- W empik go
Barbara Tryźnianka - ebook
Barbara Tryźnianka - ebook
Rodziewiczówna jak zwykle wiarygodnie i dokładnie poddaje analizie środowisko polskiej arystokracji z przełomu XIX i XX wieku.
Tomek Gozdawa to młody lekkoduch, traktujący życie jak niekończącą się zabawę. Wkrótce stanie przed największym wyzwaniem. Ma szansę odziedziczyć majątek po zmarłym wuju. Ten jednak przed śmiercią zaznaczył, że warunkiem otrzymania spadku będzie całkowita przemiana dotychczasowego życia Tomka. Nadzór nad wykonaniem zadania sprawuje tajemnicza Barbara Tryźnianka. Czy chłopakowi uda się przemienić swoje życie i zasłużyć na dziedzictwo fortuny wuja?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-3547-0 |
Rozmiar pliku: | 455 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stojąc na wzgórku, Tomek się temu przyglądał nie kwapiąc się. Nie kwapił się też szarak, kicając od niechcenia przez kartofle, w które Kret zapadał i niknął, że tylko jego dyszkant zziajany oznaczał miejsce, gdzie się telepał na swych pokracznych krótkich nóżkach. Był dzień wrześniowy pogodny, czerstwy, pachnący rolą — bardzo srebrno-błękitny od nieba do ziemi. Szmat pól, gajów, łąk, ludzkich osiedlisk widać było z tego wzgórka, na którem myśliwy stał, palił papierosa, i zcicha pogwizdywał, czekając cierpliwie, że mu mądry Kret zwierzynę obróci i nagoni.
Dwór rodzicielski, Zagaje, widział Tomek jak na dłoni, i sąsiednie Żerniki Pułaskich i młyn w Rudzie, i Drobinę, folwarczek starego geometry Wertyka, i na horyzoncie czarną linię borów rządowych — cały dobrze sobie znany od dzieciństwa krajobraz.
Nic się nie zmienił przez ten rok ostatni, który Tomek spędził za granicą, oficyalnie na studyach, »przestudyował« nawet wakacye, bo oto dopiero wczoraj wrócił pod dach rodzinny, i po strasznej burzy domowej — już rano drapnął w pole, od groźnej miny ojca, łez matki, i krytycznego milczenia starszego brata, gospodarującego od lat już paru w Zagajach.
Nawet jedyna siostra, Terka, siedemnastoletnia jego sojuszniczka i powiernica, była przekabacona przez oburzoną rodzinę i traktowała go ozięble.
Więc Tomek rano zawołał Kreta, wziął flintę od lokaja i poszedł na kuropatwy, mówiąc niefrasobliwie: »niech się przeżołądkują«. Zrazu bagatelizował rzecz całą, ale w miarę myślenia wszelkie wczoraj usłyszane zarzuty, wymówki, morały i krytyka budziły w nim oburzenie i chęć obrony. Czuł w sobie dwie istoty — jedną potakującą nieśmiało rodzinie, drugą zuchwałą, bezczelną, wygadaną, zbrojną w mnóstwo argumentów. Ta druga dogadzała mu, więc pozwalał jej mówić w swem wnętrzu, i nabierał od niej złej mocy.
Przedewszystkiem jakiem prawem tych dwoje starych durniów, którzy go spłodzili, moralizują go, karcą, nakazują, zabraniają żyć, jak mu się podoba! On o życie ich nie prosił. Jest dzięki im na świecie, więc niech mu dają środki do życia, a nie, to niech mu wydzielą jego część i nie wtrącają się do jego czynów. Od dwóch lat jest pełnoletnim i nie da się traktować, jak smarkacz. Nie uczy się, bo mu się niechce, a wydaje pieniądze, bo tak mu się podoba.
Stryj Tomasz w Paryżu ma miliony. Jak korknie, to pozatykają dziury w Zagajach, a zresztą poco stary długów tyle narobił, Tomek go do tego nie upoważniał. Stary miał pewnie też fantazye i gusta, z których jemu czyni kryminał. Albo ten cnotliwy Władek! Wystarcza mu Jewka z młyna, a stara się o Pułaską, a raczej o jej posag, i to mu chwalą. Tomek kobietom płaci, albo je darmo dostaje, jak są z towarzystwa. Albo stara — i ta mu cnotą i pracą głowę zawraca. Pewnie! Była bogatą panną — wyszła zamąż — i co więcej robiła? Przyjmowała gości, lub jeździła w gościnę. Służby w domu ma pełno, ciągle tylko innych sądzi i potępia, a tyle wie o życiu, co ostryga.
Tomek w zwykłym stanie rzeczy rodziny nie kochał i nie dbał o nikogo — teraz poczuł do nich nienawiść i dziką mściwość.
Myśl jego poszła w kierunku odwetu.
Ojciec zapowiedział wczoraj stanowczo, że na dalsze kształcenie za granicą nie da ani grosza, co znaczyło, że będzie internowany w Zagajach na czas nieokreślony. Tomek wsi niecierpiał; potrzebował miasta, knajpy, hulaszczej kompanii, miłostek i próżniaczenia w gorączkowem otoczeniu miejskiego wiru.
O ile do nauki, statku, pracy, nie miał żadnej woli ani powołania, o tyle gdy chodziło o przeprowadzenie jakiejś swawoli, fantazyi lub złośliwego figla, miał w sobie niewyczerpany zasób pomysłów i zawziętość piekielną w ich wykonaniu.
Powoli cały plan kampanii stanął mu jasno w duszy.
