- W empik go
Biały książę. Czasy Ludwika Węgierskiego - ebook
Biały książę. Czasy Ludwika Węgierskiego - ebook
"Biały książę: czasy Ludwika Węgierskiego" to powieść historyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego, której akcja toczy się po śmierci Kazimierza Wielkiego, w czasach panowania Ludwika Węgierskiego. W Wielkopolsce rośnie opozycja wobec rządów króla, sprzeciwiająca się faworyzowaniu Małopolan. Zbuntowani wielmoże planują detronizację Ludwika i osadzenie na tronie Władysława Białego, byłego księcia gniewkowskiego, który wiedzie spokojne życie zakonnika. Jego niestały i awanturniczy charakter prowadzi jednak do porażki tego planu. Na tle burzliwych wydarzeń politycznych pojawia się także wątek miłosny związany z ambitną Frydą Bodczanką, która traci nadzieję na sukces z powodu słabości Władysława.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-681-1 |
Rozmiar pliku: | 325 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Było to dnia dziewiętnastego Listopada, roku pańskiego 1370.
Pomimo wiatru mroźnego, który dął z północy i zimę nadchodzącą zapowiadał, cały Kraków wylał się w rynek i ulice. Pomiędzy kościołami Franciszkanów, św. Trójcy i Panny Maryi a katedrą na Wawelu drogi były, wzgórza, dachy i okna tak nabite, jakby głowy ludzkiemi je wybrukowano. I mało co też więcej rozeznać było można nad głowy różnie pookrywane, odkryte i osłonięte, nad twarze, na których jeden wyraz boleści i trwogi jakiejś był odmalowany.
Na żadnem z tych przemnogich obliczów promyka nawet przelotnej nie widać było wesołości, ni płochego uśmieszku. Wszystko to stało ciche skamieniałe, odrętwione, a na wielu zaczerwienionych powiekach ślady łez dostrzedz można było.
Po nad głowami tego tłumu, z powiewem nierównym wiatru, to głośniej, to ciszej, przerywanie, jęcząco odzywały się kościołów dzwony.
Dnia tego ostatnią cześć oddawano pamięci wielkiego króla, po którym płakał kraj cały. Po żadnym jeszcze może łez się tyle nie wylało. Z nim krew Piastów schodziła z tronu, który się miał dostać obcemu; grzebano z Kaźmirzem cały ten szereg mężów żelaznych, co kraj piersią bronili, a sercem miłowali, Piastów, co byli ludu tego ojcami i dziećmi.
Ostatni, jakby chciał pamięć wiekuistą zostawić po sobie, wyrósł nad wszystkich, nie rycerstwem jak drudzy, ale miłością wielką dla całej ziemi tej, którą zjednoczył, rozszerzył, obwarował i pokojem ubłogosławił.
Tak mówili po cichu starzy ludzie, oczyma załzawionemi patrzący w dal i niewidzący nic... czuli, że z panowaniem króla tego szczęście i pokój się kończyły... Obcy przybysz koronę przyjmował jak z łaski, ani chciał znać kraju tego, którego powietrze dlań, jak mówił, niezdrowem i nieznośnem było.
Szeptano po cichu w gromadkach, że już Hasso, brandeburczyka starosta, zamek Santocki opanował, że Litwa włodzimirski niedokończony zamek oblegała, że Mazury zajęły też grody, które do króla należały. To był początek dopiero... gdy król ledwie przywarł powieki, cóż dopiero dalej być miało?..
Żadne panowanie nowe tak się nie zwiastowało smutnie, takiemi przeczuciami poprzedzone nie było...
Po nad szeptami ludu i smutnemi proroctwy jękiem żałobnym biły dzwony. W dali poruszał się zwolna i zbliżał orszak pogrzebowy.
Powiadano w tłumie i o tem, że nie król Ludwik nowy, ani matka jego Elżbieta, siostra Kaźmirzowa, ten uroczysty obchód dla nieboszczyka czci urządzili, ale bolejący po swym panu domownicy jego, dworzanie, blizcy mu i ukochani.
Zwolna szeregi duchowieństwa ze wszystkich kościołów i klasztorów ciągnąć poczęły, poprzedzane chorągwiami patronów i żałobnymi radwanami.
Księża szli z ręką na piersi a świecą w drugiej, głowy pochyliwszy, tak smutni jako i lud, bo powszechny żal i ich, od świata oderwanych, przejmował.
Tuż zaczęły się ukazywać wozy żałobne, całe kirem obite, konie w czerni, w czerni ludzie, — wysoko wyniesione baldachinami, ze srebrnemi łzy na osłonach.
Cztery ich jednakich ciągnęło, jakby każdy stan chciał niemi żal swój okazać, i wszyscy stawali z nim u grobu.
Za tymi wozy orszak rycerstwa występował, orszak rycerstwa wspaniały, wyzłocony, na koniach purpurą do ziemi okrytych, by okazać, że syn ubogiego Łoktka państwo ojcowskie wziąwszy w łachmanach i z drzewa, oddawał je w szkarłatach i murach. Wiedzieli o tem wszyscy starcy co dawniejsze pamiętali lata.
Po nad głowami tego soroka rycerzy wiały chorągwie; przodem purpurowa królewska, z orłem białym, dalej jedenaście proporców wszystkich ziem, które Kaźmirz zjednoczył i silną dłonią w całość wielką je ścisnął.
Lecz nie stało dłoni — szeptano — nie stało... i oto... kruszyły się już i odpadały części państwa tego. Jaka je przyszłość czekała?
Szmer głucho przeszedł po tłumach, zadrgały, poruszyły się, popodnosiły głowy, oczy zabłysły żywiej...
Za orszakiem rycerzy na króla ulubionym koniu, pod złotem, perłami szytem okryciem, jechał ten mąż nieznany, co postać zmarłego wyrażał.
Odgadywano nazwisko jego, a nikt nie umiał powiedzieć, kto był.
A tym, co króla znali, biło serce i łzy płynęły, bo zdało się im, że widzieli jego samego powstałego z grobu raz ostatni i przychodzącego pożegnać swe dzieci.
