach, który unosił się nad brzegami rzeczki, przypominał mieszankę bimbru z sokiem – odżywczego napoju, uznawanego w tej wiosce za regionalny przysmak. Dlatego też rzeczka miała nazwę Ognista Woda. Przezroczysty, biały nurt płynął wartko niczym wietrzny podmuch poruszany niewidzialną nicią przez anioła stróża. Gdzieniegdzie tę bajeczną formę zakłócał diabelski wir, porywając na swojej drodze listki, małe robaczki lub patyczki. Dla człowieka i większych zwierząt nie było w tym ani odrobiny grozy, a raczej przyjemność z obcowania z wodą i nieco dzikim miejscem pośrodku wioski. Skąd płynęła ta rzeczka? Z południa na północ, szlakiem z góry na dół, wprost do jeziorka, które graniczyło z wioską od północy. Było ono lekko brudne i cuchnące od kąpiących się w nim krów i koni oraz z powodu małej wymienności wody. Nazywało się Głębokie, choć było płytkie. Przy nim znajdowała się mała plaża i zabudowania gospodarcze wraz z chatą jedynego we wsi rybaka, na którego wszyscy wołali Neptun. On sam nie przypominał rzymskiego boga, wyglądał raczej na grubego niziołka z powieści fantastycznej. Jednak na razie zostawmy Neptuna w spokoju. Zobaczmy, co było na południu. Znajdowały się tam pagórki, raczej małego kalibru, bez oficjalnej nazwy, przez mieszkańców wioski potocznie nazywane Górkami. W środku kamieniste, na obrzeżach porośnięte jodłami i świerkami. Z górki na pazurki, jak mówi przysłowie. Pod samymi Górkami stał mało okazały budynek, na którym była przybita metalowa tablica, lekko utytłana życiem. Na tej tablicy namalowany był brzydki napis „U Jadzi – salon kosmetyczny”. Zajrzyjmy do Jadzi, bo pewnie tak nazywa się właścicielka. Można też bardziej formalnie i poważnie powiedzieć „Jadwiga” lub zawołać „Jadźka, co miłuje sercem” – a kto miłuje sercem, ten zawsze emanuje szczęściem. W środku było jednak pusto i cicho jak makiem zasiał. Nawet zasłony nie drgały na letnim wietrzyku. Powietrze snuło się powoli, jakby ktoś zatrzymał je w pikselach wbitych w tkankę atmosfery. Sam salon nie sprawiał wrażenia zbyt nowoczesnego, a raczej przypominał stary buduar z żurnali wydawanych w modernistycznej formie lat trzydziestych dwudziestego wieku. Po jednej stronie stały fotele fryzjerskie, po drugiej stolik i kilka krzeseł tworzących coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na poczekalnię. Drobinki kurzu leżały nieruchomo, jedynie od czasu do czasu bywały lekko trącane w ruch, po czym szybko opadały. Tapety na ścianach przypominały, że jesteśmy w salonie kosmetycznym. Modelki nieruchomo pokazywały swoją urodę, z deka pożółkłą i wyblakłą od upływu dni i za sprawą ogrzewania. Na suficie ząb czasu jeszcze bardziej nadgryzł przybytek Jadzi – biała farba, pewnie jeszcze z poprzedniego stulecia, teraz odchodziła całymi arkuszami. W niektórych miejscach bąble dopiero nabierały rozpędu, a gdzie indziej już mocno dawały się we znaki i całymi rzędami bulgotały nieruchomo. Gdzieś w oddali słychać było kapanie wody. Krople stukały, zapewne rozbryzgując się o jakiś metalowy brzeg. Zostawmy pusty salon kosmetyczny naszej tajemniczej Jadzi. Wystarczy wznieść się trochę, aby zobaczyć wieś w całej okazałości. Na wschodzie wsi znajdowały się tereny lekko bagniste, gdzie można było zobaczyć gromady ptaków oraz okazy fauny i flory wodnej. Na zachodzie mieściły