Najprzód na złość matce zbałamuci cały żeński personal dworu; na złość Władkowi postara się, by panna Pułaska dowiedziała się dokumentnie o Jewce; na złość ojcu narobi długów w miasteczku.
Pożyczy mu każdy żyd, a już najchętniej geometra Wertyk, który z Zagajami całe życie jest na stopie wojennej o jakieś dwie morgi łąki granicznej i o sąsiedzkie sprawy szkodne. Obrzydnie im wszystkim, sadła zaleje za skórę, postrzela nawet pawie Terki.
Zelżało mu w duszy, gdy to postanowił, i obejrzał się, co porabia Kret.
A Kret właśnie dziamdział dyszkantem za granicą Zagajów na gruntach Wertyka. Tomek zszedł z pagórka i przeciął linię do brzozowych gajów, w których się krył dworek Drobiny, pewny, że zając tamtędy pójdzie. Jakoż nieszczęsny szarak, niedbały o psa, nie uważał na myśliwego, i zwykłą swą ścieżką sunął ku gajom. Tomek przypuścił go na strzał i palnął. Zając wyskoczył raz ostatni i padł na miedzy, trafiony celnie. Kret podniósł wrzask tryumfalny, a myśliwy podszedł do zdobyczy, gdy z pod osłony zarośli wyszedł drab sążnisty ze strzelbą i blachą leśnej straży na piersi, i pierwszy stanął przy ubitym zającu.
— Strzelbę oddać i podać nazwisko do sądu — rzekł podniesionym głosem.
— Cooo? — zagadnął go Tomek.
— A to, co pan słyszał.
Tomek zawrzał, ale się pohamował i rzekł:
— Weź, chamie, zająca — i marsz do dworu! Rozmówię się z dziedzicem, i za karę jeszcze mi kota odniesiesz do Zagajów.
— Pokaże się! — mruknął gajowy, odpędzając Kreta, który tarmosił zająca.
— Tomek wyszedł na polną drożynę, w gaj, i po chwili ujrzał dworek drewniany, otoczony sztachetami — prawdziwą drobinę.
Był prawie rad wydarzeniu. Zobaczy Wertyka, rozgada się. Stary był plotkarz, pieniacz i pokątny doradca — musi go sobie zjednać i urobić na sprzymierzeńca przeciw rodzinie.
— Dziedzic w domu? — spytał przez ramię gajowego.
— Dziedziczkę mamy! — tamten oburknął.
— Co, ożenił się pan Wertyk?
— A tak, z Piasecką, z górki, pod kościołem.
Tomek się na mówiącego obejrzał:
— Jak mówisz?
— Ano — jeszcze w poście umarł.
— To kto tu jest w Drobinie?
— Dziedziczka, pani Malecka. Kupiła od siostry pana Wertyka, aptekarzowej.
To zupełnie zmieniło położenie, ale cofać się nie wypadało, więc Tomek przekroczył z dobrą miną furtkę, i stanął przed gankiem domku.
Na podwórzu uczynił się rejwach. Kret przepłoszył stado pantarek i wystraszył kilkoro dzieci, bawiących się na trawie; następnie z bezczelnością, jamnikom właściwą, rzucił się do walki na zęby — z dużym owczarskim psem. Powstał hałas i popłoch i na to wyszła z domu kobieta niemłoda, wysoka i tęga, w fartuchu z grubego płótna i w chustce na głowie, przeciętna kolonistka z wyglądu. Dzieci rzuciły się do niej, jak pisklęta do kury, a Tomek uchylił kapelusza bardzo lekko.
— Czego pan potrzebuje? — spytała.
— Ubiłem na granicy zająca i wpadłem w konflikt z tym tam... Proszę panią o ocenienie zwierzyny, zapłacę — i niech mi go ten do Zagajów doniesie. Jestem Gozdawa.
Kobieta, nie odpowiadając mu, rzuciła w głąb domu krótki rozkaz: Józiu, zabierz dzieci na obiad — potem drugi do gajowego: Wy, Janie, weźcie na łańcuch Madeja, a dopiero potem zwróciła się do Tomka.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi.
— O tego zająca, zagrabionego mi przez tego chłopa.
— Co to było, Janie?
— Ato, panicz z Zagajów ubił kota na naszym gruncie, flinty oddać mi nie zechciał — bo, powiada, odniesiesz mi zwierzynę do Zagajów, gdy się z waszym dziedzicem zobaczę.
— A dlaczego mój gajowy ma panu odnosić zwierzynę u mnie zabitą?
— Myślę, że pani w sąsiedztwie — za takie drobne uchybienie nie zechce rozpoczynać akcyi zaczepnej?
— Ten zając pewnie tego za drobne uchybienie nie uważa, a akcyę zaczepną pan rozpoczął. Jan spełnił swój obowiązek, a ja panu oddam tego zająca — tylko niech pan więcej na moim gruncie nie poluje, bo uznaję zasadę, że słabe, bezbronne stworzenie zabijać jest nie drobnem uchybieniem, ale dziką rozrywką próżniaczą. Jan, na ten wyrok, rzucił zająca na ziemię pod nogi Tomka i odszedł. Wróciła też do domu kobieta, a myśliwy po chwili namysłu splunął z pasyą — i kopnąwszy nieszczęsnego szaraka — wyszedł za furtkę.
Był tak wściekły, że wysłuchał, jak żak, morałów i babinie naurągał, że przez długą chwilę na nią skierował całą pasyę i nawet o rodzinie zapomniał.
