Biblia i inne historie - ebook
Biblia i inne historie - ebook
Biblia i inne historie Pétera Nádasa daje początek wątkom obecnym w najbardziej znanej, przetłumaczonej na ponad 20 języków Pamięci. Powrót do dzieciństwa i Węgier z lat 50. daleki jest od tonu powieści o nastolatkach, i chociaż nie stanowi jeszcze rozliczenia z „gulaszowym komunizmem", to pokazuje świat, którego okrutne reguły muszą budzić w dorastającym bohaterze sprzeciw i burzę ambiwalentnych emocji. Biblia to – zwłaszcza jak na debiutującego pisarza – proza nadzwyczaj dojrzała, niezwykle sprawna warsztatowo i w zaskakujący sposób wyrafinowana. I choć pozornie autor opisuje banalnie codzienną rzeczywistość, to nic tu nie jest oczywiste ani powiedziane do końca.
Spis treści
Biblia
Sanyika
Mur
Ogrodnik
Baranek
Dom pani Klary
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66487-97-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy otwierano bądź zamykano z trudem otwierającą się i zamykającą wielką żelazną bramę, rozlegał się przeciągły pobrzęk opadających, bujnych liści akantu i zwisających róż nadgryzionych rdzą. Krótkie, przeszywające dźwięki przenikały zamarły w ciszy ogród i ospale odbijały się od pokrytych kamieniem ścian parterowej willi.
Dom wznosił się wygodnie ponad ogrodem, dumny ze swoich imponujących rozmiarów, aczkolwiek jego architekt wykazał się właściwym umiarem, nie ukazując budowli przypadkowym przechodniom. Fronton wychodzący na ulicę w sposób godny największych mistrzów krył się za strzelistymi sosnami, ozdobnymi krzewami i skalnymi ogródkami.
Zimowy ogród założony pomiędzy zdobnymi kratami a wysuniętym przed budowlę tarasem spoglądał na ginące we mgle kontury miasta.
Pokoje w liczbie sześciu, zaprojektowane z przeznaczeniem dla zupełnie innego niż nasz stylu życia, zwłaszcza w porównaniu do naszego śródmiejskiego mieszkania, wydawały się czymś nie z tej epoki, a przedpokój ze ścianami pokrytymi marmurem i wielka niczym salon łazienka z niebieskimi kaflami skłaniały do rozmyślań. Nasze meble ginęły wśród wielkich ścian, sześciu pokoi nie byliśmy w stanie ogrzewać, aż wreszcie z radości zmieszanej ze zdziwieniem została tylko złość.
Ogród też był przeogromny.
Całymi dniami wałęsałem się po nim bez celu. Potajemnie paliłem papierosy albo wynosiłem leżak i czytałem.
Nudziłem się i łaziłem po ogrodzie, ale nie bez planu. Po powrocie ze szkoły jadłem obiad, spacerowałem wokół, uderzając się szpicrutą po łydkach, kroczyłem przed podążającym za mną krótkowłosym foksterierem i dumnie wodziłem wzrokiem ponad rabatami kwiatowymi.
Okrążaliśmy ogród po wielokroć, spacer dobiegał końca, a ja się przebierałem. Nakładałem zniszczony dres i wracałem do ogrodu. Meta siedział przed drzwiami i radośnie merdał ogonem. Rozpoczynała się „walka byków”.
Chwytałem czerwoną szmatę i rzucałem się biegiem. Meta skakał za mną, łapał materiał w zęby, ciągnął go, puszczał, ja wymachiwałem szmatą nad jego głową, pies się obracał, skowyczał i warczał – łapał szmatę, ja ją szarpałem, on wpijał się zębami, nie puszczałem, wyrywałem mu ją, zaczynałem biec, pies biegł za mną, przewracał mnie, turlaliśmy się po trawie, łapał mnie za rękę, skakał na mnie i uciekał ze szmatą w zębach... tak było każdego dnia, aż od śmiechu i biegania zaczynał boleć mnie bok.