się pola uprawne, na których część mieszkańców pracowała w pocie czoła, aby zebrać płody ziemi rolnej. Pola były jednak puste i wyglądały jak bezdroża uformowane przez mechaniczne pojazdy, które były jedynymi świadkami chwili obecnej. Ludzi gdzieś wywiało – zniknęli i zapodziali się w czasie i przestrzeni. Najstarsi mieszkańcy używali jeszcze do pracy zwierząt domowych, obecnie traktowanych bardziej jako ozdoby niż siła pociągowa. Jednak zwierzęta domowe, tak samo jak ludzie, nie były obecne w przestrzeni publicznej. Nawet psy i koty gdzieś zniknęły. Czyżby jakaś zaraza lub pomór były obecne we wsi? Może ludzie schronili się w kościółku? Zajrzyjmy tam. Kościół, zbudowany z cegły wypalonej klasycznym stylem, nie był zbyt wielki. Przypominał raczej mały schron. Duży krzyż na jego czubku stanowił najwyższy punkt we wsi i przypominał, że jest to przybytek chrześcijańskiego Boga. Neogotycki, lecz w tym przypadku bardzo oszczędny, kościół miał wiele fryz i blanek. Również jego strzelista forma była bardzo ograniczona. W środku znajdowało się małe pomieszczenie z jeszcze mniejszym ołtarzem z drewna dębowego. Znajdowało się tam również kilka ławek z dębowego drewna i konfesjonał otwarty, wykonany z sosny. Obok ambony, zasłanej białym obrusem, stała świeca – niedawno zgaszona, jeszcze tlił się jej knot. Ludzi i tu nie było. Przesiąknięte liturgią powietrze leniwie się poruszało w takt oddechów lekkiej bryzy wpadającej z dworu. Czemu nie ma ludzi? Szybko, trzeba ich poszukać! Stanowią w końcu najciekawszą formę plastyczną stworzoną przez naturę. Są pewnie nad jeziorkiem lub gdzieś odpoczywają od ciążących na nich obowiązków. Patrząc jednak to na północ, to na południe, nikogo nie zauważamy. W sklepie pusto, tylko towary tu i ówdzie pospadały z półek. Może ktoś je zrzucił w pośpiechu, wychodząc szybkim krokiem? Na plebani u księdza znajdował się niezjedzony do końca posiłek. U sołtysa na podłodze leżała gazeta usmarowana dżemem i masłem. Obok niej stał jeden but, drugiego nie było widać. Wyglądało to, jakby sołtys uciekał w pośpiechu i trwodze, gubiąc jeden but. Nie wydaje się, że jest to dzień jak co dzień. Coś nad wsią zawisło. Jakaś groza czy utrapienie. Coś, na pierwszy rzut oka, mglistego i mrocznego. Niebo było prawie czyste – poza tarczą słoneczną świecącą na piękny żółty kolor i kilkoma chmurami. Ogólnie cisza i spokój niczym na początku spektaklu teatralnego. Czekaliśmy na pierwsze słowo… i wtedy słychać było jakiś chrobot. Szmer. Szum. Szelest stóp. Oszczędny i skromny jak kroki staruszka. Bezosobowy i tajemniczy. Było w tym trochę pląsu, a trochę tanecznego powabu. Jedną z wielu brukowanych ścieżek pomykał jakiś mały kształt. Powoli zbliżał się do kościółka. Szedł od strony zachodniej. Był niziutki i czerwony. Otyły, z białymi rękoma i nogami jak u patyczaka. Jabłkowy kształt… a może pomidorowy? Przypominał oponę nadmuchaną w kolorze czerwieni. A może to balon napełniony marzeniami? Była jeszcze możliwość, że to po prostu czerwony ziemniak, jakie sadzono od niedawna we wsi. Nadaje się on na frytki i smakuje wybornie. Zbliżał się dziarskim krokiem, mocno przerzucając ciężar z nogi na nogę i gestykulując swoimi chudymi rękoma jak w tańcu nowoczesnym. Tak! To ziemniak! Kształtna bulwa utytłana lekko ziemią. Obraz stał się wyraźny i