— Jutro i codzień będę jej pod nosem polować — ciekawym, co mi ta wiedźma zrobi! — odgrażał się w duchu.
Był już daleko, na swoich gruntach, gdy się obejrzał, nie było Kreta.
Z całych Zagajów Tomek naprawdę lubił tego psa, którego szczenięciem przywiózł z Niemiec i który do niego był bałwochwalczo przywiązany. Zaczął gwizdać, upatrywać go w kartoflach, chciał wrócić, aż usłyszał zduszone sapanie i ujrzał pokracznego psiego karła, jak mozolnie za nim podążał — wlokąc większego od siebie zająca.
Mogli się ludzie kłócić, sądzić, prawować, Kret nie darował tak ciężko zapracowanej zdobyczy i z tryumfem dowlókł ją do pana.
Wtedy zziajany, dumny, spoczął, i patrząc w oczy myśliwemu, radośnie skomlał i poszczekiwał, opowiadając swe trudy i zwycięstwo. I Tomek raz pierwszy od przybycia do Zagajów roześmiał się i życzliwie psa pogłaskał. Ale teraz należało wracać do domu. Pora obiadowa dawno minęła, głodno było. Zresztą, co dalej robić na tem obrzydliwem, monotonnem, pustem polu. Tomek już się nudził, i pomyślał ze zgrozą — że zaledwie minęła doba, jak przyjechał.
Bez planu i myśli ruszył przed siebie, i jak ze snu zbudził go turkot.
Obejrzał się. Droga była o kilkanaście kroków, a w powozie poznał Strażyca.
Było to rozwiązanie wszelkich kwestyi.
Obiad, hulanka, wylanie żółci na rodzinę — wszystko w osobie sąsiada — niemłodego kawalera, który rywalizował z Władkiem o bogatą jedynaczkę Pułaskich.
Więc Tomek na drodze stanął i z uśmiechem powitał Strażyca.
Stangret, na skinienie pana, konie wstrzymał. Tomek do powozu się zbliżył.
— A, witam, witam. Dawno pan w domu?
— Od wczoraj już.
— Na długo?
— Nie wiem — dziśbym wyjeżdżał. A pan do Żernik?
— Nie. Byłem w Rudzie, konia targować, i wracam. Siadaj pan — pogadamy o Berlinie!
Ale Tomek zaledwie się znalazł w powozie, rzekł:
— Lękam się nawet pomyśleć o zagranicy — wogóle o świecie, bo się tu chyba z nudy powieszę. Boże, jak tu ludzie żyć mogą!
— Wszędzie można żyć! — uśmiechnął się Strażyc cynicznie. — Bo uważaj pan: dziewczęta ładne, jak kwiaty, są wszędzie, partnera do kart znajdziesz i tu, kuchnię dobrą mieć można, wino też — a teatr masz gotów w każdym dworze — bezpłatny.
— Łatwo panu mówić. Żebym był panem w Zagajach, tobym też życie urządził znośnie.
— Odbij pan bratu Pułaską — i osiądź w Żernikach.
— A pan?
— Ja — spasowałem.
— Naprawdę? Dlaczego?
— Stara jest straszna. Nie winszuję panu Władysławowi teściowej. Zresztą ten wielki posag, to blaga, a Żerniki rudera.
— Ano, to i nie warto odbijać bratu Pułaskiej, — zaśmiał się Tomek.
— Trochę cierpliwości, młody człowieku. Stryj milioner nie chybi. Gdzieście ubili zająca?
— W Drobinie. Miałem awanturę z nową właścicielką. Nie wiedziałem, że Wertyk umarł.
— Szlag go trafił. Ta jakaś Malecka czy Malicka podobno kuta baba. Żydy ją bardzo honorują. Ma grube pieniądze.
— Dziwne! Wygląda na straganiarkę.
— Jakoby wdowa po handlarzu świń. Taka hołota teraz panuje. Ludzie z kulturą muszą się ze wsi wynosić, albo skapcanieć.
Cóż tam śpiewają wesołego, nowego — w tinglach?
— Mam tego zbiór spory. Das vierte Geschlecht w modzie.
— Et, świństwo. Dusi-Musi jest jeszcze w Olimpii?
— Jest, i nowa gwiazda Merico-Mexykanka.
— A to dobry traf, żem pana spotkał. Po obiedzie mam mieć Chojnowskiego i doktora Sabińskiego — ale na kolacyę będziemy sami — i damy.
— Damy?
— Ano, tak! — westchnął Strażyc. Miałem się przecie żenić, więc musiałem przygotować dla żony zdolną modniareczkę, pokojową i gospodynię. Nie mogę biednych pracownic wyrzucić na bruk, gdym się rozmyślił żenić. Nieprawdaż? Byłby po socyalnych gazetach wrzask na ucisk i wyzysk pracy przez kapitał. No, więc — dobywają roku, a że na zimę wybieram się do Włoch — wziąłem Włoszkę — korepetytorkę, bo się kraju nie pozna, bez znajomości języka. I tak zebrało się panienek cztery. Spojrzeli na siebie i zaśmieli się. Tomkowi pochlebiało koleżeństwo z tak wytwornym człowiekiem, i nie chcąc pozostać w tyle, zaczął opowiadać o swoich zagranicznych zdobyczach, a Strażyc słuchał, dorzucając pieprzną uwagę lub cyniczny dowcip, i tak w doskonałych humorach zajechali do Bielin.
Rezydencya była okazała, pałacyk elegancki, służba wytworna.
