Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bardzo długi marzec - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 lutego 2022
Ebook
29,99 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bardzo długi marzec - ebook

Warszawa, druga połowa lat sześćdziesiątych. Nastoletni Adam Sander jest uczniem dobrego warszawskiego liceum. Nawiązuje i zrywa przyjaźnie, przeżywa pierwszą miłość, poznaje moc muzyki Stonesów i taniego alkoholu, ale także brutalnie konfrontuje się z historią. Wydarzenia marcowe, inicjowane przez władze komunistyczne wystąpienia antysemickie i ataki milicjantów na studentów Uniwersytetu Warszawskiego powodują, że Adam musi poznać korzenie swojej rodziny i znaleźć odpowiedź na pytanie, kim właściwie jest…

To poruszająca historia o dojrzewaniu i przedwczesnym wkraczaniu w dorosłość, w której jedną z bohaterek jest Warszawa – ponura, przytłoczona PRL-owską szarzyzną, ale zarazem wibrująca energią młodych ludzi pragnących dla siebie pełniejszego życia.

„Romeo i Julia w czasach zarazy”. Feliks Falk, reżyser

„Bardzo dobra książka. Bardzo! W nastroju, w grozie, atmosferze. Bardzo mocna i prawdziwa”. Wacław Holewiński, pisarz

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67084-49-9
Rozmiar pliku: 993 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1967

Rok 1967 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały klęski i nadzwyczajne zdarzenia. W styczniu zginął tragicznie Zbigniew Cybulski, a Doorsi wydali swoją pierwszą płytę. W kwietniu w Warszawie wystąpili Rolling Stonesi, a w Kazachstanie, w obwodzie semipałatyńskim, urodził się wielbłąd z trzema garbami. W maju Scott McKenzie zaśpiewał San Francisco (Be Sure to Wear Flowers in Your Hair) i w Kalifornii zakwitło Lato Miłości. Piątego czerwca rozpoczęła się wojna sześciodniowa, a nad ziemią przeleciała Kometa Rudnickiego. Władze PRL-u zerwały stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Konsekwencji wobec odkrywcy komety nie wyciągnięto. W listopadzie w Teatrze Narodowym odbyła się premiera Dziadów, a w FSO wyprodukowano pierwszego polskiego fiata. W grudniu doktor Barnard dokonał przeszczepu serca, a wróż Maciej z Bolęcina przepowiedział rychły koniec świata.

W takim to roku Adam Emil Sander obchodził swoje szesnaste urodziny.

* * *

1. BILET

6.04.67. CZWARTEK

Siedemnasty rok życia Adama Emila Sandera zapowiadał się wspaniale. Męczył mamę od tygodni i wreszcie wymęczył – załatwiła bilet. Dała mu go dzień przed urodzinami, żeby dłużej mógł się nim nacieszyć. Niewielki, zadrukowany rozmazanymi literami kartonik. Najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki kiedykolwiek dostał. No, może poza tamtym, sprzed trzech lat. Jego pierwszym certyfikatem dojrzałości. Bilet był drugim.

Już sobie wyobrażał, co powiedzą kumple, jak zareagują, gdy im powie, kiedy tak od niechcenia rzuci: „To co, w przyszły czwartek o siódmej przed Kongresową?”. Na pewno nie skojarzą. Że niby co przed Kongresową? A on nonszalancko, z papierosem w kąciku ust: „A co, nie wybieracie się na Stonesów?”. Już widział ich miny, szok i niedowierzanie. Bilety na koncert były nie do zdobycia. W ich klasie chyba tylko Gośka je miała. No, ale jej ojciec był wicepremierem, a jego – prostym wiceministrem mało ważnego resortu. Na szczęście mama pracowała w Ministerstwie Kultury.