Czasami Meta zapominał o obowiązujących zasadach, wtedy zaczynał walczyć na poważnie, szczerzył zęby, powarkiwał, kłapał pyskiem, aż było widać jego straszne dziąsła i czarne podniebienie, i groźnie na mnie warczał.
A ja ze strachu jeszcze bardziej się nakręcałem. I nie chciałem mu ustąpić. Wtedy mnie zaatakował.
Szmata uwięzła mu w zębach, złapałem za nią i go podniosłem. Zaskowyczał z bólu, spiął się i wyrwał. Z jego pyska zwisał kawałek czerwonej szmaty.
Złapał mnie za nogę. Przez chwilę nie wiedziałem, co się dzieje. Nie ze strachu, bo nie czułem bólu, a po ugryzieniu zostało tylko zadrapanie. Obok mnie w trawie leżała łopata. Powoli, z rozmysłem sięgnąłem po nią. Przerażony Meta położył się na ziemi. Zacząłem go bić. Z ciała psa płynęła krew. Przy pierwszych uderzeniach jeszcze skowyczał, potem zamknął oczy i cicho znosił, jak pod uderzeniami ostrej łopaty pęka mu skóra.
Przestałem, kiedy poczułem obrzydzenie. Gdyby nie to, nie wiem, na jak długo starczyłoby mi złości i siły. Zostawiłem go.
Przez wiele dni nie mogliśmy go znaleźć. Ojciec natknął się na niego w sobotę wieczorem pod snopem siana. Wyciągnął go i przyniósł do przedpokoju.
Oczy psa błyszczały ze strachu, ciało miał rozpalone, w ranach utkwiły źdźbła siana, sierść była pełna zaschniętej krwi. Z trudem łapał powietrze i wyciągniętym językiem lizał się po pysku.
Mama umyła psa, opatrzyła rany, dała mu pić, i obydwoje zaczęli się zastanawiać, kto mógł go tak strasznie pobić, pewnie skradł kurę... A ja się nie odzywałem.
Na drugi dzień rano, idąc do łazienki, niemal potknąłem się o sztywne ciało Mety. Doczołgał się do drzwi, pewnie chciał umrzeć na powietrzu... Z dramatyczną miną wszedłem do pokoju rodziców. Jeszcze leżeli w łóżku. Był niedzielny poranek.
– Umarł – powiedziałem i wybuchnąłem płaczem. Przytuliłem się do mamy, ale kiedy chciała mnie pogłaskać, wyszarpnąłem głowę spod jej ręki. Nie chciałem, żeby mnie pocieszała.2.
Długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Wdrapałem się na strych i tam odkryłem nowe skarby. Całe skrzynie starych listów, fotografii i gazet – jedynej spuścizny po niegdysiejszym właścicielu majątku. Grzebałem wśród pokrytych kurzem papierów, z zachwytem czytając spiczaste litery w długich, niekończących się listach. Godzinami przesiadywałem na przykurzonej belce, oddając się lekturze opowieści o wieczornych spotkaniach, służących, miłościach, modzie, rycerzach i nadmorskich miejscowościach.
Oglądałem zdjęcia przedstawiające eleganckich, wyprostowanych mężczyzn i piękne kobiety na pokładach wielkich statków dalekomorskich, na grzbietach wielbłądów pod egipskimi piramidami, ludzi stojących pod rzymskimi arkadami czy siedzących w weneckich gondolach.
W świetle wpadającym przez wąskie okna strychu złociły się tumany kurzu. I tylko z rzadka dochodziły na górę odgłosy zewnętrznego świata, monotonny, nieustający szum miasta, tak codzienny i zwyczajny, że nawet go nie słyszałem.
Po przeczytaniu każdego z listów oddawałem się marzeniom. W wyobraźni dosiadałem konia. Nie jako dorosły człowiek, ale jako dziecko, siedziałem prosto w siodle, ze szpicrutą w dłoni. Albo przy fortepianie w wielkiej marmurowej sali, niczym mały Mozart, z dwuskrzydłowych drzwi spływała draperia ze szkarłatnego aksamitu, a ubrana w biało-czarny strój służąca przynosiła na tacy listy z gratulacjami.