Zaraz po nich zajechał pod ganek brek Chojnowskiego z Rudzieńca, a w nim doktór Sabiński i jakiś obcy mężczyzna, którego Chojnowski przedstawił:
— Pan Ruchno, rodak z Ameryki.
Strażyc dość lekko przywitał obcego, myśląc:
— Ilе też ten ordynus musi mieć tysięcy, kiedy go Chojnowski obwozi. I skąd się to wzięło. Po paru chwilach rozmowy lokaje oznajmili obiad i towarzystwo obsiadło stół jadalny — w sali, udekorowanej trofeami łowieckiemi i zdobnej w dębowe, stylowe meble.
Ruchno jeszcze nie przemówił słowa. Oczy jego, bardzo bystre, taksowały, zda się, wszystko i każdego. Przy stole parę razy rzucił wzrokiem na Tomka, który obok niego siedział, aż wreszcie spytał:
— A pan — w czem robi?
Chłopak, zaskoczony znienacka, sekundę myślał, potem chciał odpowiedzieć konceptem, ale stalowe, przenikliwe oczy sąsiada go powstrzymały.
— Ja jeszcze studyuję.
— Jeszcze? Za długo tutaj się ludzie uczą. Masę kapitału się na to zatraca.
— Pan dawno w Ameryce?
— Od dziecka. Starzy wyemigrowali.
— Nie zapomniał pan jednak mowy.
— Kobiety pilnowały. Matka, potem żona.
Odpowiedzi padały krótkie, jasne, — spieszne. Ruchno jakby telegrafował słowami drogiemi i jakby mu było bardzo spieszno.
Prędko też jadł.
— Podoba się panu tutaj? — coraz ciekawiej pytał Tomek.
— Można tu robić dużo dobrych interesów.
— Pan Ruchno chce tu kupić majątek! — ozwał się Chojnowski.
— Czy pana tu kto skierował specyalnie? — zagadnął Strażyc.
— Byłem w Warszawie w interesie naszej firmy. Ojciec mi polecił odszukać krewnych — tu, w Rudzieńcu.
— Więc panowie krewni z panem Chojnowskim.
— Nie. Brat ojca był kowalem we wsi — odnalazłem jego syna i dwie córki.
— Ach, tak! Musieli się bardzo wizytą ucieszyć.
— Zawsze nietyle jakgdybym był umarł bezdzietnie.
— W każdym razie, to los dla tych ludzi, taki amerykański bogacz w rodzinie.
— Jak zechcą pracować, to ich popchnę.
— To dla nich pan chce kupić majątek?
— Dla nich i dla innych chłopów.
— Na parcelacyę zatem. Ale to interes dość żmudny, zajmie panu sporo czasu. Mój czas za drogi. Jeśli kupię, zostawię tu kogo — tańszego. Tu tyle ludzi nic nie robi.
— A pan jest pewny słusznego sądu o każdej pracy? — spytał Strażyc z uśmiechem pogardliwej wyższości.
— To bardzo łatwo. Każda praca daje rezultat; więc człowiek ma oczy — patrzy i sumuje.
— Tak — to bardzo amerykański sposób sądzenia.
— Chłop jestem, po chłopsku rozumiem.
— Chłop jest potęgą, co wykwitła w złą chwilę, — rzekł doktór Sabiński.
— Dlaczego? — spytał Ruchno.
— Trafiła na epokę orgii materyalizmu i użycia. Młoda — więc się zgangrenuje łatwiej.
— A tom wpadł, — myślał Tomek. Miało być wino, kobiety i śpiew, a tu te dziady filozofują. Pechowaty mam dzień.
Nudził się, i przestał słuchać, co mówiono. Co go te dysputy mogły obchodzić.
Dobrze zjadł, wypił — chciał się bawić.
Miał zamiar po obiedzie wymknąć się do parku i poszukać owych służebnic Strażyca, gdy w chwili, w której wstawano od stołu, gospodarz mu szepnął.
— Zajmij pan przez godzinę tego Ruchnę. Mam poufną sprawę z tamtymi. Potem wieczór nasz.
Więc gdy panowie zasiedli do kart, Tomek znalazł się w ogrodzie, ale z Amerykaninem, który zapalił ogromne cygaro i lustrował wszelkie kąty sadu, jak sekwestrator. Rzucał też w dalszym ciągu lapidarne uwagi.
— Chrzan tu należałoby plantować. Owoce nie wytrzymają konkurencyi klimatycznej nawet z Francyą. A chrzan na eksport do Włoch dałby szalone rezultaty.
Gdy Tomek milczeniem wszystko zbywał, Ruchno wprost go zagadnął:
— A pan agronomię studyuje?
— Nie, jestem na politechnice.
— Macie fabryki w majątku?
— Nie — ale nie lubię roli.
— To sprzedajcie ziemię.
— Ojciec jeszcze żyje, i rządzi!
— Aha — dziedziczność. Jeszcze jedna polska klęska. To was gubi — szlachtę na roli. Pół wieku nic nie robicie — czekacie! To wszystko: muzeum!
— Panopticum! — roześmiał się szyderczo Tomek. — Szkoda, że pana mój stary nie słyszy!
— Pan Gozdawa. Znam doktora tego nazwiska.
— To mój stryj.
— To człowiek! Był w Chicago, siedm lat temu. Zapłaciłem sto dolarów za wizytę, ale chłopca mego na nogi postawił. Potem byłem w zeszłym roku u niego w Paryżu — z żoną. Ten umie — co umie! A pan go zna?
— Nie.
— Szkoda.