Rzecz jasna ojciec postawił mnóstwo warunków: miał poprawić dwóję z fizyki, nie spóźniać się do szkoły ani na treningi, wyrzucać śmieci i myć wannę po sobie. No i oczywiście musiał przysiąc, że już nigdy, przenigdy nie zapali papierosa. Nie minął jeszcze miesiąc, jak ojciec nakrył go na podwórku z carmenem w zębach. Przez tydzień miał szlaban na wszystko. Adam obiecał, przysiągł. Jakby mu ojciec kazał polecieć na księżyc, to też by przysiągł na wszystkie świętości, że poleci. Inna sprawa, że zbyt wiele tych świętości nie miał. Mama była święta. Z ojcem miał słaby kontakt. Mówiąc prawdę, nie bardzo kiedy miał mieć ten kontakt. Ojciec późno wracał z pracy, w milczeniu zjadał kolację, zamykał się w swoim pokoju. Nie widywali się całymi dniami. Tylko w niedzielę jedli razem obiad, ale i wtedy niewiele rozmawiali. Dopiero teraz stary się rozgadał. Adam nie pamiętał, żeby kiedyś wypowiedział tyle zdań naraz. A każde z tych zdań było żądaniem, wymaganiem, naganą. Jakby chciał ze swego jedynego syna zrobić anioła. Choć przecież w żadne anioły nie wierzył. Ale co tam, ten bilet był wart każdego wyrzeczenia.

Kiedy już wysłuchał, przysiągł i obiecał, zamknął się w swoim pokoju, puścił Big Hits, jedyny album Stonesów, jaki miał, prezent od cioci z Wiednia. Cudowny riff gitarowy Keitha i krzyk Micka: I Can’t Get No Satisfaction...

Nigdy się nie zastanawiał nad sensem tych słów. A powinien.

2. SZESNAŚCIE KAWAŁKÓW

7.04.67. PIĄTEK

Rozgorączkowany, podekscytowany, zasnął dopiero nad ranem, mama ledwo go dobudziła. Śniadanie czekało na stole w kuchni. Świąteczne, urodzinowe. Swój bilet położył obok nakrycia. Spoglądał na niego co chwilę.

Mama dopijała poranną kawę. Ojca już nie było.

– Wszystkiego najlepszego, synku! Spełnienia marzeń!

– Już je spełniłaś!

Poderwał się, przytulił mamę, wycałował.

Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Piątek. Jego szesnaste urodziny. Jego wielki dzień!

Oczywiście wszystko poszło nie tak. Do szkoły się spóźnił. Pierwsza przerwa była za krótka na papierosa, podczas drugiej ktoś go zagadał, na trzeciej też coś. Dopiero na dużej przerwie po czwartej lekcji mógł wpaść do kibla i wreszcie pochwalić się biletem.

Było jak zawsze – ścisk, gęste kłęby dymu. Zapalił szluga, choć równie dobrze mógł się napalić, po prostu oddychając. Przepchał się do pisuaru, rozpiął rozporek. Ktoś klepnął go w ramię. Rozpoznał kto.

– Odpierdol się, Marilyn!

Mikołaj Michalik zasłużył na ksywkę Marilyn z dwóch oczywistych powodów. Po pierwsze – inicjały, podwójne „M”, po drugie – był synem popularnego aktora. Adam nie lubił Michalika z dwóch oczywistych powodów. Rywalizował z nim o miano najlepszego sportowca i o miano najprzystojniejszego chłopaka w klasie. W obu kategoriach przegrywał. Michalik grał w reprezentacji szkoły we wszystkich grach zespołowych. Adam łapał się do pierwszej szóstki tylko w siatkówce. MM był podobny do swego ojca aktora: wysoki, barczysty blondyn o jasnej proletariackiej twarzy. Z nieznanych Adamowi powodów podobał się dziewczynom. Był jeszcze trzeci powód, dla którego Adam nie lubił Marilyna, równie oczywisty jak dwa poprzednie – uważał mianowicie, że Marilyn jest tępym chujem.

Intruz nie zrezygnował, klepnął ponownie. Stanowczo. Adam nie mógł się odwrócić z siusiakiem na wierzchu, więc nie odwracając się, nie oglądając się za siebie, podał do tyłu carmena.

– Masz, pierdolnij się, tylko nie zagrzej!