Tak właśnie, przez nikogo nie niepokojony, siedziałem z głową opartą o belkę. I nagle wśród złotej mgły rozległ się kobiecy głos. Gdzieś z oddali ogrodu, z miejsca, w którym znajdował się kort tenisowy:
– Evaaa! Wychodź już z wody!...
Wspiąłem się do okna, ale przez gęste krzewy nie mogłem zajrzeć do sąsiedniego ogrodu, Eva tymczasem już wyszła z basenu i znów zapadła cisza.
Odłożyłem na miejsce moje skarby i zbiegłem do mieszkania.
O tej porze, wczesnym popołudniem, zawsze panowała w naszym domu głęboka cisza. Dziadkowie odpoczywali w najdalej położonych pokojach.
Czytywali „Népszava”, dziennik, który mój dziadek prenumerował od czasów, kiedy był czeladnikiem. Praca zniszczyła mu wzrok, wtedy nie mógł już odczytać nawet największych liter. Od dziesięciu lat babcia codziennie czytała mu na głos gazety. Siedziała przy oknie, okulary w drucianej oprawie zsuwała na nos, z jej ust płynęły szybkie, beznamiętne zdania. Dziadek musiał wykazywać się bezgraniczną cierpliwością albo totalną rezygnacją, skoro był w stanie słuchać monotonnego głosu babci. Babcia, w przeciwieństwie do dziadka, który umiał z tego nijakiego niczym mleczna mgła potoku wyłowić sens, była zdolna zrozumieć najwyżej wiadomości o pogodzie. I to też tylko dlatego, że uważała, iż jej nogi i plecy dostarczają na ten temat dokładniejszych informacji niż Instytut Meteorologii.
Podczas tych popołudni cały świat należał do mnie. Czas i przestrzeń. Mogłem bez ograniczeń grzebać w szufladach i czytać zamknięte w nich książki.
Kiedy usłyszawszy imię Evy, zbiegłem ze strychu, popędziłem prosto do szafy mojego ojca i wyciągnąłem kilka krawatów. Bo spotkania nie umiałem sobie wyobrazić inaczej niż w krawacie.
Biegiem ruszyłem w kierunku kortu tenisowego. W miarę jak się zbliżałem, zwalniałem kroku. Wyobrażałem sobie Evę. W różowej sukience z tiulu, z białą parasolką, spaceruje wokół basenu dumnym krokiem, w słomkowym kapeluszu na głowie – tak jak widziałem na obrazkach w książce o panienkach. Z emocji miałem serce w gardle.
Powoli zbliżałem się do ogrodzenia, przez krzaki bzu zajrzałem do sąsiadów, ale nikogo nie dostrzegłem. Na środku ogrodu, na wznoszącym się skalniaku stała w słońcu przeszklona willa. Niżej znajdował się zbudowany z kamienia basen, obok niego drugi, mniejszy, a w nim nenufary.
Długo siedziałem ukryty w zaroślach. Wszystko trwało w bezruchu. Byłem coraz bardziej oczarowany. Wyobrażałem sobie, że Eva siedzi przy fortepianie w pokoju z zamkniętymi żaluzjami i gra. Ale nie słyszałem dźwięków fortepianu. Mimo to nadal oddawałem się swoim fantazjom. Minęła długa chwila, aż zza domu rozległ się niski dziewczęcy głos:
– Taś, taś, taś – usłyszałem i zobaczyłem dziewczynę z garstką kukurydzy w dłoni, za nią drepczące głodne gąski.
Zbliżała się do ogrodzenia. Droczyła się z ptakami, od czasu do czasu rzucając na ziemię ziarenko, gęsi przypuszczały szturm na karmę, a potem znów podążały za dziewczynką.
Przyciasna spódnica dziewczyny – nawet nie pomyślałem, że to mogła być Eva – ledwie zakrywała jej chude nóżki – była na bosaka. Wreszcie niedaleko miejsca mojego ukrycia wyrzuciła z dłoni wszystkie ziarenka. A ja w tym momencie przestałem się bać i zawołałem:
– Hej!