On to zdawał się być, jego postawę miał, wzrost, ciemne włosów kędziory, a hełm z przyłbicą spuszczoną, z po za której oczy tylko przeglądały, — pozwalał twarz jego widzieć tam, gdzie żelazna krata nie dopuszczała wejrzenia.
Najdroższe szaty i klejnoty ze skarbca okrywały ową króla postać, złotogłów, łańcuchy, szkarłat, zbroja sadzona kamieniami drogiemi, pas diamentami świecący.
Lecz — nikt na ten przepych nie patrzał — zmarłego króla widziano w tem widmie pogrzebowem i płacz a jęki wybuchnęły nagle.
Ostatni Piast... ostatni w koronie jechał do grobu, który za nim zawrzeć się miał na wieki.
I poszły za nim oczy i serca... A tuż sześciuset mężów, parami poczęło żałobny pochód za panem.
Wszyscy mieli szaty czarne, a każdy z nich oburącz dźwigał ogromną świecę płonącą mimo wiatru płomieniem niespokojnym i lejącą z siebie strumienie wosku, jak łzy gorące.
Szli i szli, a końca im długo nie było... aż po nad głowami ostatnich ukazało się jakby łoże niesione wysoko, mary, które dźwigali dworzanie królewscy, do ziemi całunem obwieszone, złotem i srebrem przetykanym, na którym w okół spuszczały się pasma sukien szkarłatnych i purpurowych jedwabiów.
Dokoła mar cisnął się tłum w żałobie, z głowy odkrytemi, zawodzący pieśń bolesną, dziwną, nie kościelną, nie zwykłą ani dźwiękiem, ni słowy, przejmującą, bo ci, co ją nucili, szlochali śpiewając, dłońmi zakrywali oczy, włosy darli na głowach i ręce wznosili ku niebiosom.
A żal ich niekłamany, straszny, do kości poruszał tych, co byli świadkami, i płacz zaraźliwy wybuchał od niego w tłumach.
O pieśni mówiono, że nieuk jakiś, wielkiego serca, z boleści niezmiernej wyśpiewał ją, a wszyscy za nim powtarzali słowa, na które mądrzejsi ramionami ruszali, bo były proste, jakby z ust ludu wzięte, a szły w piersi, jak żelazo ostrzem bolu swego.
Rozlegała się ta pieśń natchniona a nieforemna, głusząc psalmy, głusząc dzwony i wtorem zwrotkę jej tłum cały z płaczem powtarzał.
Rodzica ta ziemia straciła,
Straciła rodzica...
Żałobą się cała okryła...
Ani herold, jadący przed marami, aby im szerszą uczynić drogę i rzucający na prawo i lewo garściami szerokie grosze pragskie, nie mógł im łatwego przejścia uczynić; gawiedź ledwie schylała się po spadające na ziemię pieniądze, inni stali płacząc i popychać się dali, nie wiedząc, że na nich następowano. Żal był prawdziwy, powszechny, wielki.
Dopiero straż królewska z wielkiemi halabardami pozłocistemi, rozpychająca niemi gromady i wołająca — król! król! — więcej siłą niż postrachem mogła ścisk wielki rozbić na dwie połowy.
Oczy wszystkich zwróciły się teraz na tę żywą przyszłość...
Orszak królewski był wspaniały i świetny, a sam on też, gdyby nie wspomnienie Kaźmierzowe, mógł wzrok pociągać ku sobie.
Otaczali go duchowni; stary, na wpół ociemniały Bogorya, który resztę oczu miał z żalu po ukochanym Kaźmierzu wypłakać, Floryan krakowski, Piotr lubelski, biskupi.
Szedł we zbroi, z podniesioną dumnie głową, z wysoka, zimnem wejrzeniem mierząc tłumy, bez żalu i trwogi na twarzy, znudzony tylko i zobojętniały jakiś, białą chustę często przykładając do białego a pięknego oblicza.
Na hełmie świeciła mu korona drogiemi kamieniami sadzona, płaszcz królewski z ramion zwisał. Ręką jedną na rękojeści miecza się spierał.
Ani lud, któremu miał panować, ku niemu, ani on dla tych tłumów nie okazywał tego pragnienia i nadziei miłości wzajemnej, którą związek ojca z dziećmi mógł zapowiadać. Król patrzał obojętnie, na króla spoglądano z obawą.
Wiedział zaprawdę, iż zmarłego chłopów króla nie zastąpi.
Tylko okazałością dworu olśniewał i moc swą chciał dowieść. Świetnym bywał dwór Kaźmirzowy w ostatnich czasach, lecz nigdy Ludwikowemu nie zrównał. A jak zmarły pan miłościw był cały, tak i ci, co go otaczali, wszędzie i zawsze bratersko się a serdecznie okazowali. Ludwików dwór miał oblicza pańskie, dumne, pogardliwie patrzące, jak on, rycerskie ale groźne, nasępione, odstraszające.
Dość było wejrzeń tych węgierskich magnatów, obszytych złotem, by gromady rozpędzić.
Pogrzebowego też smutku ani Ludwik, ni oni nie przywdzieli nawet na ten dzień i chwilę — ledwie że się pokrzywionemi twarzami nie urągali, mówiąc zachmurzonym i płaczącym: — Teraz myśmy panami waszymi!..
Ta groźba panowania ściskała każdemu, co na nich spojrzał, pierś wzburzoną.
Inne też postacie orszaku pańskiego ukazywano sobie, szepcząc pocichu.
Szedł po za królem Władysław Opolski, który i przy śmierci Kaźmirzowej tu był i Ludwika nie odstępował.
Ten też pańsko wyglądał, i Piastowska krew płynęła w nim, ale do starych Piastów serdecznych cale nie był podobny.
W kolebce czy na zaraniu niemcy go wzięli na naukę i na swojego przerobili, tak, że mówiono, iż języka nawet swego z trudnością używał, a cale go nie miłował. Rozum, bystrość i męztwo patrzało mu z oczu, tylko miłości w nich nie było. Szedł za królem, nie patrząc na nic i nie widząc tylko jego, jakby czekał słowa, rozkazu, znaku.
Niekiedy téż Ludwik spoglądał ku niemu, jakby pytał: — Kiedy się to skończy?