W parku, wśród drzew, mignęła ponsowa bluzka i zajęła całą uwagę Tomka. Spostrzegł ją też Ruchno i rzekł:
— Pan Strażyc ma pełno kobiet w domu. To już trzecią widzę. To dziesięć tysięcy zje w rok.
— Starczy mu. Ma czterdzieści tysięcy dochodu.
— Bardzo mało na taki kapitał w ziemi. Tutajby żyło sto rodzin w dostatku.
— I dostatek jest rzeczą względną! — burknął Tomek zły i znudzony.
— Stryj mój pewnie ma pałac w Paryżu? — zagadnął po chwili.
— Nie. Mieszkał w hotelu, po kawalersku. Kobiet u niego nie było widać.
— Nie żonaty przecie.
— Dziedziczycie po nim?
— Tak — my tylko.
— Także czekacie! — uśmiechnął się Ruchno.
— Pan to krytykuje, a pana synowie są w tem samem położeniu.
— Nie. Moi dwaj synowie mają fach i są już wyposażeni. Jeden zięć jest spólnikiem w interesie — a najmłodsza córka jest już doktorem. Skończyła medycynę w zeszłym roku. Z nami mieszka matka żony i mój ojciec. Patryarchowie na emeryturze. Dzieci rzadko nawet widujemy. Każde gdzieindziej zajęte. Niema czasu!
Od strony pałacu zbliżył się doktór Sabiński, więc Tomek po chwili rozmowy — zostawił mu Amerykanina, a sam pod pozorem obejrzenia psiarni skręcił w stronę oficyn.
Nareszcie uwolnił się od nudziarzy i bardzo prędko odszukał w parku ponsową bluzkę.
Była to nauczycielka włoskiego języka, ale że mówiła biegle po francusku, znała Berlin i nudziła się sama, zawiązali prędko znajomość; z parku przeszli do lasu i puścili się na długi spacer. Tomek odżył, zapomniał o rannych przejściach rodzinnych, i dopiero gdy zmierzchało, wrócili do pałacu.
Goście już odjechali, Strażyc czytał gazety w tureckim gabinecie i powitał ich wesoło, jakimś urywkiem włoskiej piosenki. Angela zaytórowała srebrzyście, Tomek zasiadł do fortepianu.
Zapowiadał się miły, domowy koncert, który tak podziałał na nerwy Kreta, że zaprotestował przeciągiem wyciem.
Nadbiegł lokaj i, na skinienie Tomka, wyrzucił psa za drzwi do ogrodu. Kret obrażony skomlał, wył i szczekał czas jakiś, potem skrobał do drzwi, aż zrezygnowany stęknął, westchnął i w kółko się zawinąwszy, zasnął na progu, zmęczony, głodny.
W pałacu zapalono światło, rozlegał się śpiew, muzyka, wybuchy śmiechu, brzęk kieliszków.
I tak się skończył pierwszy dzień pobytu Tomka na łonie rodziny i przyrody.Tomek w częstych chwilach gniewu na rodzinę nazywał ojca »trąbą«, matkę »syfonem«, brata »słoniem«, a siostrę »kozą« — i niestety — Tomek miał racyę, z wyjątkiem, że siebie do kompletu nie nazywał równie dosadnie »sprzętem bezużytecznym a tandetnym«.
Pan Feliks Gozdawa był pięknym mężczyzną, doskonale tańczył, jeździł konno, pięknie umiał mówić i z talentem bawił damy. Na jakimś karnawale rozkochał w sobie bogatą pannę — otrzymał jej rękę i Zagaje. Zapewniwszy w ten sposób swój los — dalej tańczył, polował, przyjmował i odwiedzał sąsiadów i po cichu, dyskretnie zabawiał damy. Przytem bawił się w gospodarstwo rolne i hodowlane, narzekał na warunki i stosunki, na deszcze i susze, brał udział w różnych zjazdach obywatelskich — przemawiał gładko, gdy była potrzeba, łgał, chwalił się i plotkował na potęgę.
Żona jego, pani Julia, ubóstwiała męża, kochała nad życie dzieci, była wzorem moralności, zasad matrony i obywatelki, i stróżem tradycyi domu. Nazywała siebie i była »panią Feliksową«, rzeczą, własnością, echem i cieniem męża. Nie miała własnej woli, ani nawet myśli — nie zdecydowała się, ani postanowiła niczego samorzutnie, i nie troszczyła się nigdy ani o pieniądze, ani o interesa. Zawsze, ciągle i bezustannie czegoś się lękała i nad czemś płakała i w najmarniejszej sprawie, bez kierunku — była bezradna, jak małe dziecko. Dzieciom od niemowlęctwa ustępowała i dogadzała w każdej zachciance i fantazyi i tylko w jednem była stanowczą: żeby je jaknajdłużej, jaknajwięcej mieć przy sobie, aby je pieścić, stroić, karmić, poić, bawić i ochraniać, od zimna i ciepła, od wiatru i mrozu, w ciągłej o ich zdrowie i wygląd trosce i niepokoju. Przez dwór w Zagajach przewinęła się niezliczona ilość piastunek, bon, nauczycielek, korepetytorów; doktór był prawie stałym domownikiem — co lato wożono dzieci do zdrojowisk lub nad morze, były w bezustannej kuracyi i dziwić się tylko trzeba, że przy tym systemie przeczulenia i wydelikacenia nie poumierały. Pochłonięta tysiącem strachów i niepokojów, pani Julia prawie nie wiedziała, co się poza domem dzieje, nie zajmowała się ani gospodarstwem, ani miała pojęcie o interesach.