Odwróciła się, ale na jej szczupłej twarzy bardziej od zaskoczenia malowała się wrogość.
– Czego chcesz? – zapytała.
– Niczego.
– No to czego się patrzysz?
– A co, nie wolno?
– Głupek – rzuciła i odwróciła się do gęsi. Zrobiło mi się przykro, ale nie poruszyłem się. Udawała, że obserwuje ptaki, jednak kątem oka spoglądała na mnie, i po chwili usłyszałem jej głos:
– Ciągle tu jesteś?
– Tak – odpowiedziałem przestraszonym głosem, bo dziewczyna ruszyła w stronę domu, rzuciwszy tylko przez ramię:
– No to ja idę!
Nagle całkiem bezwiednie wydobył się ze mnie okrzyk:
– Nie idź jeszcze!
Odwróciła się, przystając w miejscu.
– Dobrze – odpowiedziała.
Nabrałem odwagi.
– Podejdź tu bliżej.
– Po co?
– Porozmawiajmy.
Nic nie odpowiedziała, ale ruszyła w moim kierunku. Ciągle jeszcze siedziałem w kucki pod płotem.
– Siadaj.
Usiadła. Ścisnęła sukienkę między kolanami i patrzyła na mnie. Poczułem zmieszanie. Mój wzrok błądził pomiędzy jej oczyma a zaciśniętymi kolanami. Miała spokojne piwne oczy.
– Zostańmy przyjaciółmi... – wydukałem.
– Dureń – skwitowała moje słowa – jestem dziewczyną, nie mogę być twoim przyjacielem!
Zaskoczyła mnie ta odpowiedź. Nic nie powiedziałem. Z jednej strony przyznawałem jej rację, z drugiej strony miałem ochotę podyskutować, a ona tylko patrzyła na mnie. Milczeliśmy. Potem wstała, wygładziła sukienkę i głębokim, miłym głosem, jak gdybyśmy byli starymi znajomymi, powiedziała:
– No to cześć.
Chciałem ją zatrzymać, ale oddalała się tak zdecydowanym krokiem, że nie zdobyłem się na odwagę.3.
Podobnie jak wszystkie pomieszczenia w naszym domu przedpokój też był wyjątkowy i wielki. Marmurowe kolumny przedzielały go na dwie części. Na lewo od drzwi wejściowych znajdowały się trzy pokoje i garderoba, na prawo, gdzie umieszczono wsparte o ścianę półkolumny, przedpokój przechodził w pomieszczenie o kształcie półokręgu, na którego jednej stronie jaśniały sięgające podłogi okna, a po drugiej stronie znajdowały się pomalowane na brązowo schody na strych. Tu były też wejście do kuchni, spiżarnia i służbówka. Przy schodach prowadzących na strych postawiono stół nakryty ceratą, wokół niego pięć krzeseł. Tu spożywaliśmy posiłki.
Rodzice późno wracali do domu. Dopiero około ósmej, a nawet dziewiątej słyszałem, jak otwierają się drzwi samochodu, potem zawodzący skrzyp bramy, a na pochyłej ogrodowej ścieżce rozlegały się drobne kroczki mojej matki. Biegłem otworzyć drzwi. Całowała mnie, myła ręce, siadaliśmy w salonie, babcia odgrzewała kolację. Mama cerowała skarpetki albo robiła na drutach, a ja opowiadałem, co było w szkole i co robiłem cały dzień. Wracała przed ojcem i zawsze na niego czekała.
Siedzieliśmy w ciszy godzinę albo pół, i znów rozlegał się dźwięk otwieranych drzwi, najpierw samochodu, potem bramy. I znów kroki na betonowej ścieżce, ale już nie takie drobne, lecz szybkie i mocne. Wtedy mama szła otworzyć drzwi, a ja obserwowałem ich, stojąc w drzwiach salonu, i w półmroku dostrzegałem ich wargi składające się do pocałunku. (Bardzo mnie intrygowały ich relacje i chwile spotkań). Wreszcie ojciec odkładał jasnobrązową teczkę na miejsce pod wieszakiem i przez garderobę szedł do łazienki. Po drodze głaskał mnie po głowie. Patrzył z daleka, każdego wieczoru zadając to samo pytanie:
– No i co tam, stary? Jak w szkole?
Ale nie oczekiwał odpowiedzi. Nawet nie mógł, bo kiedy mył ręce i twarz pod płynącą z kranu wodą, mówił coś do matki. Nie czułem się urażony – to była zwyczajna sprawa i niczego więcej nie oczekiwałem od mojego ojca. Odkąd świadomie go pamiętam (od chwili, kiedy nauczyłem się mówić), jego zainteresowanie mną kończyło się na tym pozostawionym bez odpowiedzi pytaniu: „No i co tam, stary?”.
W związku ojca i syna niczego więcej nie doświadczyłem.
Podczas kolacji też niewiele się odzywałem. Oni rozmawiali ze sobą, o pracy, o polityce, o współpracownikach, tak otwarcie, jak gdyby mnie tam w ogóle nie było. A ja miałem wszystko zrozumieć bez zbędnych pytań, w myślach stworzyć ludzkie postacie z osób poznanych dzięki wypowiadanym przez nich słowom. Imponował mi zresztą taki milczący udział w ich rozmowach. Dotyczących przecież sekretarzy, przewodniczących czy ministrów.
Siedziałem na schodach prowadzących na strych i przyglądałem się, jak jedzą kolację. Jedli i rozmawiali ze sobą. Ojciec czasami odkładał łyżkę i zapominając o jedzeniu, zirytowanym tonem dyskutował z jakimś nieznanym mi człowiekiem. Wtedy mama spoglądała na niego z pobłażliwym uśmiechem, ojciec wracał do rzeczywistości i do jedzenia.
Babcia też tam stała. Czekała, aż skończą i będzie mogła pozmywać. Powiedziała tylko, że w spożywczym już nie ma fasoli, mięsa nie dostała od tygodnia, a w chlebie jest więcej ziemniaków niż mąki, więc się rozpada... W poinformowaniu ich o wszystkim, co uznała za stosowne, nie przeszkadzało babci nawet to, że matka z ojcem w ogóle jej nie słuchają.
Babcia, mama mojej matki, była malutką, tęgą kobietą. Nawykła do pracy i nigdy nienarzekająca, z coraz większym trudem, posapując, nosiła swoje stare ciało. Przy sprzątaniu łapała się za plecy, a kiedy musiała podnieść coś z podłogi, schylała się z coraz większym wysiłkiem. Była bardzo dumna ze swojej córki. Kiedy wsiadała do samochodu, przyciskała twarz do szyby, żeby wszyscy widzieli, że jej córka to nie jest byle kto i że swoją matkę wozi samochodem.
Kiedyś była pokojówką. Wtedy poznała mojego dziadka, który był zegarmistrzem i naprawiał malowaną pozytywkę ministra. Dziadek dobrze zarabiał i nie pozwalał, żeby babcia pracowała.
Dużo opowiadała mi o swojej młodości. Przeklinała tych ministrów, zawsze jednak na końcu dodawała: „To byli wytworni panowie”.
Odkąd wprowadziliśmy się do domu w górach, zaczęła gorzej się czuć. Nie miała z kim porozmawiać. Dlatego całe dni spędzała w spożywczym, nie przejmując się bolącymi od żylaków nogami, stała po wszystko w kolejce, nawet jak nie musiała. Ale ukrywała swoją sklepową namiętność – i kiedy na przykład zdobyła dwa jajka, godzinami narzekała, że o wszystko trzeba się bić. Wszystkim opowiadała o mamie, a ponieważ nie wiedziała wiele na temat jej życia, sama wymyślała różne historyjki, z takim przekonaniem, że w nie wierzyła.
Babcia przyniosła drugie danie. Kartofle z tłuszczem i panierowaną brukselkę (zamiast mięsa). Mama podała jej talerze po zupie.
– Rozejrzę się w mieście, czy nie ma mięsa – powiedziała.
– Kup ze trzy kilo – poprosiła babcia – upiekę, to poleży. – I wyszła z talerzami.
– Mamo! – zawołała za nią moja matka. – Niech mamusia usiądzie na chwilę, chciałabym mamie coś powiedzieć.
Babcia natychmiast zawróciła i odstawiła talerze na stół.
– Rozmawialiśmy z Gézą, że weźmiemy kogoś do pomocy. Dla mamy to mieszkanie to za dużo pracy.
– Ach, nie trzeba. Dam radę – tłumaczyła się babcia i w tym tłumaczeniu pobrzmiewała radość, że o niej myślą, zazdrość, że ktoś pojawi się w domu, strach, że nie będzie miała na co narzekać, duma, że jeszcze wszystko potrafi zrobić, bo jest wspaniałomyślna, mieszka z nami i nie musimy niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy.
– Nie ma mowy. Jutro przychodzi dziewczyna i koniec – odezwał się ojciec zdenerwowanym głosem, jak ktoś, kto chce przerwać wszczętą dyskusję.
– Dobrze – zgodziła się babcia i natychmiast zaproponowała: – W takim razie jutro wysprzątam mały pokój.
– Dziewczyna posprząta. A mama już nie musi pracować – odparł ojciec.
Babcia zamyśliła się. Przeanalizowała sytuację i zapytała:
– A czy ona jest godna zaufania?
– Mamo, a dlaczego by nie? To dziewczyna ze wsi. Poleciła mi ją koleżanka.
– Młoda?
– Ma siedemnaście lat.
– Z takimi są same kłopoty – zmartwiła się babcia na poważnie.
– Dlaczego miałaby być kłopoty? – zawołał ojciec. – Będziemy pilnować, żeby nie było kłopotów! Przyjedzie jutro po południu. Jeśli nie będzie nas w domu, to mama wszystko jej pokaże.
– Dobrze, nie dlatego mówię, tylko... wszystko jej pokażę... tylko że z młodymi zawsze są kłopoty... – ale nie dokończyła, widząc milczący wzrok mojego ojca.
– Nie będzie żadnych kłopotów – odezwał się ojciec takim tonem, jak gdyby sam siebie próbował uspokoić. – Postaramy się szybko wrócić do domu. Nazywa się Szidike Tóth. W porządku? – I zaczął jeść, uznawszy sprawę za zamkniętą.
Babcia westchnęła, dając do zrozumienia, że z młodymi zawsze są kłopoty, jest tego pewna, ale widząc, że rozmowa na ten temat została zakończona, wstała i wyniosła talerze do kuchni.
A mnie wysłali spać. Pościeliłem łóżko, wziąłem książkę, ale nie mogłem się skupić. Próbowałem sobie wyobrazić, jaka jest ta Szidike. Chłopka. Chłopki znałem tylko z książek. Wreszcie zgasiłem światło, zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Wsłuchiwałem się w dobrze znane odgłosy nocy. Łóżko skrzypiało pod ciężkim ciałem babci, usłyszałem kilka słów, jak babcia chwali mamę przed dziadkiem, że tak ją kocha i chce, żeby się oszczędzała. Dziadek odpowiedział coś cichym głosem, i nic nie zrozumiałem.
Z łazienki dochodził szum wody. Dokładnie wiedziałem, kiedy wanna jest pełna. Zmieniał się szum strumienia wlewającego się do wody. Słyszałem też, jak mama wchodzi do wanny, jak wrzuca szczoteczkę do rąk do mydelniczki, a nawet wydawało mi się, że słyszę odgłosy ręcznika, choć do tego ściany były chyba zbyt grube.
Babcia jeszcze kręciła się w łóżku, coś mówiła, mama zamknęła drzwi do ich pokoju, rozmawiali szeptem, i powoli wszystko wokół mnie ścichło. Z oddali dobiegał szczek psów, a z miasta słyszałem wycie syreny fabrycznej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------