Nie zarejestrował nagłej ciszy. Spokojnie dokończył, zapiął rozporek, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z dyrektorem szkoły. Poza nimi nikogo w toalecie już nie było. Dyrektor trzymał w dłoni tlący się wciąż papieros Adama. Uniósł go do ust, zaciągnął się ze smakiem. Wolno wypuścił dym.

– No widzisz, nie zagrzałem.

Zaciągnął się jeszcze raz, wyrzucił peta do kibla, spuścił wodę.

– Jutro przed zajęciami masz być u mnie z ojcem. Dzisiaj możesz już nie wracać na lekcje. Do zobaczenia.

Konsekwencje były łatwe do przewidzenia, ojciec mu nie daruje, koncert Stonesów szlag jasny trafi. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Godzinami włóczył się po mieście, bał się wracać do domu. Ojciec nigdy go nie uderzył, ale też nigdy nie przytulił, nie powiedział czułego słowa. Od syna wymagał tylko, żeby nie zawracał mu głowy, nie sprawiał kłopotów. Najlepiej, żeby był niewidzialny. Kiedy Adam coś zbroił, ojciec nie krzyczał, nie podnosił głosu. Nawet nie robił mu wyrzutów. Patrzył na niego zimno, spokojnym tonem nakładał karę. Najczęściej szlaban – na tygodniówkę, na wyjścia z domu, na oglądanie tv.

Wrócił do domu późnym wieczorem. Głodny, przemarznięty. Otworzyła mu gosposia Magda. Uśmiechnęła się do niego smutno, ze współczuciem. A więc dyrektor już dzwonił...

Adam zamknął się w swoim pokoju, rzucił się na tapczan, opatulił kołdrą. Czekał na nieuniknione. Ojciec przyszedł kilka minut po dwudziestej. Po dzienniku w telewizji. Czas dziennika był święty, nie było siły, która mogła wtedy oderwać ojca od ekranu. Adam poderwał się, usiadł na łóżku. Ojciec stał w drzwiach, w dłoni trzymał bilet. W milczeniu popatrzył na syna, po czym powoli, metodycznie podarł bilet na strzępy. Cisnął na podłogę.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.

Wyszedł, zamknął za sobą drzwi. Adam rzucił się na podłogę, zgarnął kawałki papieru. Zacisnął zęby, powstrzymał płacz. Zaniósł strzępy biletu na biurko, policzył. Szesnaście. Już nie potrafił opanować łez...

3. MAGDA

8.04.67. SOBOTA

Do szkoły pojechał służbowym samochodem ojca. Siedział z przodu, obok pana Stasia, kierowcy. Ojciec na tylnym siedzeniu czytał „Trybunę Ludu”. Nie zamienili ani słowa. Później czekał na korytarzu przed gabinetem dyrektora. Niedługo. Piętnaście minut, może mniej. Ojciec wyszedł pierwszy, nawet nie spojrzał na syna, odszedł.

Adam nie wiedział, jak udało mu się przetrwać sześć godzin lekcji. Wpatrywał się tępo przed siebie, nie widział, nie słyszał, co się wokół dzieje. Prosto ze szkoły wrócił do domu. Rodziców nie było. Magda podała mu obiad. Zjadł machinalnie, nawet nie wiedział co. Poczłapał do swojego pokoju. Nastawił nową płytę Cliffa Richarda, ciocia z Wiednia przysłała ją kilka dni temu. Całe szczęście, że to mama otworzyła paczkę. Ojciec pewnie zarekwirowałby Cliffa... Już miał się walnąć na tapczan, kiedy dostrzegł biały kartonik na blacie biurka. Podszedł, niemożliwe... Bilet! Jego bezpowrotnie stracony bilet na Stonesów! Magia? Cud? Ostrożnie wziął kartonik do ręki. Dopiero teraz zauważył, że jest posklejany z kawałków. Z szesnastu kawałków naklejonych na kartkę papieru maszynowego. Z daleka nie było nawet widać, że to rekonstrukcja, z bliska... Z bliska nie wyglądało to już tak dobrze, ale może nie będą się wpatrywać w każdy bilet. Wciąż nie mógł uwierzyć. Drgnął gwałtownie, kiedy usłyszał jej śmiech. Magda stała w drzwiach, śmiała się. Podbiegł do niej, wziął ją w ramiona. Próbowała się wyrwać, nie miała szans. Zaczęli tańczyć. Cliff śpiewał Quando Quando Quando. Potknęli się, opadli na tapczan. A Magda wciąż się śmiała.