widać było wszystko ze szczegółami. Kroczył powoli niczym książę na czele dworu, lecz w tym wypadku za ziemniakiem nikt nie szedł, nikt nie był obecny, nikt mu nie towarzyszył. Samotność jest podobno oznaką bogatego wnętrza. W tym przypadku ziemniak miał naprawdę otyłe wnętrze, więc można stwierdzić, że był naprawdę bogaty. Powoli doszedł pod sam kościół i przystanął. Znalazł się w samym środku wsi, pustej na tę chwilę. Ociężały i przybrudzony życiem, jakie dotąd prowadził. Samotny wśród innych bulw pod ziemią. W krainie czerni, bliżej jądra ziemi, bliżej piekła. Jądro ziemi jest czerwone, atmosfera nad nią biała. Biel i czerwień. Niebo i piekło. Dobro i zło. Tak oto dotarliśmy do początku opowieści z krainy bieli i czerwieni. Z krainy mlekiem i barszczem płynącej. Ze świata bezbarwnej okowity i czerwonego mięsa. Białej kiełbasy z ćwikłą. Białego żurku i rdzawego bigosu. Pierogów z truskawkowym farszem. Młodą białą kapustą z młodą czerwoną marchewką. Czosnku i pietruszki z bogactwem przypraw. Białych flaków wołowych okraszonych bardzo ciemnym wywarem. Białą i czerwoną fasolą. Tam, gdzie łabędzie pióro jest symbolem wierności, a historia łączy je z krwią przelaną za wolność. Gdzie orzeł jest królem koronowanym przez lud, lecz nigdy nie zstępuje z piedestału na grunt wioski, a raczej maże się w czerwonych plamach swoich ofiar. To kraina twarogu i dżemu truskawkowego. To kraina białego gołąbka i rudego lisa. Pokoju, chytrości i cwaniactwa. Początek pewnej opowieści, która będzie płynęła jak wioskowa rzeka Ognista Woda. Powoli i majestatycznie. Rysunkowo i bajkowo. Start!
_Prosperity_ (ang.) – dobrobyt, powodzenie.1. SPOTKANIE
Ziemniak wziął ręce pod boki i zaczął podziwiać kościół i jego wielkość. Dla jego kartoflanego umysłu budowla była nieziemsko wielka. Zadarł bulwę i przenikał krótkim wzrokiem imponującą bryłę. Uśmiechnął się zadowolony jak ktoś, kto po raz pierwszy wyzwolił się z więzów sztywnego gorsetu dołu, skąd pochodził. Czerwone ziemniaki to była nowość nad nowościami. Nasz protagonista był jednym z pierwszych pokoleń tej odmiany we wsi. Jego oczy błyszczały przy tym nieziemsko. Okrąglutki z domieszką ziemnej cery dygotał cały z zadowolenia i wzruszenia. W jego głowie kłębiło się tysiące słów i myśli. Z ziemniaczanych ust popłynął chichot. To pierwszy odgłos, jaki słyszymy we wsi poza dźwiękami przyrody, zminimalizowanymi przez pustkę, jaka się wytworzyła bez ludzi i zwierząt domowych. Odgłos lekko chropowaty i nostalgiczny, bardzo stateczny, wprost uwodzicielski. Chichot powtórzył się, a my coraz wyraźniej widzimy kłębiące się myśli w samym środku bulwiastej figury. To wspaniałe myśli. Efektowne rozpoczęcie jego świadomości. Ziemniak był cały podekscytowany, że myśli i może z siebie wydobyć głos. Czy jednak będzie można go zrozumieć? Czy może jego mowa będzie kartoflana jak bełkot pijaka?
– Prze-kurwa-piękne – odezwał się sarmacko ziemniak i podrapał po łysej bulwie.
Miał wyraźnie dobry nastrój, a język, którego używał, był zrozumiały nawet dla gości z innych wsi i miasteczek. Nawet podróżnicy z wielkich miast, którzy od czasu do czasu zaglądają do wsi, zrozumieją przesłanie.
– Po chuju wspaniałe! – krzyknął głośno ziemniak, upajając się swym głosem, a po chwili zaczął klaskać jak ktoś, kto wzlatuje na wyżyny świadomości.