Z drugiego boku postępował za królem mąż piękny, wątłej postawy, niewieściego miłego oblicza, oczu czarnych, gorących, ruchów żywych i niespokojnych. Był to Kaźko książe, Szczeciński, nieboszczyka ulubieniec, wychowanek i wnuczę...
Ten roztargniony stąpał, to tu, to owdzie rzucając oczyma, a na niego ciekawie oglądało się wielu. Był swój — a teraz i on na obcych łasce.
Szeptano cicho, że testament królewski, którym on wielu i to książątko obdarzył, łamać miał Ludwik, a nie myślał woli zmarłego spełnić.
Dalej szły zasłonami czarnemi całe okryte niewiasty.
Stara królowa, wdowa węgierska, Łoktkowa córka, naprzód. Dziw było spojrzeć na nią.
Ludzie lata jej, wiedzieli i liczyli, syn też czterdziestoczteroletni mąż, ją poprzedzał, a królowa jeśli nie wydawała się młodą, przynajmniej chciała nią być jeszcze.
Wprawdzie na twarzy trochę marszczków gdzieniegdzie ją porysowało, ale lice było rumiane, świeże, białe jeszcze, oczy błyszczące, a z pod zasłon widny włos nie okazywał siwizny. Jużci chciała mieć na ten dzień twarz smutną, a nie mogła. Rzucała wejrzeniami tu i owdzie, dawała znaki, a szła, zapominając się, tak żywo, iż co kilka kroków stawać potem musiała, aby ci, co ją poprzedzali, oddalić się czas mieli.
Obok niej stąpała powoli, z marmurową twarzą zastygłą, z oczyma spuszczonemi, wdowa Kaźmirzowa, Jadwiga, w czerni cała, zadumana, jakby myślami nie tu już była, ale gdzieindziej.
Dwoje jej dziewczątek, córek pańskich, płakało, i chustami twarzyczki białe zasłonięte miały, a potykały się coraz na kamieniach i słaniały biedne sieroty...
Dokoła tłum węgrów cisnął się, półgłosem, językiem nieznanym rozprawiając, palcami ukazując na ulice i domy, a nie czyniąc sobie żałoby z tego, co dla nich było weselem i rozrywką.
A gdzie się tłum ku nim nasunął, wnet pięść podnosili nań i marszczyli brew, i za miecze się brali.
Panami się tu czuli.
Przed trzema kościołami zatrzymywał się pochód, mary i tłumy; naostatek na Wawel do katedry ciągnęło wszystko.
Droga do Wawelu, dziedzińce zamkowe, bramy, mury, wszystko już lud zalegał gęsto.
Do kościoła ledwie dostojniejszych wpuszczano. Rycerstwo musiało cisnących się powstrzymywać, a krzyki stłumione słyszeć się dawały co chwila.
Biskup Floryan wyszedł przed ołtarz wielki, rozległy się pieśni i razem z nim do wszystkich, ile było ołtarzy w świątyni, czekający zbliżyli się kapłani, niekrwawą składać za duszę pana ofiarę.
W pośrodku kościoła na dwóch srebrnych misach leżały kupy groszy, z których każdy brał ile chciał i składał przy ołtarzu za duszę pańską, na modlitwy.
A że w ścisku nie każdy mógł do ołtarza dojść, wyręczało rycerstwo, które służbę żałobną sprawiało.
Szli też owi, co mary otaczali, słudzy i urzędnicy nieboszczyka króla, niosąc każdy dań za duszę jego do kościoła, a były one tak obfite i kosztowne, jak wielki był żal po ostatnim Piaście.
Szedł podskarbi zmarłego, Świętosław, z nalewkami srebrnemi i ręcznikami, których król przy ucztach zażywał, i złożył je kościołowi na pamięć. Choć na Wawelu była już jedna, przed zgonem przez samego Kaźmierza ofiarowana najcenniejsza pamiątka, złomek tego drzewa, na którem Chrystus Pan za grzechy ludzkie umierał, w szczerozłotym krzyżu, perłami i drogiemi kamieniami ozdobny.
Za podskarbim przystąpił do ołtarza stolnik Przedbór i podstoli Janusz, niosąc cztery misy srebrne; cześnik Petrko i podczaszy Żegota kubki i puhary: marszałek dworu przyniósł kosztowny naramiennik królewski.
Nabożeństwo ku końcowi się miało, gdy od drzwi lud odtrącać poczęto, aby się obrzęd wedle tradycyi i obyczaju rycerskiego dokonał... Wjeżdżał na koniu nieznajomy ów, który osobą króla wyobrażał, z przyłbicą spuszczoną, za nim konia powodnego przywiódł podkoniuszy, a tuż jeden za drugim poczęli po kamiennej posadzce tętniąc kopytami wjeżdżać chorążowie, jeden za drugim.
Była to chwila najboleśniejsza, ostatnia, gdy u stóp mar królewskich chorągwie naprzód królestwa onego, potem wszystkich ziem kruszyć i łamać poczęto.
Tłumiony płacz, ozwał się jękiem i rykiem; chrzęst kruszonych drzewców, rwanie się przestraszonych koni, krzyki tłumu, śpiew księży, wszystko to razem zmięszane w jeden głos dziki i straszny, najtwardszych ludzi dreszczem trwogi i szałem jakimś przejmowało.
Zapominali się niektórzy, iż w kościele byli, wielkiemi zawodząc głosami, ręce podnosząc do góry. Po nad szmer i łkanie wzbijały się wyrzekania.
Król Ludwik słuchać już dłużej nie mógł wyrazu tego żalu, — razem z rodziną i dworem usunął się z kościoła, na zamek powracając.
Na węgrach i na nim znać było jakby obrazę i gniew, że takiemi żalami przeszłość grzebano, jakby już żadnej przyszłości nie było.
I mógł zaprawdę nowy król pomyśleć sobie, iż przy największem o swych dwu państwach staraniu, nigdy tego królestwa nie pozyszcze sobie tak, jak zmarły, ani mu go zastąpi...
Z jękiem i płaczem zwolna wylewał się lud i wszyscy pogrzebu uczestnicy na podwórce.