Pieniądze na wszystko być musiały, a o spiżarni, ogrodzie, drobiu, trzodzie i nabiale — myślała służba, której w Zagajach było mnóstwo. Ilе, co to kosztowało, czy się opłacało — nad tem pani Julia nigdy się nie zastanawiała.
Zupełnie pod tym względem niefrasobliwy był też pan Feliks. Wydawał, póki było, a gdy brakło, pożyczał. Jako sukurs i fundament dalszego bytu — był brat, stary kawaler, sławny doktór milioner. Z bratem tym zresztą pan Feliks od lat trzydziestu nie miał żadnych stosunków, bo doktór Tomasz rodziny nie uznawał — z kraju się wyniósł, przyjął nawet francuskie poddaństwo.
Pan Feliks parę razy chciał się zbliżyć, ale został przyjęty tak bez ceremonii grubiańsko, że więcej nie próbował.
Trudno — był to gbur i egoista, ale przecie nieśmiertelnym nie jest. W każdym razie, innych spadkobierców nie miał. O tem się pan Feliks upewnił i czekał — w miarę mijanych lat coraz niecierpliwiej.
Interesy Zagajów grzęzły z roku na rok, jak wóz w błocie. Dawno sprzedano las, dobrano Towarzystwa, obciążone pierwszą i drugą hypoteką, zebrała się nawet spora suma długów wekslowych — wysokoprocentowych, żydowskich.
Był już najwyższy czas, żeby doktór Tomasz umarł. Najstarszy syn pana Feliksa, Władek, był powolny, pracowity, ale bardzo tępego umysłu i słabej woli. Skończył z wielkim trudem Puławy i od kilku lat gospodarzył pod dyrekcyą ojca.
Ten najwięcej wiedział o złych interesach, ale był podobny do matki, nie troszczył się o nie, ani myślał samodzielnie. Spełniał polecenia ojca i pozostawiał mu też rozwiązywanie finansowych łamigłówek. Zresztą, postanowione było, że się ożeni z Pułaską — po śmierci stryja weźmie spłatę — i w majątku żony osiądzie. Zagaje, wedle tradycyi, miał wziąść najmłodszy, Tomek.
Ostatnie dziecko państwa Feliksów, była dziewczyna — siedemnastoletnia Terka.
Ta jeszcze miała nauczycielkę, bo pani Feliksowa zbyt kochała córkę, żeby ją oddać z domu do szkoły — i edukacyą kierowała sama. Dużo się zmieniło nauczycielek, prawie co roku uczono Terkę inaczej i czegoś innego, ale Terka nie łaknęła wiedzy. Lubiła konie, psy, ptaki, wałęsanie się po polu i lesie, zabawy z chłopskiemi dziećmi — jazdy na furgonach latem, śnieżki zimą — wszystko — byle nie książkę.
Od roku kochała się na umor w — Strażycu, ale w ostatnich czasach nie wiedziała napewno, czy nie piękniejszy, bardziej porywający jest student, korepetytor w Lubieniu u Zadorskich. W każdym razie, czuła, że nienawidzi Manię Zadorską — która jego widzi codzień i pewnie kocha. Dwór w Zagajach, zwany pałacem — był murowany, miał salę balową i kilka gościnnych pokoi — utrzymywało go w elegancyi dwóch lokajów — w garderobie były dwie służące — kucharz miał kuchcika i pomywaczkę — ogrodem i parkiem zarządzał ogrodnik, przy pomocy dwóch chłopaków, pozatem była gospodyni do spiżarni, szafarka do drobiu — i kilkoro niższego personalu.
I była — pani Denis — Deniska, jak ją spolszczono, dawna bona, która pozostała, jako sprzęt — niezbędny dla pani Feliksowej. Deniska kładła proroczą kabałę i tłomaczyła sny, wysłuchiwała cierpliwe i z przejęciem o chorobach, nieszczęściach, złych przeczuciach, lękach i niepokojach; Deniska robiła herbatę i grała do tańca, rano przynosiła domowe nowiny, a wieczorem gotowała ziółka lub przyrządzała jakieś inne lekarstwa, w dzień podawała pani Feliksowej koszyczek z robótką, książkę, face à main, kluczyki — rękawiczki, parasolkę i chodziła za nią, dla słuchania i potakiwania. Deniska smażyła suche konfitury, robiła abażury z bibułki i wełniane kaftaniki na drutach — umiała też masować i stawiać bańki. Bez Deniski pani Feliksowa nie umiałaby spędzić dnia.
I oto francuska ta — mała, drobna, czarna, ruchliwa, była już w Zagajach lat kilkanaście. Po francusku trochę zapomniała, a po polsku się nie nauczyła, bo zresztą miała mało okazyi do mówienia, słuchała pani Feliksowej, której nikt nie miał cierpliwości słuchać.
Dzieci przedrzeźniały Deniskę — potem przywykły do niej, jak do sprzętu — ona miała słabość dla Tomka, bo się z nią droczył — i umiał być niefrasobliwie wesół. W czasie jego nieobecności opiekowała się »Kretem«, a gdy przyjechał, znosiła mu łakocie. Terka dowodziła, że Deniska kocha się w Tomku.
Pani Feliksowa potrafiła gderać Deniskę, i była przekonaną, że posada przy jej osobie, to świetny los dla »jakiejś tam« francuzicy, która właściwie nic nie robi, a ma świetne utrzymanie i 200 rubli pensyi — ale była co roku oburzoną na egoizm i wymagania »takich ludzi«, gdy Deniska wyjeżdżała na miesiąc wakacyi do swoich i do kraju.