Dzień zapowiadał się magiczny. Słońce uśmiechało się swoim naturalnym kolorytem, a białe chmurki nie zapowiadały żadnych perturbacji pogodowych. Gdzieniegdzie fruwały owady przepojone owadzim życiem. Przynajmniej one pozostały we wsi. Żuki, muchy, ważki i inne robaki – te bardziej pożyteczne oddawały się rutynie, nie przeszkadzając ziemniakowi, który dalej oglądał rzeczywistość i coś bardzo trywialnie mruczał. Trzeba zrozumieć, że nasz bohater niedawno nauczył się korzystać z mocy mowy i myśli. Stare porzekadło „najpierw myśl, potem mów”, nabrało tu nowego znaczenia. Ziemniak coś mówił do siebie, a potem myślał, co to może oznaczać. Uczył się jednak z szybkością błyskawicy. Można by opowiadać tak całymi godzinami, lecz w tej sytuacji zostawmy upojonego mocą i widokami ziemniaka na chwilę samego. Czemu go zostawiliśmy na tej kruchej dróżce, w niepewności? To proste – inną drogą w stronę tego samego kościoła szła sobie inna postać. Zbliżała się powoli i majestatycznie. Pomidor. W całej swojej okazałości – elegancki i grubaśny. Malinowy, wprost karmazynowy. Szarmancki, na pierwszy rzut oka, oraz spontaniczny w wymowie ruchów ciała. Okrąglutki jak piłka tenisowa, z bujną czupryną zielonych odrostów. Pomidor szedł od drugiej strony kościoła, mijając mostek na Ognistej Wodzie. Następnie zaczął, tak jak ziemniak, podziwiać ogromny, jak dla niego, przybytek Boga ludzkiego lub przynajmniej jego wyobrażenie. Zadarł wysoko swój owoc i był bliski omdlenia. Soczyste pomidorowe myśli popłynęły szybko i okazale. I on dopiero uczył się samodzielności i świadomości. Bezbarwne białe oczy, wyglądające trochę jak pestki, obracały się to w górę, to w dół. Sam pomidor myślał bezwładnie. Był o jotę spóźniony w stosunku do ziemniaka. Krótką chwilkę się ślimaczył, zeskakując z krzaczka. Chciał po prostu mieć jakieś zadaszenie w postaci włosów. W tym wypadku była to końcówka odrostu krzaczka. Zielone listki falowały na małym wiaterku i mocno spinały pomidora. Przynajmniej nie było widać dziurki, jakie owoce pomidorowe mają po zerwaniu. Podobnie jak nasz przyjaciel ziemniak, pomidor był bardzo podniecony.
– Ale że to takie wielkie – rzekł pośpiesznie i zbliżył się do samej ceglanej ściany.
– Ale że to takie czerwone… jak ja – dodał.
Przybliżył oczy, a po chwili wyjął z ust krótki język i polizał pierwszą napotkaną cegłę. W głowie kłębiło mu się od znaczeń i znaków zapytania. Smak, przepojony starością i miałkością, był do zaakceptowania tak samo, jak do zaakceptowania jest pierwszy kęs w życiu w zależności, gdzie jest się na łańcuchu pokarmowym. Pomidor cofnął się szybko i wziął głęboki oddech.
– Oto jestem – znów szybko zawyrokował, cofając się jeszcze dalej. Pośpiesznie zarzucił ręce do tyłu i odszedł stabilnym krokiem. Myślał o swoim domu pośród krzaczków maliniaków i o dziwnym smaku w ustach, który go pozytywnie nastroił. Czas popłynął trochę szybciej, a dwie postacie kręciły się po obu brzegach kościółka. Ziemniak sztywny, lecz radosny. Pomidor zachłyśnięty swą jaźnią. Jeden powoli stąpał na południe, drugi na północ. Pierwszy wymachiwał rękoma, drugi miał je założone do tyłu niczym poeta o brzasku ranka snujący myśl o samobójstwie wciąż odkładanym na półkę. Ziemniak pierwszy dotarł do kościelnych drzwi i zajrzał przez nie. Przystanął i zawołał groźnie, wydymając policzki:
– Ohoho! Uhaha!
Odpowiedziało mu echo i skrzypienie drewna ze środka. Po chwili wszedł chwiejnym krokiem do wnętrza kościółka, po czym stanął jak wryty. W pierwszym rzędzie, wprost naprzeciwko ambony, siedział owoc jabłoni. Czerwony i błyszczący. Smagły, z białymi plamkami od słońca. Siedział i cicho rozmawiał sam ze sobą. Dywagował właśnie nad jakąś subtelną materią, kiedy usłyszał wołanie ziemniaka. Tylko na chwilę umilkł – po sekundzie, nie zwracając uwagi na ziemniaka, perorował dalej. Właśnie w tym momencie ziemniak stanął jak wryty.
– Hej, kim jesteś? – zapytał ziemniak subtelnie i, jak przystało na ciekawskiego osobnika, podrapał się po bulwie. Jabłko wychyliło się z ławki, dla niego wielkości statku kosmicznego i chrypliwym głosem zasyczało:
– Cicho! Nie widzisz, że jestem w trakcie rozmowy?