Stali tu u drzwi kościelnych, pod murami, na drodze, nie mogąc jakby porzucić grobu tego i rozstać się z nim.
Zewsząd dokoła tylko pochwały zmarłego i srogie żale po nim słychać było.
Starzy słudzy pańscy rozsypywali się tak, niepotrzebni się czując, bo król i stara Elżbieta już się nowemi otaczali. Mało kto z Kaźmirzowych miał przy nich pozostać.
Zawczasu ci, co zgon Kaźmirza przewidywali zbiegli do Budy, starej pani i synowi jej niosąc pochlebstwa i zalecając służby pokorne.
Co było lepszego, stało na uboczu, nie myśląc o sobie, zabieglejsi wcześnie miejsca zajęli.
Z dawnych ulubieńców i przyjaciół króla ledwie kto miał przystęp do zamku.
Na chleb żałobny dostojniejsi szli do króla i królowej, inni na miasto, które tych dni pełne było nietylko po gospodach, lecz gdziekolwiek kąt się znalazł jaki. Przybyli bowiem i wielkopolanie w liczbie dosyć znacznej, w nadziei, że nowego króla z sobą, jakby na drugą koronacyę, do Gniezna zabiorą, i Kujawiacy, Sieradzanie i Rusini, i Mazurów trocha.
W godzinę po umilknięciu dzwonów żałobnych, na zamku już przeważnie węgrów tylko widzieć było można snujących po podwórcach, w ulicach lud gwarzył opowiadając i przypominając, co widział dnia tego; we dworze drewnianym pana Dobiesława z Kurozwęk, wojewody krakowskiego, natłok gości był wielki.
Tu, mówili sobie ludzie, łaska pańska zorzą nową świtała, a na światło takie ludzie się zawsze garną.
Starzy to byli ziemianie tutejsi Rożyce, z których Dobiesław ród swój wiódł i niemałych imion ludzie; przecie ani z Toporami i Starżami, ani z Leliwami i Śreniawitami o lepszą iść nie mogli, dla tego też może chodzili żwawo około spraw swoich, aby się wzbić do góry.
Lecz nieboszczyk król, jak miłościwym panem był dla wszystkich, tak pochlebców zbyt zabiegliwych około siebie nie lubił, ani im ufał. Szczególną też łaską jego Rożyce się nie chlubili, choć ich służby nagradzał i starszego Dobiesława na pierwsze województwo podniósł.
Ludzie rycerscy byli, szczególniej stary, który nietylko sprawę wojenną, zabawy rycerskie, łowy i turnieje lubił, ale i sam obyczaj ów butny, krzykliwy, pański, świetny, który czasu pokoju zastępuje wrzawę wojenną.
Pan wojewoda lat był około sześćdziesięciu, choć ich na nim znać nie było, bo ruchliwy żywot, dłuższy czy krótszy, nie daje człowiekowi zgnuśnieć i zestarzeć.
Młodo się więc trzymał, choć synów dwu miał dorosłych; występował strojno a błyszcząco, w domu gościnnie i hojnie, i choć możny, nad możność swą zawsze chciał się postawić.
Dwór też otaczał go pański, stajnie i woźniki jego sławę miały, zbroje najdroższe naszał, w szkarłaty się odziewał i przed ludźmi popisywać lubił.
Syn Krzesław wdał się całkiem w ojca, i choć twarzą urodziwą młodszy, obyczajem, mową, głosem kubek w kubek był doń podobny. Oba rozumieli się i zgadywali jak najlepiej.
Drugi syn Zawisza, choć równie gorącej krwi, i do nich z charakteru podobny, lepiejby był się do konia i miecza zdał, niż do ołtarza i rewerendy; z woli ojcowskiej musiał do stanu duchownego iść, powołania doń nie mając.
Nie pytał o to ojciec, księdza mu w rodzinie było potrzeba, bo go zawczasu na wysokie dostojeństwo w kościele naznaczył. Słał więc Zawiszę do Włoch, uczyć mu się kazał i postrzydz go dał; a gdy do kraju powrócił, prędko go na dwór i do kapituły umiał wcisnąć.
Bystrego umysłu, zręczny, przebiegły, młody duchowny szczęśliwie sobie drogę torował, choć żył nie po księżemu.
Pachło mu to co ojcu i bratu, swoboda pańska, ucztowanie, konie, łowy, śpiewki, towarzystwo wesołe i niewieście zaloty.
Po troszę przestrzegając, aby nie dać z siebie zgorszenia, gdy się na wieś wyrwał, cugli popuszczając, Zawisza na ludzkie języki nie zważał wcale. Przyszłości był pewien.
Miał za sobą wiele, bo na nauce mu nie zbywało, w piśmie był biegły, ludzi ujmować umiał, i gdy było potrzeba, układał się do nich.
Zaraz po śmierci Kaźmirza, gdy ks. Suchywilk z biskupem Floryanem do Budy jechali, przyszył się do nich Zawisza, aby na dwór dostał zawczasu.
Królowę starą Elżbietę znał dawniej i pochlebiał sobie, że miał u niej łaski.
Letnia już pani Bezręka lubiła się zabawiać wesoło i młodzieżą otaczać płci obojej.
Nie było u niej dnia bez muzyki, śpiewu, pląsów i pogadanek trefnych. Zalecała się jej młodzież jak mogła, i rej potem wodziła, gdy na łaskę zasłużyła.
Ale zarazem niemłoda pani poczynała być pobożną, i z rana do Boga się wdzięczyła, a wieczorem do ludzi.
Młody ksiądz, który i modlitwy z nią mógł odmawiać, i trefne pogadanki z dowcipem wiódł, a staruszce pochlebiał, pod niebiosa ją wynosząc, i z piękności nawet sławiąc, wielce sobie ujął królowę.
Pamiętała o nim, i gdy przybiegł do Budy z wieścią o śmierci brata jej, łatwo mu było słówkiem pokornem kanclerstwo sobie u staruszki zapewnić.
Domyślano się już naówczas, że Ludwik, sam Polsce niechętny, mieszkać w niej nie chcąc i nie mogąc, spuści matce rządy państwa. Z kanclerstwa u królowej prosta była droga do infuły.