Kogo miała »swoich«, tego nikt w Zagajach nie wiedział, bo nikt z Deniską o jej stosunkach nie mówił, ani to kogo zajmowało, a że chciała tyle wydawać, żeby jechać »do kraju«, to oburzała panią Feliksową.
Często wtedy powtarzała z żalem i goryczą:
— Niczem tych ludzi nie przywiążesz! Egoiści, aferzyści, domowe wrogi i szpiegi!
Deniskę przyjmowała chłodno za powrotem, ale to krótko trwało. Miała jej tyle do mówienia o sobie, kronikę całego miesiąca.
Gdy Tomek nazajutrz po przyjeździe nie pokazał się do obiadu, ani wrócił na noc, pani Feliksowa dostała nerwowego ataku, przekonana, że popełnił samobójstwo. Nadmiar fatalności i pan Feliks i Władek wyjechali do Warszawy — nikt nie mógł wpłynąć uspokajająco.
Posłano fornali szukać zguby po polach i lasach, a tymczasem matka tonęła we łzach; widziała go już to zbroczonego krwią, to jako topielca. Deniska noc całą to grzała kompresy, to liczyła krople, to wybiegała po wieści — do rządcy.
Rano wyslano depeszę alarmującą do Warszawy, i dano znać do policyi.
Pani Feliksowa wyczerpana zupełnie zasnęła — gdy około południa wolantem Strażyca Tomek się zjawił, shulany, przepity, niewyspany i w fatalnym humorze.
Terka spotkała go w sieni.
— Gdzieś ty był? Tutaj taka awantura — szukają twego trupa, bo mama była pewna, żeś się zabił. Mama całą noc nie spała z rozpaczy, a teraz leży chora.
— Nic jej nie będzie. Nie desperowałaby po mnie, toby desperowała, że ci włosy wypadają, albo że Władek może mieć niestrawność. Nie skrzecz, bo mnie głowa boli. Idę spać, przynieś mi herbaty z cytryną.
— Nie jestem twoją służącą, ani niczyją!
— Pewnie. Na pomywaczkę nawet się nie zdałaś.
— A ty na pastucha nawet. Taki stary, wielki, wąsaty — a egzaminu nie może zdać.
— A ty dużo zdałaś, wiele umiesz.
— Ja nie potrzebuję egzaminów, a mój mąż skończy dwa uniwersytety.
— Kozę paść potrafi każdy dureń.
Terka, czerwona z pasyi, kopnęła Kreta przez zemstę, a Tomek wyjął naboje ze strzelby i wieszał ją na rogu jelenim, gdy drzwi się otworzyły — i weszła pani Feliksowa, w szlafroku, nieuczesana — płacząc z radości.
— Tomek, moje dziecko, mój skarbie! Żyjesz!
— Co mam nie żyć. Mama zawsze coś sobie uroi.
— Ach Boże, życie mi wraca! Dziecko ukochane, miałeś wypadek? Co? Mów?
— Najgorszy wypadek — to właśnie, że żyję! Żeby mama raczej zajęła się uwolnieniem mnie stąd, bo naprawdę doprowadzicie mnie do samobójstwa.
Ale na to pani Feliksowa przybrała minę namaszczoną.
— Ojciec tak zdecydował, Tomeczku, ojciec, najwyższa powaga i pan w rodzinie.
— A ja mamie mówię, że gwiżdżę na rodzinę. Jestem pełnoletni i żadnych powag i »panów« nie uznaję. Będę żyć i robić, co mi się podoba, a tu z wami tkwić nie myślę.
— Jezus, Maryo — ty bluźnisz!
— No — więc co. Sufit się nie wali, widzi mama.
Pani Feliksowa zaczęła napowrót płakać. Syn ruszył ramionami i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Po kwadransie już pani Feliksowa się niepokoiła, czy »chłopak« nie głodny, i posłała Terkę z zapytaniem. Dziewczynka wróciła nadąsana i opryskliwie zdała sprawę:
— Śpi, w ubraniu i butach, a jak-em go obudziła, to mi głupstw nagadał. Mama mnie naraża na grubijaństwa. Niech mama sama chodzi, albo posyła pannę Deniskę — bo to jej ideał, ten obrzydliwiec!
— Ach Terko, jak ty się wyrażasz — o bracie!
— Jeszcze lepiej się wyrażam o bracie, jak on o siostrze. Ja sobie nie pozwolę ubliżać, niech mama mu to powie, bo ja z nim nie gadam!
Tomek spał do zachodu słońca, potem ziewający przyszedł na kolacyę — fuknął na matkę parę razy, skrytykował jedzenie, a potem poszedł na folwark obejrzeć dziewki dworskie.
I tak się skończył drugi dzień jego pobytu w domu rodzinnym.Nazajutrz wrócił pan Feliks z Władkiem z Warszawy. Władek zaraz poszedł do stajen i obór i zajął się pilnie reperacyą młocarni. Do maszyn miał specyalny gust i gdy znalazł przy nich co do majstrowania, bywał tem zupełnie pochłonięty. Pan Feliks miał minę niespokojną i zgnębioną. Chodził po salonie, palił papierosy i nie słyszał ani słowa z tego, co mu prawiła żona. Jakby niecierpliwie na coś oczekiwał, i widocznie z ulgą odetchnął, gdy lokaj oznajmił.
— Moszko przyszedł do jaśnie pana.