To się zaczęło ponad trzy lata wcześniej. Adam nie miał jeszcze trzynastu lat, czarny meszek dopiero zaczął mu pokrywać podbrzusze i właśnie odkrywał uroki masturbacji. Przyszedł ze szkoły, w domu nikogo nie było. Nawet nie zamknął drzwi do ubikacji. Nie usłyszał, kiedy Magda wróciła z zakupów, nie wiedział, jak długo na niego patrzyła. Na pewno wystarczająco długo... Nie śmiała się, uśmiechała się ciepło, łagodnie. Był już blisko, kiedy ją zobaczył. Poderwał się, w panice zaczął wciągać majtki i spodnie. Powstrzymała go.

– Siadaj.

Nie zrozumiał. Popchnęła go lekko, opadł na klapę sedesu. Patrzył na nią przerażony, nic nie rozumiał. Uśmiechała się wciąż.

– Skończ.

Nie zrozumiał. Pomogła mu zrozumieć. Ujęła jego dłoń, położyła na penisie. Uciekł.

– Nie bój się. Dokończ.

Penis już dawno sflaczał. On również. Nie potrafił dokończyć. Przykucnęła przy nim, dokończyła za niego. Zacisnął powieki, nie miał odwagi patrzyć. Czuł. Miała duże, szorstkie dłonie chłopki spod Tłuszcza. Ciepłe. Wystarczyło kilka ruchów. Bał się otworzyć oczy.

– Przepraszam... – wystękał.

– Za co?

Wreszcie ośmielił się na nią spojrzeć. Spokojnie wycierała dłonie papierem toaletowym. Bluzkę też miała obryzganą.

– Bluzka...

Wzruszyła ramionami. – Spierze się. Podała mu papier. – Wytrzyj się.

Wstała, wyszła. Zamknęła za sobą drzwi.

Chyba z pół godziny przesiedział w toalecie, zanim odważył się wyjść. Przemknął do swego pokoju. Postanowił, że już nigdy, przenigdy z niego nie wyjdzie. Choćby miał umrzeć z głodu... Nie umarł. Magda przyniosła mu obiad. Postawiła tacę na biurku. Nie mógł na nią patrzeć, odwrócił się plecami.

– Wstawaj. No już, bo wystygnie.

Udawał, że nie słyszy. Podeszła do niego, ściągnęła z tapczanu, posadziła przy biurku.

– Smacznego.

Kiedy tylko wyszła z pokoju, wrócił na tapczan. Naciągnął na siebie koc. Zasnął. Śniła mu się Magda, jej dłonie... Obiad wystygł.

Przez następne dni starał się omijać Magdę, nie widzieć jej. Ona zachowywała się zwyczajnie, jak zawsze, jakby nic się nie stało. W końcu sam zaczął wierzyć, że naprawdę nic się nie stało, a tamto to był tylko sen. Tyle że ten sen powracał. Również na jawie. Coraz bardziej pragnął wyśnić go znów... Zapomniał o wstydzie i upokorzeniu, fantazjował.

Pilnował, żeby zawsze zamykać na zasuwkę drzwi do toalety, za to przestał zamykać drzwi do łazienki. Zaczął się kąpać tylko w czasie nieobecności rodziców, ale Magda nigdy nie skorzystała z niewypowiedzianego zaproszenia. Aż do siódmego kwietnia, jego trzynastych urodzin. Kąpał się, z nadzieją patrząc na drzwi łazienki. Pukanie. Wiedział, że to ona, nikogo innego w mieszkaniu nie było. Weszła. Przez chwilę stała nad nim, przyglądała mu się z uśmiechem. Takim samym jak wtedy, kiedy go przyłapała...