Zawisza przypiął się do sukni Elżbiety i stał jej sługą. Ojciec i brat przyklasnęli. Przez Zawiszę oni dostali się do starej matki, a przez nią do młodego króla.
I teraz już Różyce spoglądali z góry na drugich, wiedząc, że mieli przyszłość przed sobą.II.
Gdy ludzie dojrzeli, że się Różycom wiedzie, choć około wojewody nigdy pusto nie było, posypali się doń tłumnie. Dobry to był znak. Dobiesław ręce zacierał.
Wiedziano tego dnia na pewno, że Ludwik w Polsce miejsca nie zagrzeje, a komukolwiek bądź ją zda, byle ciężar z bark zrzucił.
Matka mu się napierała, mówiono, zostać w Krakowie. Tu jej swobodniej było, bo sama królować mogła, gdy w Budzie druga Elżbieta młoda stała obok. W Polsce przypominała sobie lata młode; ojca, matkę, brata... a i na przyjaciołach staruszce nie zbywało, którzy szeptali jej, aby Polskę uszczęśliwiła i sama nią rządziła, gdy ona właściwie na nią spadała pierw, niż na syna przekazaną być miała.
Nęcił Elżbietę i piękny zamek krakowski, nowo przez Kaźmirza wspaniale zmurowany i przyozdobiony.
Spodziewali się więc Różyce z panią swą na nim rej wodzić.
Wieczorem dworzec wojewody pełen był, choć miejsca na nim nie brakło i dla tłumnego zebrania.
Jak znaczniejsza część ówczesnych domostw, Dobiesławowy dom z drzewa zbudowany, obszerny, zewnątrz się nie wydawał, czem był.
Izby duże nie odznaczały się też niczem, gdy wojewoda ich nie zamieszkiwał. Sprzęt w nich tak był prosty, jak u najmniejszego z ziemian.
Lecz wszystko to przeistaczało się, gdy tylko wojewoda do dworu swojego zajechał, a drzwi jego miał ludziom otworzyć.
Nagie ściany obwieszano wspaniałemi oponami, ławy okrywały poduszki i sukna, podłogi zalegały kobierce, stoły zawieszano szytemi obrusami, police napełniły srebra i naczynia drogie. Szopa się na pałac, jakby czarodziejską różczką, zamieniała.
Tak samo puste komory i zastygłe kuchnie, gdy pan przybył, zasypywano, zarzucano zapasami, i od rana do nocy uczta trwała pod dobrą ochotą.
Syn Krzesław gospodarzył tu z ojcem wraz, a tak się oba rozumieli, iż jako jeden człek, bez słowa i namowy, czynili w myśl swą zgodnie.
Zawisza mieszkał osobno, jako duchowny, a teraz więcej przy starej królowej przesiadywał dworując, niż u ojca. Przecież dzień żaden nie upłynął, aby się tu z wesołą swą, piękną twarzą nie pokazał i nowinki jakiej nie przyniósł.
W wielkiej izbie pod wieczór gwarno było i niemało dostojnych się ludzi zebrało.
Nie licząc pomniejszych, oprócz wojewody gospodarza i dwu synów jego, u małego stoła z osobna zasiadali Przedysław z Gołuchowa, wojewoda kaliski, który jeszcze za Kaźmirza wielkorządy w Wielkiej Polsce sprawował i dotąd je dzierżył, Jaszko Kmita, Pełko Zambra, sędzia sandomirski, Wilczek z Naborowa krakowski i małego wzrostu księżyna, Jan Radlica, który naówczas już jako lekarz uczony słynął.
Ci, co znali otaczających wojewodę, łacno dojrzeć mogli, iż w kółku tym niemal sam jeden Przedysław z Gołuchowa był, który więcej do starego dworu, niż do nowego należał.
Sędziowie obaj już, jak mówiono, ujęci, mieli przeciw testamentowi króla nieboszczyka wyrokować, ks. Jan też około starej królowej z medycyną swą chadzał, choć ona jej nie wiele zdawała się potrzebować, cudowną wodą jakąś, którą się codzień obmywała, utrzymując świeżość płci i zdrowie.
Dla pana Przedysława z Gołuchowa, któremu, jako Kaźmirzowemu słudze, niespełna dowierzano, powściągliwie prowadzono o sprawach bieżących rozmowę, oczyma sobie dając znaki.
Opodal nieco od stołu, rycersko a pięknie wyglądający, w sukniach z przednich tkanin, w pół zbroi szmelcowanej, stał urodziwy bardzo mężczyzna.
Był to Otto z Pilcy.
Ten i dla urody, i dla gładkości obyczajów, a umiejętności przypodobania się, już był też na dworze starej królowej widziany dobrze i należał do tych, których jako przyszłych ulubieńców wytykano.
— Cóż tedy! — mówił powolnie, oczyma mierząc otaczających Wielkorządca poznański — król się nam obiecał do Gniezna?.. Trzeba go nam tam koniecznie. Nasi Wielkopolanie zazdrośni są, żeście nam korony z Gniezna zabrali i starą stolicę poniewieracie. Niechbyśmy go choć u grobu Mieszka zobaczyli.
Dobiesław uśmiechnął się.
— Po co króla trudzić? — odparł — albo to my a wy nie jedno stanowimy ciało?
Wszakci Bogorja wasz go nam wszystkim ukoronował?
Westchnął Przedysław.
— A no — rzekł — Wielkopolany nie poniewierajcie. Korona ta, coście ją sobie do Krakowa wzięli, u nas ukuta została.
Po Chrobrym ci ją macie i po Przemku naszym...
— Stare dzieje! — wtrącił ksiądz Zawisza śmiejąc się. — Bądźcie pamiętni tego, że nieboszczyk król, którego pamięć czcicie, chciał jednej Polski...
— My też jej chcemy — odparł Przedysław — aliści w jednym człeku jest rąk dwoje i oczu dwoje, tak i u nas.
— Cóżby to było? — przerwał Dobiesław żywo, a noby nowy król, gwoli różnym ziemiom, każdej z osobna chyba koronować się musiał, i jak było jedenaście na pogrzebie chorągwi, tak byście go jedenaście razy namaszczać musieli?