W progu gabinetu żyd stał — drobny, chudy, czamy — zwykły chałaciarz wiejski.
— No i cóż? Byłeś u baby? — spytał pan Feliks.
— Byłem. Powiedziałem, że jaśnie pan jej ten honor zrobi — pieniądze weźmie.
— Cóż? Rada?
— Spodziewać się — ona rada.
— Da całą sumę?
— Da.
— No, a warunki?
— Chce pierwszy numer i 7%.
— Drogo, ale że to na krótki termin, to wezmę.
— Ona chce, żeby pan do niej się pofatygował, o reszcie się rozmówić.
— Do niej, ja? Przecie mówiłeś, że się naprasza z temi pieniędzmi. Mam może teraz sam prosić?
— Niech jaśnie pan nie będzie gniewny. To prosta kobieta — ona ma subjekcyę tu się pokazywać.
— Ano, to prawda, ma racyę. Jutro będę w polu, to wstąpię. Przecie ta kolonia o miedzę.
Żyd stał w miejscu, więc pan Feliks dodał:
— O swoje faktorne bądź spokojny.
— Ja spokojny — jakby je miał w kieszeni. Ja chciał pogadać o tych drwach. Ja przyniósł zadatek tysiąc rubli, że to może jaśnie panu będą potrzebne w hypotece. Jaśnie pan mnie da jaką kartkę, dla pamięci. O cenę to my się potem rozmówimy!
— Dobrze. Zapomniałem, że to będą koszta.
Żyd odliczył pieniądze, pan Feliks napisał kwit i pokrzepiony na duchu łaskawie pożegnał Moszka.
Był rad z dobrego interesu, który mu spadł z nieba. Od pewnego czasu kredytorowie stawali się natarczywi, procenta rosły, wymawiano sumy, o kredyt było coraz trudniej.
Wtem rozeszły się pogłoski, że Drobinę kupiła wdowa po handlarzu świń, kapitalistka. W mig pan Feliks posłał na zwiady swego faktora i oto interes był załatwiony.
Po namyśłe uznał nawet, że będzie lepiej, gdy sam z »babą« się rozmówi, i żeby było jaknajmniej rozgłosu, po obiedzie ruszył niby w pole, i tąż miedzą, co Tomek za zającem, dostał się do folwarczku.
Dziedziczkę spotkał w ogrodzie, zajętą obieraniem gruszek, przedstawił się i z punktu sprawę zagaił.
Malicka wysypała z fartucha gruszki w kosz, i poprowadziła go do domu.
Tam — w izbie bielonej, czystej, umeblowanej bardzo skromnie — zasiedli przy stole.
— Był tu u mnie żyd onegdaj, powiadając, że pan by wziął mój kapitalik. A czemuż — i owszem chętnie go zawierzę — rzekła kobieta z prostotą, patrząc w twarz Gozdawy bystro i spokojnie.
— Na mały czas mogę pani wygodzić! — odparł górnie i lekko.
— Dlaczegóż tak? Ja mogę na długo zostawić.
— Ale ja potrzebuję chwilowo. Właściwie nawet, nie potrzebuję gwałtownie — ale wolę mieć jedną kredytorkę, sąsiadkę, niż kilku. Jestem jedynym spadkobiercą milionowego brata.
— A to już umarł pański brat?
— No nie — bo w takim razie bym nie pożyczał. Ale po jego śmierci — spłacę pani należność natychmiast.
— Niechby pan raczył zatrzymać i dłużej. Mnie nie pilno.
— Nie, pani. Pod tym tylko warunkiem biorę.
— Do śmierci pańskiego brata?
— Tak — nie dłużej.
— Ano, trudno. Niech będzie wedle pana woli. Życzę bratu pańskiemu długich lat zdrowia.
— Może i mnie także?
— Pan taki pewny, że jego przeżyje. Pan pewnie o wiele młodszy od brata, i pan wygląda, że stu lat doczeka. To tylko proszę o wiadomość, kiedy i gdzie pieniądze przyszykować.
— Może w przyszły czwartek w Warszawie?
— Dobrze. Żyd mi mówił, że panu trzeba 30.000, mogę dać 40.000 — jeśli pan sobie życzy.
— Tak pani bezpieczna! — zaśmiał się pochlebiony.
— A cóż! Pański pałac wart dwa razy tyle. A zresztą, toć pan sam mówi, że brat milioner. Przywiozę całe czterdzieści tysięcy — niech już wszystkie będą u pana, a procent dostanę półrocznie zgóry.
— Kiedy pani tak chce koniecznie, wezmę całą sumę. Procent trochę za wysoki, ale że na krótki termin...
— Co to znaczy na takie dobra!
— No, zapewne. Zagaje to lekko zniosą. Zatem w przyszły czwartek spotkamy się w hypotece.
— Już ja się stawię.
Powstał Gozdawa, kobieta skłoniła mu się, nie podając ręki — trzymała je pod fartuchem, może się żenując, że są grube i spracowane. Gdy wyszła za nim na ganek — rozejrzał się i rzekł:
— Dzieci ma pani sporą gromadkę.
— Oj, dzieci na świecie nie brak! — odparła.
— Niestety! — zaśmiał się.
— To pan dzieci nie lubi?
— Możebym i lubił, żeby nie dorastały na spychaczy.
— Taki porządek świata. Pan czeka na śmierć brata — inny czeka na śmierć ojca.
— A te na pani śmierć! — rzekł, wskazując na kilkoro drobiazgu, pod gruszami.
— Te nie czekają mojej śmierci!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.