– Umyć ci plecy?

– Poproszę...

Umyła. Nie tylko plecy. Później przenieśli się do jej służbówki. Magda zamknęła drzwi na klucz. Siedział na kozetce, patrzył, jak się rozbiera. Zwyczajnie, bez cienia zalotności, jakby rozbierała się do snu. Drżał. Ze strachu, podniecenia, niepewności. Nie wiedział, co się za chwilę wydarzy, nie widział, co ma robić, czy powinien coś robić. Nie musiał nic robić. Położyła go, usiadła na nim. Po chwili było po wszystkim. Magda wstała, ubrała się.

– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Adasiu.

– Dziękuję.

– No to jesteś już mężczyzną.

Nie był mężczyzną. Miał trzynaście lat. Był dzieckiem.

Teraz, trzy lata później, byli niczym stare małżeństwo. Uprawiali seks dość regularnie, choć bez nadmiernego entuzjazmu. To cud, że rodzice nigdy ich nie przyłapali. Choć kilka razy było blisko. Teraz, dzień po jego szesnastych urodzinach, też niewiele brakowało. Ledwo skończyli, nawet nie zdążyli się porządnie pozapinać, kiedy usłyszeli zgrzyt klucza w zamku. Zamarli w bezruchu. Na szczęście to był tylko ojciec. Wiedzieli, że nie zajrzy do pokoju Adama. Nigdy nie zaglądał. Nasłuchiwali. Ojciec wszedł do swego gabinetu, zamknął za sobą drzwi. Magda wymknęła się z pokoju. Udało się. Znowu.

Nigdy nikomu nie opowiedział o swej inicjacji. Nawet Sewerynowi, najbliższemu i chyba jedynemu przyjacielowi. Rozmawiali o wszystkim, głównie o dziewczynach, o seksie, nie mieli przed sobą tajemnic. Poza tą jedną...

4. KONCERT I

13.04.67. CZWARTEK

Wszystko dokładnie zaplanował. Przez cały tydzień był grzeczny niczym aniołek. Ani razu nie spóźnił się do szkoły, od razu po zajęciach wracał do domu, sumiennie odrabiał lekcje, poprawił nawet dwóję z fizyki.

W środę, w przeddzień koncertu, ukrył w swoim pokoju skórzaną kurtkę, dżinsy od cioci z Wiednia i beatlesówki kupione jesienią u Śliwki na Marszałkowskiej. W czwartek, kiedy mama wróciła z pracy, wypił z nią herbatę, porozmawiał chwilę, powiedział, że musi się uczyć, zamknął się w swoim pokoju. Nastawił płytę Czerwono-Czarnych, nie za głośno, żeby nie zwabić mamy. Przebrał się, skręcił dwa prześcieradła tak, jak robili to więźniowie na jakimiś wojennym filmie. Przywiązał prześcieradła do kaloryfera. Otworzył okno. Na szczęście Tolo Partyzant, sąsiad z parteru, miał kraty w oknach. Trzymając się kurczowo prześcieradeł, stanął na kratach. Wrzucił prześcieradła z powrotem do pokoju, przymknął okno. Schodził po kratach niczym po drabinie. Tolo akurat otwierał okno. Krzyknął, cofnął się w głąb pokoju. Adam co prawda nie krzyknął, ale też się wystraszył, omal nie puścił się krat. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, kontemplowali to niebanalne spotkanie. Adam położył palec na ustach: „Cicho!”. Sąsiad uśmiechnął się wyrozumiale, pokiwał głową. Adam zszedł niżej, zeskoczył. Ukłonił się w podziękowaniu. Tolo Partyzant w geście pozdrowienia uniósł dłoń. Prawą. Lewej nie miał.

Nikt nie wiedział, gdzie Tolo Partyzant stracił rękę. Domyślali się tylko, że w partyzantce. Wszyscy z tego pokolenia byli w jakiejś partyzantce. Z wyjątkiem tych, którzy, jak rodzice Adama, przyszli ze Wschodu. Ani o partyzantce, ani o Wschodzie nie mówiło się głośno. Nikt nie chciał kłopotów.