Śmiech się rozległ do koła, a Przedysław namarszczył nieco.
— Jużci — rzekł — Kujawy osobno koronować go nie potrzebują, ani się o to Sieradz upomni, ale Wielkopolska, gniazdo pierwsze... piastowskie...
— Z Piastami się skończyło! — mruknął sędzia krakowski.
Gdzieś w dali ozwało się jakby westchnienie.
Otto z Pilcy słuchał milczący, a gospodarz dodał, łagodząc Wielkorządzcę wielkopolskiego, który z za stołu wstawał, jakby odchodzić myślał.
— Król do was jedzie, nie frasujcie się, będziecie go mieli u siebie.
Nie chcąc drażliwej przedłużać rozmowy Przedysław za kołpak wziął i skłonił się naprzód gospodarzowi, potem do koła i ku drzwiom zmierzał, odprowadzany grzecznie przez Różyców.
Po odejściu jego czas jakiś trwało milczenie, spoglądali po sobie wszyscy, jakby się przekonać chcieli, że teraz sami z sobą są i swobodnie mówić mogą.
— Królowi Ludwikowi będzie co czynić w nowem królestwie — westchnął Dobiesław. — Dziedzictwo wziął piękne i bogate, ale troski z niem sporo... Mazury się oderwały precz, z Rusią się będzie ciężko obronić Litwie, Brandeburgi i Sas już nas kąsają...
Potrząsnął głową.
— Dodajcie i to — cicho bardzo szepnął sędzia krakowski — że choć testament i dawne pakta tron zapewniają Ludwikowi, ale djabeł nie śpi... Piastów i Piastowiczów jest dosyć i takich, co ino w nich krew królów prawych widzą, także nie mało.
— Daremna rzecz i próżny to strach — odparł żywo wojewoda. — Jużci ani Władysław Opolski, ani Kaźko Szczeciński, ani Mazowieccy się nie pokuszą...
— Za nikogo nie ręczę — rzekł sędzia, głową potrząsając. — Samby może żaden się nie poważył, ale warchoły namówią. Śmiech o tem wspominać, a jabym i za Włodka Gniewkowskiego, co się pono zakapturzył kędyś i z mnichami śpiewa w chórze, nie ręczył.
Śmiać się w istocie drudzy zaczęli.
— Chybaby rozum stracił, ktoby go przeciw panu naszemu chciał prowadzić — ofuknął Otto z Pilcy. — Na Gniewkowie sobie rady dać nie mógł, i to księztwo, które do lada worka schować można, porzucił, a co mu o koronie myśleć?
— Tak ci, tak! — rzekł szydersko sędzia. — Małe księztwo porzucić nie żal, bo, co po niem, wielka troska? ale o ogromne królestwo warto szyi nadstawić...
— Na to — zawołał Otto z Pilcy — ogromne serce i prawicę mieć trzeba potężną, no, a tych właśnie wasz mnich nie miał nigdy...
Znowu zamilkli trochę, a potem ci, co u stoła siedzieli, nachyliwszy głowy ku sobie, cicho coś szeptać poczęli.
Do wojewody schodziło się ludzi różnych tylu, którzy nie wszyscy z nim trzymali i których on nie był pewien, że poufne zwierzenia musiały się szeptami od ucha przenosić do ucha.
Więcej niż kiedykolwiek po śmierci króla Kaźmirza zarysowały się dwa obozy przeciwne. Jedni, w nowem panowaniu osobistych szukając korzyści, cieszyli się z niego i starali tylko jak najlepsze ze dworem zawiązać stosunki, drudzy, jaśniej widzący, już upatrywali przyszły kraju upadek, zawikłania i nieład, na jaki go obojętność Ludwika narazić miała.
Nie ukrywał się węgierski i dalmacki król z tem lekceważeniem spadku po wuju, a raczej po matce, brał go niechętnie, chciał z niego wyciągnąć jak największe dla siebie korzyści, ale serce jego i umysł były gdzieindziej.
Wstręt miał do Polski, śmierdziały mu polskiej szlachty kożuchy i buty; kraj ten swój miał za barbarzyński, za dziki. Rad był go, jako dziedzictwo, dla rodziny zatrzymać, ale nie chciał tu ani mieszkać, ani rządzić.
Rozpowiadano sobie pogardliwe odezwania się Ludwika i chwytano oznaki niechęci, której nie umiał, nie zadawał sobie pracy zataić.
Już za Kaźmirza poczynający kiełkować antagonizm dwu głównych dzielnic, z których się Polska składała teraz, gdy energicznej, jednoczącej dłoni zabrakło, coraz dobitniej i silniej występował.
Na pogrzebie, jak tłuszcz od wody, wydzielali się osobno chodząc, stając, radząc Wielkopolanie. Zbijali się w osobną gromadę, unikali Małopolanów.
Bogorję oblegano ciągle, domagając się, aby Ludwika skłonił do ponowienia koronacyi, do ukazania się choćby w ornacie koronacyjnym i majestacie całym w Gnieźnie. Król Ludwik zniecierpliwiony, ruszając ramionami, półgębkiem coś przyrzekał.
Bądź co bądź miał jechać do Wielkopolski, choć Węgrowie, jak on, stęsknieni za domem, zżymali się i łajali.
Goście ci, u boku Ludwika wciąż będący, straż jego i dwór składający, wcale się nie starali pozyskać serca Polaków. Dumne pany patrzali z wysoka na nich i obchodzili się z nimi, jak gdyby byli nie w odziedziczonej, lecz w zawojowanej ziemi.
Wszystko to zniechęcało coraz bardziej.
Zachwianie testamentu nieboszczyka króla, zmiana i poodbieranie legatów, obejście się z wdową po Kaźmirzu, której córki odbierała królowa Elżbieta, dzieci oddzielając od matki, oburzały wielu. Najazd nieodparty Litwy, strata Santoka, oderwanie się zupełne lennego Mazowsza, zachwiana znowu jedność państwa, smutną przepowiadały przyszłość.
Liczba niezadowolonych rosła, a duma Ludwika serc mu nie pozyskiwała.
Już dnia tego dostrzedz było można w czasie pogrzebu, wśród oznak głębokiego żalu, niemniej widoczne symptomata odrazy.