– Z kim rozmawiasz? Nie widzę nikogo… – spytał ziemniak cichszym głosem. W jego głowie powstała myśl, że każda nowość, jakiej dziś doświadcza, musi być lekko zwariowana. Gdyby sobie wyobrazić literki alfabetu wychodzące z buzi jabłka, to byłyby one poplątane i zagmatwane jak historia naszej wsi. Literki powycinane i ułożone niesymetrycznie – było to spowodowane przenikaniem się słów i myśli. Był kiedyś w tej wsi mędrzec, który powiedział znamienne zdanie, gdybyśmy zawsze myśleli przed wypowiedzią, to nie byłoby prawdy, tylko same kłamstwa. Ziemniak podszedł bliżej jabłka, jednak owoc siedział na ławce. Nie wiadomo jak tam wlazł, prawdopodobnie jakoś się wspiął. Odszedł trochę od ławki, aby widzieć owoc jabłoni. Był odwrócony do ołtarza, choć z pewnym rodzajem bojaźni rozglądał się dookoła.
– Jesteś ziemniakiem? – zapytał owoc jabłoni.
– Tak, średnią bulwą z pola – odpowiedział dostojnie ziemniak i ukłonił się gładko.
– Pochodzisz z dołu, ja pochodzę z góry. Z samego drzewa. Jestem malinówką o dorodnym smaku. – Owoc jabłoni zachichotał przy tym donośnie, tak że w kościele atmosfera się rozładowała.
– Ja jestem bio-eko. Tak mnie nazywają. Ziemniak z tropików. Czerwony z kremowo-białym środkiem. Mój tata sadzeniak mawiał, że jestem dobry na wszystko, a najbardziej na frytki.
Jabłko wstało na haczykowate nogi i zarechotało teraz głośno. Jego tubalny głos było słychać nawet na zewnątrz, gdzie, jak wiadomo, spacerował sobie pomidor.
– Podobno ja mam wiele zastosowań, od cydru po farsz do jabłecznika.
– Zostańmy przyjaciółmi – zaproponował ziemniak i jeszcze raz się ukłonił.
Owoc spoważniał. W jego głowie powstała myśl o dziejowej opaczności. Choć pochodził ze szczytów, to spadł pewnego dnia na grunt ziemny i uciekł z sadu, w którym się urodził. Wędrował po wsi i poznawał jej tajemnice. Wciąż jednak był samotny. Nikt nigdy, aż do teraz, nie zaproponował mu przyjaźni. Nikt nie chciał dzielić z nim drogi, jaką obrał. Od razu poznał w ziemniaku nowicjusza. Zrobiło mu się ciepło na duszy i sercu.
– Czemu nie, mój nowy przyjacielu z dołów społecznych? – rzekł z powabem i wziął susa, po czym skoczył na dół z ławki. Obrócił się, spadając i opadł gustownie na ręce.
– Tak się cieszę! – odpowiedział ziemniak, podchodząc bliżej do jabłka. Pomógł wstać owocowi na nogi i speszył się lekko dotykiem obcej istoty na tym bezkresnym świecie. Byli równego wzrostu. Ziemniak był oczywiście łysy, podobny do marmurowego czerwonawego kamienia. Owoc jabłoni miał ogonek przypominający małą antenkę. Oboje pochodzili ze wsi i znajdowali się na samym dole łańcucha pokarmowego, lecz ich samych również dzieliła przepaść. Jabłko pochodziło z sadu. Było rajskim owocem, który uciekł przed losem kusiciela smaku. Było ucieleśnieniem gustu i jakości. Słodkie i tajemnicze. Stanowiło symbol tej ziemi – umiarkowany, rozsądny i pewny siebie. Można było z niego zrobić napój i strawę. Usmażyć i ususzyć. Jeść na surowo i dokonać obróbki. Ziemniak przy jabłku był parweniuszem. Pochodził z dołu, był solą tej ziemi, z którą zresztą najlepiej smakował. Najpopularniejszy dodatek i składnik głównego posiłku. Pochodził z pola, które nawet w nazwie miało znak tej krainy. Kto pochodzi z pola, tego ciężka dola. Jednak w tym przypadku i on uciekł przed losem, jaki czekałby go na niwie.
– Dopiero zyskałeś świadomość, przyjacielu? – zapytał bezceremonialnie owoc.
– Tak – odpowiedział ziemniak. – Tak, przyjacielu, jestem tu nowy.
Owoc zamrugał oczyma i złapał ziemniaka za ręce. Zaczął prowadzić go do wyjścia.
– Chodź, pokażę ci świat.
Obaj kroczyli, jakby znali się całe życie. Jabłko myślało, jaki przewrotny jest ten świat. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się jednak oznaka strachu. Nierealne się wydarza. Jednak czy szybki początek nie zwiastuje rychłego końca? Ziemniak w swojej naiwności był szczęśliwy i myślał tylko, że szybkie polubienie może oznaczać jedno – pewność, że nie będzie więcej samotny.
Tymczasem na dworze, tuż przed samym wejściem do kościoła, przechadzał się pomidor. Nie zapominajmy o tym bohaterze. Karmazynowy król średnich krzaczków miał ręce założone do tyłu i z refleksją obserwował drzwi do kościółka. Przepływały przez jego głowę strumienie myśli i górę brała ciekawość, co jest za wrotami kościelnymi otwartymi do połowy. W którymś momencie usłyszał głosy płynące z wnętrza przybytku Boga. Zamurowało go i przestraszyło to trochę. Pomidor jednak wierzył, że ma w sobie moc silną i bezgraniczną. W strukturze naszych bohaterów był w średnim punkcie drabiny społecznej. Owoc uważany za warzywo. Nie pochodził z drzew, lecz z małych krzaków. Nie pochodził z rajskiego sadu, lecz z ogródka samego listonosza. Klasa średnia. Ważniak wśród maluczkich. Indywidualista i smakosz nowalijek. Jego unikalny smak i konsystencja sprawiała, że wzrastało jego poczucie pewności siebie. Stał teraz napięty i zastanawiał się co to za głosy. Nie wchodził do środka. Drzwi kościoła zaskrzypiały, kiedy lekki wiaterek w jednej sekundzie się wzmógł. Kto to? – Pomidor zdążył tylko pomyśleć, a już we wrotach ukazali się jabłko i ziemniak. Oboje naraz umilkli i cała trójka przyglądała się sobie. Wzrok pomidora przeskakiwał z jednej postaci na drugą. Oczy ziemniaka i jabłka przyglądały się posturze pomidora i jego falującym małym listkom na głowie. Pomidor milczał. Ziemniak i jabłko również. Do niedawna trzymali się za ręce. Teraz jednak owoc jabłoni puścił ziemniaka i delikatnie bawił się swoją dłonią, co mogło być oznaką zdenerwowania. Miał już dużo wrażeń w swoim krótkim życiu, to jednak była nowość. Cała trójka od razu zauważyła swoją czerwień, która odbijała się od otaczających ich wszelakich rzeczy. W ich umyśle były znaki zapytania, nawet u wyjadacza jabłka.
– Kim jesteś? – zapytał naiwnie ziemniak pomidora, podchodząc bliżej.
Pomidor zastanowił się przez chwilę i odpowiedział z uśmiechem na ustach:
– Jestem pomidorem malinówką z sadzonek listonosza. Drugi rząd, trzeci krzaczek. Mam trzy siostry i jednego brata, lecz nadal rodzą się nowe owoce.
Uśmiech nie schodził z jego twarzy – był przyklejony niczym etykieta na słoiczku z koncentratem.
– Ja też jestem malinówką – odezwało się jabłko, szturchając ziemniaka. – A to ziemniak, emigrant z tropików.
– Już jestem tutejszy, urodziłem się tutaj, mam korzenie na największym polu.
– Więc jesteś malinówką? – zapytał pomidor, patrząc na dorodny owoc jabłoni. Zarzucił ręce do tyłu i złapał swoje dłonie w geście wyższości jak u jakiegoś ważniaka.
– Tak – odpowiedział owoc. – Idziemy z ziemniakiem oglądać wieś, dopóki nie wrócą ludzie.
Tak… nas też zastanawia, gdzie ci ludzie są? Koło kościoła cisza i spokój niemal jak na pogrzebie.
– Jesteś malinówką, a nie przypominasz mnie.
– Bo jestem jabłkiem, a ty pomidorem. Ja rosnę wysoko na drzewach, ty nisko na krzaczkach. Ciesz się, że w ogóle rozmawiamy.
– Chcesz zostać naszym przyjacielem? – wypalił znienacka ziemniak, nie zastanawiając się, czy jabłko i pomidor mogą tego chcieć.
– Im wyżej rośniesz, tym mocniej spadasz, mówił mój ojciec – rzekł warzywo-owoc, czyli pomidor.
Jabłko się nachmurzyło. Dotarło do niego, że ta rozmowa zaczyna być jałowa.
– Ale mam całą perspektywę u góry, a ty jesteś dobry tylko w wybranej specjalizacji.
– Co?! – Pomidor aż zbladł, bardziej czerwony nie mógł się zrobić. – Jedna specjalizacja? Czy wiesz, ile rzeczy, przetworów i do ilu zastosowań przydaje się pomidor?
– Pewnie, że wiem – odpowiedziało jabłko nonszalancko. – I wiem też, że żaden z nas, czyli ty, pomidorze, ty, ziemniaku i ja jabłko, nigdy nie zostaniemy do niczego użyci.
W górze załopotał ptak. To pierwsza oznaka jakichś zwierząt we wsi. Ptak był dziki i zaświergotał przelotnie. To wróbelek we własnej osobie. Odleciał jednak tak szybko, jak się ukazał. Nastała cisza. Ziemniak pierwszy jej nie wytrzymał.
– Koledzy, ile trwa życie warzywa i owocu po zerwaniu z siedliska domowego? – zapytał spokojnie.
Pomidor puścił z tyłu ręce i spojrzał na ziemniaka. Jabłko tymczasem zachichotało i złapało ziemniaka za jego kartoflaną dłoń.
– Pierwszy zgnije pomidor – powiedział owoc, patrząc na karmazynowego osobnika, który zrobił wielkie oczy i wysunął delikatnie biały język na usta, zwilżając je nieco.
– Potem zgnije ziemniak…
– Co?!
Ziemniak puścił rękę jabłka i zaczął drapać się po łysinie. Manierycznym ruchem stóp odsunął się od owocu i zbliżył do pomidora.
– Ty chyba nie jesteś moim przyjacielem. Skąd masz takie informacje?
– Właśnie, skąd? Może zmyślasz! – odezwał się twardym głosem pomidor.
Owoc jabłoni złapał się za swój ogonek na czubku głowy i nastawił go odpowiednio.
– Widzicie tę antenkę? To jest łącznik z informacją zawartą w sadzie. Każde drzewo jest podłączone za pomocą korzeni z nośnikami wszelakich informacji na temat wsi, a nawet wielkiego świata. Mówiłem już, że ty, pomidor, dobrze znasz się tylko na swojej specjalizacji pomidorowej. Ty, ziemniak, również znasz się tylko na ziemniaczanej historii i teraźniejszości.
Pomidor i ziemniak złapali się intuicyjnie za ręce, a jabłko roześmiało się próżnie.
– Chcecie zobaczyć świat? – zapytało jabłko. – Ja naprawdę znam się na tej wsi i nie tylko. To jest możliwe tylko w sadzie. Tam jest zaranie, czyli początek. Tam też będzie kiedyś koniec.
Nagle trzasnęły drzwi kościelne z jakąś taką szatańską siłą, jakby je podmuch wiatru próbował wyprowadzić z równowagi. Wiatr wzmógł się na chwilę. Słońce jednak dalej się uśmiechało i prażyło coraz mocniej. Dzień robił się gorący. Lato, jak to lato – powoli chyliło się ku końcowi, lecz wciąż trzymało się mocno niczym żagiel w tonącej łodzi. Owoc jabłoni pomyślał, że ziemniak, nastraszony zbliżającym się końcem, już go pewnie nie lubi. Niech się boi, chociaż do końca ma jeszcze daleko. Może przecież jeszcze długo żyć, zanim zmięknie i otuli go pleśń. Pomidor ma mało czasu i pewnie opuści ten świat już za kilkanaście dni. Pomidor właśnie o tym myślał i dobrze wiedział, ile ma czasu. Od dziecka miał marzenie skończyć jako sałatka lub chociaż jako ketchup. Teraz się dowiedział, że do niczego się nie nadaje i pewnie zmięknie z nalotem na skórze i zbrzydnie jak krzaki tytoniu. Będzie coraz bardziej śmierdział i robił się kleisty. Potem dotknie go pleśń i już nie puści aż do śmierci, w koszu na śmieci. Następnie zostanie kompostem i będzie już podsypany pod inne rośliny, aby po śmierci dać żywot komu innemu. Ziemniak tymczasem wcale się nie bał. Co jak co, ale wiedział, że przy odpowiednim przechowywaniu może poleżeć do następnej wiosny, a może i dłużej. Patrzył na jabłko i zastanawiał się nad przyjaźnią i nad tym, ile może poleżeć jabłko.
– Cała nasza trójka ma mało czasu – odezwał się cicho owoc, aż jego struny głosowe opadły w dół. Ziemniak i warzywo-owoc, czyli pomidor, opuścili głowy i mieli nietęgie miny.
– Co nam chcesz pokazać? – spytał drżącym głosem ziemniak. – Co może być pięknego na świecie, jeśli trzeba umrzeć?
– Wszystko na tym świecie jest piękne. Jeśli dobrze spojrzeć, to nawet śmierć można nazwać piękną. Lecz martwienie się końcem na początku przesłania środek. Trzeba z życia wydusić cały miąższ. Każdą pestkę.
– To po co nam gadasz, że do niczego się nie nadajemy? – odezwał się pomidor. – Gdybym wiedział, że będę chociaż zjedzony na pizzy, to inaczej oczekiwałbym na koniec.
– Ja chciałbym przynajmniej być ugotowany jako dodatek do mięsa – rzekł ziemniak. – Już nie myślę o frytkach w oleju złotym niczym słońce. Może lepiej wrócić do siebie i czekać aż mnie zbiorą.
Owoc jabłoni delikatnie złapał ziemniaka za rękę, a potem to samo zrobił z dłonią pomidora. Odetchnął głęboko i odpowiedział zwięźle:
– Na tym polega nasza wyjątkowość, że skończymy marnie, ale przeżyjemy życie lapidarnie. Chodźmy tam, gdzie żaden ziemniak i pomidor jeszcze nie był. Nawet owoc jabłoni rzadko bywa w takich miejscach. Słyszy o nich tylko w sadzie. Co innego realne spotkanie, a co innego wirtualna podróż.
Umilkł i tylko wiaterek dawał znać, że cała sytuacja to nie obraz jakiegoś malarza, ale rzeczywiste życie warzywno-owocowe. To nie martwa natura, lecz obraz poruszany za pomocą wyobraźni. Ustrojstwo zwane egzystencją, a może delikatny wymysł, który w każdej chwili może runąć. Paść jak domek z kart. Podobno w tej wsi, na początku jej istnienia, ludzie się niewolili. Jeden silny miał tuzin bezwolnych. Władca miał tuzin silnych. Tylko pradawni kapłani w gajach byli wolni. Może to wymysł, lecz życie warzyw i owoców jest podobne do tych niewolników. Jednak los naszej trójki może mieć kapłański sznyt. Może iść drogą inną niż właściwa, lecz i ona może prowadzić do zaspokojenia zmysłów. Większość owoców i warzyw zaspokaja smak, część dotyk i obraz, a także węch. Lecz jaki owoc albo jakie warzywo zaspokaja zmysł słuchu? Ta trójka może tego dokonać. Może odbyć spacer po wsi, oglądając jej wyjątkowość i nietuzinkowość. W umyśle rozpalonym przez ciekawość żadne bariery nie powstają, a jeśli się pojawią, to się je zburzy. Jabłko, ziemniak i pomidor. Troje indywidualistów. Trzech odmieńców. Czas nie jest ich przyjacielem, lecz każdy tak mówi. Stare przysłowie brzmi: im więcej czasu, tym mniej się chce. Podobno prosta droga jest najłatwiejsza, a krzywa najpiękniejsza. Możesz wybrać sobie życie tylko wtedy, jeśli idziesz pierwszą z nich. Druga to nieodgadniona przeprawa. Nasza trójka już poszła w siną dal. Powietrze płynęło wraz z czasem niezmienionym rytmem, jaki zna ta kraina od zarania. Nie da się przyspieszyć czasu, tylko na końcu drogi mówimy, że coś szybko minęło. Życie, rozdział czy może chwilka. Ziemniak myślał o swoim końcu, który zawsze nadchodzi. Pomidor o tym, że jabłko jest głupio-mądre. Natomiast jabłko o obu towarzyszach i ich dziwnym spotkaniu.