Do przystanku tramwajowego było kilka kroków. Dwudziestkapiątka przyjechała po kilku minutach. W wagonie był ścisk, ledwo wcisnął się do środka. Wysiadł przy baraku udającym Dworzec Centralny, do Sali Kongresowej pięć minut spacerem. Nie spacerował, szedł szybko, niemal biegł. Dopiero po chwili zorientował się, że na Emilii Plater jest wyjątkowo tłoczno. Niemal wyłącznie młodzi ludzie. Wszyscy zmierzali w stronę Pałacu, wszyscy się spieszyli, wszyscy byli dziwnie podekscytowani. Im bliżej Pałacu, tym więcej ludzi. Przed Salą Kongresową dziki tłum. Z determinacją przedzierał się ku schodom prowadzącym do wejścia. Dopchał się. Na schodach stały setki ludzi, nie było centymetra wolnej przestrzeni. O dotarciu do drzwi Sali nie było mowy. Dopiero po chwili zorientował się, że to początek kolejki. Ruszył pod prąd, w stronę jej końca. Po kilkudziesięciu metrach zwątpił. Tylu ludzi naraz widział tylko podczas pochodów pierwszomajowych. To niemożliwe, żeby oni wszyscy mieli bilety! Wreszcie dotarł na koniec. Dwieście, może trzysta metrów od wejścia. Przed nim stał skłębiony, zwarty tłum, a już po chwili również za nim. I wciąż dobiegali następni... Spojrzał na zegarek (szwajcarski, Atlantic, dostał od rodziców, kiedy zdał do liceum). Dochodziła osiemnasta, do koncertu jeszcze godzina. Powinno się udać. Miał przecież ten cholerny bilet! Zbyt wiele zaryzykował, żeby się dostać na ten koncert. Musi się udać!

Nagle tłum zafalował, runął przed siebie. Porwał go ze sobą.

Dopiero następnego dnia dowiedział się, że właśnie wtedy otwarto drzwi Sali Kongresowej. Na godzinę przed koncertem! Jedno wejście dla kilku tysięcy ludzi!

Potknął się. Upadłby, gdyby przed nim było choć trochę wolnej przestrzeni. Tłum niósł go w stronę Pałacu. Krzyki, piski, czyjś histeryczny śmiech. Po chwili przestał się posuwać. Stał w miejscu, ściśnięty ze wszystkich stron, niczym w tramwaju w godzinach szczytu. Miał zawroty głowy. Stracił poczucie czasu. Odzyskał je, gdy wokół niego nagle zrobiło się luźno. Ludzie rozbiegali się we wszystkich kierunkach. Nie rozumiał, co się dzieje. Kiedy zrozumiał, było już za późno. Najpierw poczuł przeszywający ból, dopiero później zobaczył milicjanta, jego wykrzywioną wściekłością twarz. I uniesioną do ponownego ciosu pałkę. Instynktownie zasłonił się. Uderzenie sparaliżowało mu rękę. Kolejne powaliło go na ziemię.

Adam żył w utkanym przez rodziców kokonie, niewiele wiedział o kraju, w którym żyje, o młodych ludziach innych niż jego koledzy z elitarnego warszawskiego liceum. Otarł się o ten inny świat podczas swoich podwarszawskich wypraw fotograficznych, ale tylko otarł. Robił zdjęcia mieszkańcom małych, zapyziałych miasteczek, kibicom miejscowych klubów piłkarskich, ale z żadnym nie zamienił więcej niż kilka zdań.

Dla milicjanta, chłopaka spod Sochaczewa, zapewne kibica B-klasowego Orkana, Adam był uosobieniem tego, co obce, nienawistne. Czego skrycie pragnął i czym gardził. Adam był wysokim, przystojnym, modnie ubranym i na pewno bogatym inteligencikiem z Warszawy. Miał to wszystko, o czym on nie mógł nawet marzyć. Piękne, eleganckie, pachnące dziewczyny pewnie też. I właśnie taka dziewczyna, filigranowa blondynka, niczym żywcem wyjęta z mokrych snów przedstawiciela władzy ludowej, powstrzymała karzącą rękę proletariatu.