Na zamku przy żałobnym chlebie, u tego samego stołu, u którego niezapomniany król Kaźmirz tak uprzejmie przyjmował gości, przemawiał do nich tak serdecznie własną ich mową, słychać teraz było język włoski, francuski, niemiecki, łaciński, tylko polskim się nikt nie odzywał. Na stary dwór Kaźmirzowy nikt nie patrzył, służyć mu nie dawano, podczaszy Węgrzyn opanował napoje, stolnik, komornicy z Budy przybyli zajęli miejsce Polaków, odepchniętych od sprawowania swych obowiązków.
Jedna stara królowa miała przy sobie kilku młodzieży, z tych, co w obcych krajach bywając, języki inne rozumieli, lecz i ci za Węgrami stać musieli.
We wszystkiem czuć było panowanie obcych, a pamięć Kaźmirza w większym jeszcze blasku przed oczyma stawała.
Pomiędzy gośćmi wojewody Dobiesława był i ten dworzanin króla, wzrostem i postawą do niego wielce podobny, który czasu pochodu osobę zmarłego przedstawiał.
Zrzucił on był swe bogate szaty ze skarbca wzięte i przywdział żałobę, jak wszyscy, co do dworu nieboszczyka należeli. Zwał się Lasotą Nałęczem, a w rodzinie, w której wszyscy obyczajem wieku mieli jakieś przezwiska, z młodu go wołano Mrukiem. Pięknej urody, posępny zawsze i smutny, zachmurzony, milczący, znanym był z tego, że albo milczał, pomrukując tylko niezrozumiale, lub wybuchał z jakąś ognistą wymową straszną, która, jak ukrop, wytrysnąwszy, nagle potem, gdy się opamiętał, ustawała i grobowem, upartem kończyła się milczeniem.
Lasota Nałęcz na dworze Kaźmirza był jednym z podkomorzych jego, a że w Krakowie i przy królu ciągle mieszkał, matkę mając tylko jedną, tę też tu sprowadziwszy osadził.
Choć Nałęczów siła już było i w Małej Polsce, Lasota Mruk z Wielkiej Polski pochodził i tam miał dalszą rodzinę.
Wybrano go na obchód ten, jako najpodobniejszego z postawy do króla, aby nieboszczyka wystawiał. Jemu, jak jemu, zaszczyt ten może nawet był miłym, ale strwożona macierz, uważając to za złą przepowiednię, zrazu pozwolić na to nie chciała, łamała ręce, płakała i potrzeba było perswazyi wymownego Jana z Czarnkowa, podkanclerzego, przyjaciela domu, aby rozłzawiona staruszka syna puściła na pogrzeb.
Lasota też, co z początku do serca nie brał swej roli, trwogą macierzyńską został zarażony. Od chwili, gdy z kościoła wyszedł i przyłbicę długo spuszczoną podniósł, nie przemówił słowa.
Milczący tak, gdy go wojewoda Dobiesław zaprosił, poszedł doń, słuchał rozmów, nie odzywał się, posiedział, postał tu, a gdy żwawsze gawędy poczęły na gromadki dzielić gości; nie mając tu co robić, ku drzwiom się posunął.
Był w progu już, gdy syknięcie za sobą posłyszał. Obejrzał się. Szedł za nim mężczyzna od niego starszy, ogorzałej twarzy, brwi krzaczystych, ubrany żałobnie, ale pańsko. Nieznanym mu był, sądził więc, że syknięcie dla innych uszu było przeznaczone i dalej iść chciał, gdy ów nieznajomy za rękę go ujął śmiało, jakby do tej poufałości miał prawo.
Mruk zaś z sobą poufale lada komu przestawać nie dawał. Zdziwił się.
Trochę, jakby z pośpiechu, jąkając się, nieznany człek począł:
— Lasota Nałęcz? Mrukiem cię zwą?
Głowy tylko ruchem zatrzymany potwierdził.
— Dobrze, żem cię ujął — rzekł, oddychając ciężko, a czapkę na głowę nakładając i nie puściwszy Mruka nieznany pan — dość ci wiedzieć, że i ja Nałęcz Dersław z Wielkopolski, powinieneś znać, jakie nas powinowactwo wiąże?
Spojrzał mu w oczy. Mruk, dotąd dosyć dumnie spoglądający, spokorniał widocznie, do czapki rękę przyłożył.
Starszy ujął go pod rękę. Czegoś mu pilno było i jakby gorąco w tej łaźni wojewodzińskiej, z której wychodził.
— Idźmy kędy razem — odezwał się z cicha — potrzeba mi cię, mówić o czem mamy... a niekoniecznie dobrze, aby nas wszyscy słuchali i słyszeli.
Okiem pomrugnął.
Stali już w ulicy.
— Jeśli nas dwu ma być na rozmowie — odparł Mruk — możebyście do dworku mojej matki raczyli. Nie mam izb tak wspaniałych, jak pana wojewody, ale ciepły kąt się znajdzie...
— Innym czasem — rzekł żywo Dersław — a no przedewszystkiem — tu mu bystro spojrzał w oczy. — Mów mi, jako ojcu, bobym nim mógł być, szczerą prawdę.
Radeś ty z tego Ludwika i z tej starej baby, której młodzieniaszki służą? Widzi ci się, że to z tem dobrze będzie? hę?
Zagadnięty Mruk, zwykle do odpowiedzi nie skory, zmarszczył się mocno i zadumał długo.
Dersław nogami tupał.
— A no! — zawołał — dobądź, co masz, z pod wątroby?
— Za żalem po nieboszczyku — począł Mruk — człek nie miał czasu pomyśleć jeszcze o czem innem. Ale, co tu się dobrego spodziewać? Obcy ludzie...
Ramionami poruszył.
Dersław, jakby mu tego dosyć było, ujął go znowu pod rękę.
— Chodź ze mną — rzekł.
Przyspieszyli kroku.