– Co pan robi?! Dlaczego pan bije tego chłopca?!

Milicjant już chciał dać odpór, przyłożyć obcej interwentce. Spojrzał jednak na jej śliczną twarz i uniesiona do ciosu pałka bezwiednie opadła. Burknął tylko: „Rozejść się!”, i pobiegł przywracać ład i porządek. Już po chwili pałował innego nieszczęśnika.

Adam leżał w pozycji embrionalnej, dłońmi osłaniał głowę. Kiedy wreszcie przestały spadać na niego ciosy, otworzył oczy i oniemiał. Ujrzał nad sobą anioła, choć przecież wiedział, że nie ma aniołów. Został wychowany w zdrowym ateistycznym duchu i w żadne klerykalne zabobony nie wierzył.

Anioł pochylał się nad nim, patrzył z troską.

– Żyjesz?

– Nie wiem. Chyba...

– Możesz wstać?

Pomogła mu. Przytrzymał jej dłoń.

– Dziękuję.

– Nie ma za co. Każdy by...

– Nie. Nie każdy.

Zapłoniła się. Z rumieńcem była jeszcze piękniejsza. Chyba już wtedy zakochał się w niej.

– Adam.

– Ania.

Cisza. Nie wiedział, co dalej. Bardzo chciał, żeby było jakieś „dalej”. Dzięki Magdzinej edukacji Adam nie bał się dziewcząt, wiedział, że wbrew pozorom one też są ludźmi. I też mają bardzo ludzkie potrzeby. Ale teraz nie potrafił wykrztusić słowa. Ona potrafiła.

– Dlaczego?

Nie zrozumiał.

– Dlaczego on cię bił?

– Nie wiem. Nic nie zrobiłem. Stałem w kolejce...

– Chyba już się nie dostaniemy...

– Próbujemy?

– Bez sensu. Spójrz, co tam się dzieje.

Spojrzał. Rzeczywiście, działo się. Przed wejściem do Sali Kongresowej zorganizowane pododdziały Milicji Obywatelskiej szturmowymi pałkami rozganiały dzieciarnię.

To były pierwsze poważne zamieszki w Warszawie od dziesięciu lat, od skatowania studentów protestujących przeciw zamknięciu tygodnika „Po Prostu”. Wtedy był to ostatni akord Października. Pałowanie fanów Rolling Stonesów było pierwszym akordem Marca, ale o tym nikt jeszcze nie wiedział. A już na pewno nie Adam. Miał szesnaście lat, chciał iść na koncert. Po prostu. I chciał zostać z tą dziewczyną, wziąć ją za rękę, pójść gdzieś, gdziekolwiek...

Tuż obok ludowi milicjanci pastwili się nad chudzielcem w rollingstonkach. Ania znów chciała interweniować. Powstrzymał ją, wiedział, że tym razem może się to naprawdę źle skończyć. Wziął ją za rękę, pociągnął za sobą. Pobiegli. Przed wejściem do Muzeum Techniki było spokojniej. Przystanęli. Z trudem łapali oddech, nasłuchiwali odgłosów sprzed Sali Kongresowej.

Trzynasty kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Koncert, na którym nie był. Najważniejszy koncert w jego życiu. To od niego wszystko się zaczęło.

– Co teraz? – Ośmielił się zapytać.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Nie bardzo mogę wracać do domu. Ojciec myśli, że uczę się u koleżanki.

– To może pójdziemy na kawę?

– Dokąd?

– Dokądkolwiek...

Uśmiechnęła się. Poszli. Nie „dokądkolwiek”, ale na Stare Miasto. W tamtej Warszawie niewiele było innych miejsc. Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Od czasu do czasu spoglądali na siebie i natychmiast uciekali wzrokiem, niczym przyłapani na gorącym, lecz zdrożnym uczynku. Zaczęli rozmawiać dopiero na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej.

– Miałaś bilet?