W ulicach miasta, choć wieczór nadchodził i godzina, o której zwykle bramy się zamykały, a ludzie do domów wracali, zbliżała, dla natłoku gości obcych bardzo jeszcze było ruchliwo. Snuły się kupki podchmielonych, niepogrzebowe wyśpiewując piosenki. Tu i ówdzie krzyk niewieści, na pół ze śmiechem, wybuchał i nagle ucichał. Przez otwarte drzwi browarów biło pozapalane w nich światło i gwar z nich szedł na ulicę, tak izby jeszcze pełne były.
Pachołkowie prowadzili konie od wody; kramarze zapuszczali okiennice i zamykali ławki. Gromady mieszczan, gwarząc, stały pode drzwiami domów. Świeciło się wszędzie, ruszało żywo.
Po drodze spotkali jadących z zamku z pocztami ziemian; przeprowadzanych z latarkami przez chłopaków duchownych.
W rynku i ulicy Floryańskiej jeszcze gęściej znaleźli ludzi, a tu właśnie Lasotę Mruka Dersław prowadził.
W drodze nic prawie do siebie nie mówili, Dersław dyszał zasapany. Doszli tak wreszcie do pokaźnego domostwa, któremu starszy Nałęcz przyjrzał się wprzód dobrze, nim do bramy zastukał, bo ta była zawarta.
Niedobrze z miastem obeznany, obawiał się snać omylić i dopiero znaki balwierza wywieszone zobaczywszy, dwie miski mosiężne nad wroty, dobijać się począł do bramy.
Dworzec balwierza był duży, na dole zamknięte okiennice tylko prążki światła przepuszczały, na wyżkach w izbie górnej troje okiennic przysłoniętych widać było, a w nich blask wielki i po błonach przesuwające się cienie ludzi.
Gdy wrota odparto, a oba weszli do sieni, Dersław się zatrzymał i tchnął, jakby mu powietrza w piersiach zabrakło. Położył rękę na ramieniu Mrukowi.
— Jeżeliś ty króla kochał jak należy — rzekł — no, to ci i jego korona droga i Piastów krew też... i — co posłyszysz, a o co się spytają — z tem się po ludziach nosić nie będziesz.
Mruk się zdziwił trochę.
— Dosyć mi na tem, że wy, panie ojcze, ze mną jesteście — odezwał się — pójdę po waszej myśli, jak się patrzy...
Wschodków na górkę po ciemku domacać się było niełatwo, począł Dersław wołać, jakby u siebie doma był.
— Żuczek! sam tu!
Za drugim huknięciem na górze się drzwi rozwarły, światło z nich potoczyło się ku nim, i Dersław, opierając się na Mruku, począł, sapiąc, spinać niewygodnemi wschodami na wyżki.
Powołany Żuczek, pacholik, z drzazgą w ręku, naprędce zapaloną, czekał na nich u wnijścia.
Sionka była mała naprzód, za której nieszczelnemi drzwiami wielką wrzawę głosów słychać było.
Kilkanaście różnych odzywało się naprzemian i głuszyło. Dersław, drzwi popchnąwszy, wszedł, prowadząc za sobą Mruka.
Izba na górce dosyć była przestronna, ale nizka, tak, że roślejsi z gości, rękę dobrze podniosłszy, mogli belek dosięgnąć na pułapie. Ogień się palił na ogromnym kominie, z kilku kłód suchych nałożony.
Ludzi tu było pełno. Jedni na ławach siedzieli, drudzy o stół oparci stali, inni się przechadzali, rozprawiając żywo i głośno.
Widać było, że swoi wszyscy, nie obawiali się ni podsłuchu, ni zdrady.
Goście to byli poważni, w większej części lat już nie pierwszych, dojrzali, z odzieży mierząc ich, dostatni, z twarzy wnosząc, nawykli rozkazywać, nie słuchać. Gdy Dersław wkroczył, obejrzeli się ciekawie ku niemu i powitali, wołając: otóż i on...
Lecz przybysza zobaczywszy zamilkli.
Dersław Lasotę po ramieniu uderzył.
— Nałęcz jest — rzekł — mój pokrewny, komornik nieboszczyka, świadom tu dobrze wszystkiego, a pewnie myśli to, co i my, bo po panu płacze... On to osobę jego na pogrzebie wystawiał.
Ciekawie popatrzono na przybysza, który stał milczący. Dersław się obrócił ku niemu.
— Wszyscy my tu swoi — rzekł — ludziska dobre... Zeszliśmy się nie o swoją skórę radzić, ale z boleścią naszą się wygadać. Słuchajże, a bądź baczny...
Żebyś zaś wiedział, kogo przed sobą masz...
Wskazywać począł.
— Stary ten, Moszczyc się zowie... ten siwy drugi, Oswald jest z Płonikowa, a oto brat Przedpełk ze Staszowa, pan Stefan ze Trląga od jeziora, i Wyszota z Kórnika, i...
Począł liczyć innych, było ich tylu, że Mruk mało mógł spamiętać.
Na chwilę przerwanym rozmowom pilno musiało być na nowo się zawiązać, bo już niektórzy się wyrywali, gdy Dersław, jakby w domu był, na Żuczka zawołał.
— W gardle mi zaschło! Napiłbym się piwa innego czasu, a no, kiedy te pany Węgry tylko wino smokczą, już mi wstyd od nich gorszym być...
Żuczek! wina dzban...
Śmiali się niektórzy, nikt nie protestował.
— Dobra rzecz wino — ozwał się Przedpełk ze Staszowa — zwłaszcza, gdy je kto umie korzeniami przyprawić i osłodzić, ale jabym się zaklął, pókim żyw, go nie kosztować, bylebym tu na Węgrów nie patrzał.
— No, i ja! — rzekł, śmiejąc się, Stefan z Trląga.
— A ja też — ośmielił się dodać Mruk, na którego, za to oświadczenie, spojrzeli wszyscy przyjaźnie.
— Dajno pokój — chrapnął z kąta staruszek Moszczyc — jakby wina nie stało, tobyśmy mszy świętej nie mieli, a bez niej żyć nie można.
— Ba — odezwał się stary drugi z Płonikowa — tyle, co do mszy świętej potrzeba wina, i u nas się znajdzie. Nasadzili go Benedyktyni u nas i na Czechach!
Wtem Żuczek wniósł dzban i z pewną ostentacyą na stole go postawił, a kubki wyciągać poczęto.