– No coś ty?! Ojciec by mnie chyba zabił, gdyby się dowiedział, że chcę iść na Stonesów! Dla niego to jakaś burżuazyjna degrengolada. Kolega mnie zaprosił.

– I co z nim?

– Nie wiem, nie znalazłam go w tym tłumie. A ty?

– Miałem. Prawie...

Pokazał swój posklejany bilet.

– Co się z nim stało?

Opowiedział. Roześmiała się. Skręcili w lewo, weszli do ogrodu Saskiego. Rozmawiali o koncercie. Bezpieczny temat.

– Chyba już się zaczęło...

– Teraz grają Czerwono-Czarni.

– Mam ich album.

– Ja też. Słuchałem ich przed wyjściem.

– Kasia czy Karin?

– Toni!

– No nie!

– Mój dom to ich najlepszy kawałek!

– Ja tam wolę Małego księcia.

– Sentymentalna jesteś?

– Czasami...

– A Stonesów co lubisz najbardziej?

– Wiadomo, Satisfaction.

– A Paint it Black znasz?

– Nie. Chyba nie.

– Jest na ich nowym albumie, Big Hits.

– Masz album Stonesów?!

– Stonesów, Beatlesów, Cliffa Richarda. Ale najbardziej lubię Animalsów.

– Nie znam... Jak to, nie znasz The House of the Rising Sun?!

– Nie znam angielskiego... W budzie tylko rosyjski mamy. Dom wschodzącego słońca! No musisz to znać!

– A, to to. No jasne. Wszyscy znają.

Zanuciła. Przyłączył się. Znał tylko słowa pierwszej zwrotki, ale i tak spojrzała na niego z podziwem.

– Naprawdę znasz angielski...

– Trochę. Chodzę do Metodystów. Metodyści to popularna nazwa najlepszej szkoły angielskiego w Warszawie prowadzonej przez metodystów właśnie. Mieściła się przy placu Zbawiciela i nie dość, że była piekielnie droga, to jeszcze bardzo trudno było się do niej dostać. Ale, no cóż, ojciec Adama był wiceministrem. Mało ważnego resortu, ale jednak...

– Też bym chciała, ale ojciec... Jest wojskowym – wyznała, jakby to wszystko tłumaczyło. I chyba rzeczywiście tłumaczyło...

– Chcesz, to mogę cię trochę pouczyć.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

Uśmiechnął się do niej, oddała uśmiech. Ujął jej dłoń. Przez chwilę szli w milczeniu.

– Skąd masz te albumy?

– Mam ciocię w Wiedniu, przysyła mi czasami.

– Fajnie masz.

Wtedy Adam jeszcze nie wiedział, że „ciocia z Wiednia” to pojęcie umowne, zbiorcze. Że ma krewnych rozsianych po całym świecie. Rodzice mu nie mówili. Uznali, że tak będzie lepiej. Dla niego i dla nich.

– Byłeś tam?

– W Wiedniu? Nie. Może po maturze pojadę.

– A za granicą? Byłeś gdzieś?

– Tylko na Węgrzech i w Bułgarii. Na wczasach. Z rodzicami.

– Pewnie ładnie tam... Ja nigdzie nie byłam...

Adam, jak wszystkie szesnastolatki, lubił się popisywać, ale coś mu mówiło, że teraz powinien zamilknąć. Niezgrabnie objął ją, przytulił. Zesztywniała, ale nie uciekła. Dochodzili do Grobu Nieznanego Żołnierza.

– Twój ojciec jest żołnierzem?

– Podpułkownikiem. A twój?

– Pracuje w ministerstwie.

– Jakim?

– A nawet nie wiem. Chyba coś z transportem.

– Jaki jest?

– Normalny, jak to ojciec. Czepia się.

– Na pewno nie tak jak mój. Tresuje mnie, jakbym była jakimś rekrutem. Chyba żałuje, że nie jestem chłopcem.

– A ja nie żałuję...

Uśmiechnęła się. Pięknie. Serce podeszło mu do gardła. Przytulił ją mocniej, odważniej.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: