Błękit - ebook
Błękit - ebook
Autorka bestsellerowej Historii pszczół – sprzedanej w Polsce w nakładzie 65 tysięcy egzemplarzy – powraca z niezwykłą powieścią o... wodzie. Przyszłość bez niej jest bardziej przerażająca niż świat bez pszczół.
Zachodnia Norwegia, rok 2017. Siedemdziesięcioletnia Signe przybywa w rodzinne strony. Powracają bolesne wspomnienia o Magnusie, niespełnionej miłości, straconym dziecku… Nie ma już śladu po wzgórzach, rzece Breio i wodospadach Dwie Siostry, o których przetrwanie walczyła jako nastolatka. Dziką naturę okiełznano i wykorzystano do napędzania elektrowni wodnej. Pozostał tylko lodowiec. Ale i jego zwolennicy postępu postanowili przekuć w kostki lodu do drinków. Signe przyjeżdża, by podjąć z nimi ostatnią, nierówną walkę. Jej orężem jest Błękit – jacht, który otrzymała od ojca na osiemnaste urodziny...
Południe Francji, rok 2041. Panująca w Europie susza prowadzi do wojen i wyniszcza kontynent. Kolejne połacie lądu trawi pożar. David ucieka w ostatniej chwili, wraz z jedenastoletnią córką Lou. Lecz nawet obóz dla uchodźców nie jest już bezpieczną przystanią. Przemierzając wyludnioną okolicę, David i Lou w jednym z opuszczonych domów postanawiają zaczekać na koniec lub cud. Odnaleziona w ogrodzie żaglówka ma być ich arką, gdy w końcu spadnie deszcz…
Błękit to drugi tom cyklu powieściowego, rozpoczętego bestsellerową Historią pszczół, którego głównym tematem są zmiany klimatu i degradacja środowiska naturalnego. Zbudowana z dwóch równolegle prowadzonych i łączących się w zaskakujący sposób wątków powieść potwierdza pisarski kunszt Mai Lunde. Norweżka, jak nikt inny potrafi zgłębić meandry ludzkiej psychiki. Jednocześnie przekazuje nam, głuchym na wołanie dzikiej przyrody czytelnikom, przerażające ostrzeżenie – jeśli nie zaczniemy szanować otaczającej nas natury, zginiemy razem z nią.
Jej pierwsza powieść podbiła świat. Z Błękitem Maja Lunde zrobi to ponownie.
„Dagens Næringsliv”
Nowa książka Mai Lunde to świetna wiadomość – dla natury i literatury.
„Dagbladet”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06682-9 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ringfjorden, Sogn i Fjordane, Norwegia 2017
Wody nie zatrzymywało nic. Można było ją śledzić od samej góry aż do dołu, do fiordu; od śniegu, który spadł z chmur i ułożył się na szczytach, do pary, która unosiła się z morza ku niebu, potem znowu przemieniała w chmury.
Każdej zimy lodowiec się rozrastał. Zbierał śnieg, każdej zimy rósł tak, jak powinien, i każdego lata topniał, zaczynał spływać, kroplami, kroplami, które zmieniały się w strumyki, odnajdywały drogę w dół, pchane siłą ciężkości, łączyły się, stawały kaskadami, rzekami.
Mieszkaliśmy w dwóch wsiach dzielących między siebie jedną górę i jeden lodowiec, dzieliliśmy górę i lodowiec, odkąd sięga pamięć. Jedno zbocze góry było pionowe, tam znajdowały się wodospady Dwie Siostry, leciały z dudnieniem siedemset jedenaście metrów w dół, w stronę jeziorka Eide, do zielonej wody, która dała nazwę wsi, Eidesdalen, i która żywiła mieszkających tam ludzi i zwierzęta.
Eidesdalen, wieś Magnusa.
Ludzie żyjący w Eidesdalen nie widzieli fiordu, nie czuli na wargach smaku soli, do nich wiatr soli nie przynosił, nigdy tak daleko nie docierał, tam, w górze, nie czuli smaku morza. W takich warunkach dorastał Magnus. Ale oni mieli też swoją wodę, wodę bez smaku, wodę, która sprawia, że wszystko rośnie, i Magnus nigdy za morzem nie tęsknił, tak mi później powiedział.
Drugie zbocze góry było łagodniejsze, tutaj woda zbierała się w rzece Breio, rzece łososiowej, rzece, w której żyły duchy wodospadów, rzece małży słodkowodnych, która przedzierała się rozpadliną w krajobrazie, sama tę rozpadlinę tworząc siłą milionów kropel spadających w każdej sekundzie i tam, gdzie nurt porywisty, i tam, gdzie powierzchnia wody stawała się gładka i spokojna. Kiedy świeciło słońce, rzeka zamieniała się w połyskliwą wstęgę.
Pokonywała ona długą drogę do Ringfjorden i tam, na poziomie morza, napotykała wodę słoną. Tam woda z lodowca łączyła się z morzem.
Ringfjorden, moja wieś.
No i potem były już razem, woda z lodowca i woda morska, dopóki słońce znowu nie przyciągnęło do siebie kropel, nie uniosło ich w powietrze pod postacią pary, później wyżej, aż do chmur, gdzie traciły siłę ciężkości.
Teraz znowu tu jestem, zmusił mnie do tego lodowiec Blåfonna, lodowiec, który niegdyś był nasz.
Kiedy przypływam do Ringfjorden, panuje bezwietrzna pogoda, ostatni odcinek drogi jestem zmuszona przebyć przy włączonym silniku, jego warkot zagłusza wszystko inne, „Błękit” sunie po wodzie, zostawiając za sobą na powierzchni drobne fale.
Nigdy nie potrafiłam zapomnieć tego krajobrazu. To on ciebie stworzył, Signe, powiedział kiedyś Magnus, mając na myśli to, że krajobraz we mnie tkwi, w sposobie, jakim stawiam kroki, w zgięciu nóg, kiedy stąpam po ziemi, tak jakbym idąc, zawsze pokonywała wzniesienie, w górę czy w dół. Nie zostałam stworzona dla prostych dróg, ja jestem stąd, a mimo wszystko czuję się zaskoczona, kiedy widzę to znowu: wzgórza, wodospady, to, co poziome, obok pionowego.
Ludzie przybywają z bardzo daleka, by popatrzeć na tę naturę, i uważają, że widok jest „piękny”, „fantastyczny”, „amazing”. Stoją na pokładach wielkich niczym boiska piłkarskie, podczas gdy ogromne silniki diesla wypluwają w powietrze spaliny, stoją i pokazują palcami, patrzą na czystą błękitną wodę, na intensywnie zielone zbocza wzgórz, w które wczepiają się zadbane domki, w każdym miejscu, gdzie zbocze pochyla się pod kątem mniejszym niż czterdzieści pięć stopni, a tysiąc metrów ponad nimi wznoszą się góry, poszarpane, ostre krawędzie Ziemi, celują w niebo, z którego sypie się to białe, co turyści uwielbiają, wow, it’s snow, które układa się na północnych zboczach niezależnie od tego, czy to zima, czy lato.
Ale turyści nie widzą wodospadów Dwie Siostry ani wzniesień Sønstebø, bo te zniknęły już dawno temu, nie mogą też zobaczyć rzeki Breio, która przestała istnieć jako pierwsza na długo przed ich przybyciem, na długo przedtem, zanim Amerykanie i Japończycy pojawili się tu ze swoimi telefonami, aparatami i obiektywami teleskopowymi. To, co kiedyś było rzeką, leży pod ziemią, ujęte w rury, a szkody, jakie robotnicy wykonujący prace ziemne wyrządzili naturze, już dawno pokryła roślinność.
Stoję z drążkiem sterowym w ręce, utrzymując niewielką szybkość, zbliżam się do wsi, mijam elektrownię, ogromny ceglany budynek stojący samotnie tuż nad wodą, ciężki i mroczny; pomnik nieżyjącej rzeki i wodospadów. Stąd przewody elektryczne rozchodzą się we wszystkich kierunkach, niektóre z nich unoszą się także nad fiordem. Nawet na to dostali pozwolenie.
Silnik zagłusza wszystko, ale ja pamiętam dźwięk przewodów, stłumiony szum przy wilgotnej pogodzie, wodę, która płynie pod prąd, trzaski, od których zawsze dostawałam gęsiej skórki, zwłaszcza w ciemnościach, kiedy można było dostrzec iskrzenie.
Przy nabrzeżu wszystkie cztery miejsca dla gości są wolne, za wcześnie jeszcze na turystów, one zapełniają się jedynie latem, mogę więc swobodnie wybierać i decyduję się na skrajne. Cumuję z tyłu i z przodu, dla pewności stabilizuję jacht szpringiem dziobowym, zachodni wiatr może zjawić się znienacka. Zakręcam butlę gazową na rufie i wsłuchuję się w niechętne syczenie zatrzymującego się silnika. Zamykam wejście do kajuty, wkładam klucze do kieszeni kurtki, pęk jest duży, przymocowany do korkowej kuli, dzięki której w razie czego klucze nie utoną. Teraz sterczą spod kurtki.
Przystanek autobusowy jest tam, gdzie był zawsze, naprzeciwko sklepu. Siedzę i czekam, bo autobus kursuje tylko raz na godzinę, tak tutaj jest, wszystko dzieje się wolno, musi być zaplanowane, po prostu zapomniałam o tym przez te wszystkie lata.
W końcu autobus nadjeżdża. Będę miała towarzystwo grupy młodzieży wracającej ze szkoły średniej. Budynek szkoły powstał na początku lat osiemdziesiątych, nowy, piękny, jedna z tych rzeczy, na które wieś mogła sobie wtedy pozwolić.
Młodzi gadają i gadają, o sprawdzianach i o treningach. Jakie gładkie czoła, jakie delikatne policzki, wszyscy są zdumiewająco młodzi, na ich twarzach życie nie odcisnęło jeszcze żadnych śladów.
Większość nie zaszczyca mnie nawet spojrzeniem, ale rozumiem ich doskonale. Dla nich jestem jedynie starzejącą się kobietą, trochę zaniedbaną i potarganą, w zniszczonej kurtce z kapturem i siwymi włosami sterczącymi spod włóczkowej czapki.
Oni sami mają nowe, niemal jednakowe czapki, z tym samym logo pośrodku, nad czołem. Pośpiesznie zdejmuję własną, kładę ją na kolanach i widzę, że strasznie się zmechaciła. Zaczynam więc skubać kłaczki, jeden po drugim, w końcu mam ich pełną garść.
Ale skubanie nie ma sensu, czapka jest za bardzo zmechacona, a poza tym nie wiem, co zrobić z kłaczkami, przez jakiś czas trzymam je w ręce, w końcu rzucam na podłogę. Opadają wolno na przejście między fotelami, ale młodzi tego nie zauważają, zresztą dlaczego mieliby to robić, patrzeć na kłąb szarych kłaczków?
Niekiedy zapominam o tym, jak wyglądam; człowiek, jeśli mieszka na pokładzie łodzi, z czasem przestaje zajmować się takimi sprawami, kiedy jednak, w rzadkich przypadkach, na lądzie zobaczy swoje odbicie w lustrze, przy dobrym świetle, podskakuje z wrażenia. Kim ona jest, myślę wówczas, kim – na Boga – jest ta stara, chuda wiedźma?
To nadzwyczajne, abstrakcyjne, nie, surrealistyczne – surrealistyczne to właściwe słowo – że jestem jedną z nich, tych starych, skoro nadal czuję się w pełni i do szpiku kości tą samą osobą, którą zawsze byłam, czy to w wieku piętnastu, trzydziestu pięciu, czy pięćdziesięciu lat, tą samą, niezmienioną masą, tą, którą bywam we śnie, niczym kamień, niczym tysiącletni lód. Wiek został mi odjęty. Jedynie kiedy się poruszam, jego istnienie staje się odczuwalne. Wtedy tak, daje się rozpoznać ze wszystkimi swoimi dolegliwościami, bólem kolan, sztywnieniem karku, łupaniem w biodrze.
Ale ci młodzi nie myślą, że jestem stara, bo w ogóle mnie nie widzą, tak właśnie jest, nikt nie widzi starych kobiet. Wiele lat minęło od czasu, kiedy ostatnio ktoś na mnie patrzył, a ci tutaj tylko się śmieją, młodzieńczo i szczerze, i gadają o klasówce z historii, którą dopiero co pisali. O zimnej wojnie, murze berlińskim, ale o treści nie, tylko o tym, jakie stopnie dostali, i czy pięć minus jest lepsze od cztery plus. Żadne jednak nie wspomina o lodzie. Ani słowa o lodzie czy o lodowcu, chociaż właśnie o tym wszyscy tutaj, w domu, powinni rozmawiać.
Tutaj, w domu... Czy naprawdę wciąż nazywam to miejsce domem? Trudno to pojąć po blisko czterdziestu, nie, po prawie pięćdziesięciu latach nieobecności. Wpadałam tu tylko, żeby uporządkować sprawy po śmierci najpierw mamy, potem taty, spędzić te obowiązkowe pięć dni po pogrzebie. Razem dziesięć dni. Tyle w ciągu tych lat. Mam tu dwóch braci, przyrodnich, ale z nimi prawie nigdy nie rozmawiam. To chłopcy mamy.
Opieram głowę o szybę autobusu, wypatruję zmian. Zabudowa stała się gęstsza, nowy projekt budowlany: białe domy montowane z prefabrykatów, z małymi szybkami w oknach, tłoczą się na zboczu wzgórza. Autobus przejeżdża obok pływalni, która otrzymała nowy dach i wielki niebieski szyld nad wejściem, „Ringfjord Water Fun”. Po angielsku wszystko jest lepsze.
Autobus wspina się po zboczu, zjeżdża w dół, kilkoro młodych wyskakuje obok najwyżej położonego osiedla, reszta jednak jedzie dalej, znowu się wznosimy, droga się zmienia, jest teraz węższa, pełna dziur, i niemal w tym momencie wjeżdżamy na teren sąsiedniej gminy. Dopiero tutaj większość młodzieży wysiada, najwyraźniej tu nadal nie mają szkoły średniej, wciąż nie zbudowano pływalni, tu, w Eidesdalen, gdzie mieszka mój młodszy brat, z którym nie mam kontaktu.
Wraz z ostatnimi uczniami wysiadam również ja i wlokę się wolno przez centrum. Miejsce wydaje się jeszcze mniejsze, niż zapamiętałam, sklep spożywczy został zlikwidowany, podczas gdy Ringfjorden się rozrosło, Eide skurczyło się kilkakrotnie... ale to nie z powodu Eide dzisiaj tu przyjechałam, nie mogę już dłużej płakać nad Eidesdalen, ta walka została zakończona przed wielu, wielu laty, teraz jestem tutaj ze względu na lód, z powodu lodowca Blåfonna, ruszam więc żwirowaną drogą w stronę szczytu.
Nawet stołeczne gazety o tym piszą, ostatnio wciąż natrafiałam na artykuły i nie mogłam uwierzyć. Okazuje się, że handlarze wyrąbują lód z lodowca, czysty, biały lód z Norwegii, i sprzedają go jako najbardziej ekskluzywny dodatek do drinków, jaki można sobie wyobrazić, pływające w złocistym alkoholu maleńkie góry lodowe, ale nieprzeznaczone dla norweskich klientów, nie, nie. Lód jest dla tych, którzy mogą naprawdę dobrze zapłacić. Zostanie przetransportowany do krajów pustynnych, w rodzinne strony szejków naftowych, i tam będzie sprzedawany najbogatszym z bogatych, jakby był złotem, białym złotem.
Kiedy wspinam się po zboczu, zaczyna prószyć śnieg, taki ostatni spazm zimy, kwiecień próbuje zagrać nam na nosie. Jeziorka zamarzniętej wody na drodze obramowane kryształami, stawiam stopę na cienkiej powierzchni niewielkiej kałuży, kruszę lód, słyszę, jak trzeszczy, ale to już nie jest zabawne, nie tak, jak było kiedyś.
Zdyszałam się, droga jest stroma i dłuższa, niż mi się wydawało.
W końcu jednak docieram do celu, w końcu wznosi się przede mną Blåfonna, drogi, kochany lodowiec.
Wszystkie lodowce topnieją, przecież już o tym wiem, ale wiedzieć to jednak nie to samo, co widzieć. Przystaję, dyszę ciężko, lód wciąż tu leży, choć nie dokładnie tam, gdzie zapamiętałam. Kiedy byłam mała, lodowiec sięgał prawie do górskiego uskoku, z którego leciały w dół wodospady, ten uskok, lodowiec i wodospady stanowiły jedność. A teraz lodowiec znajduje się wysoko na zboczu doliny, znaczna odległość – stu, może nawet dwustu metrów – dzieli uskok od błękitnego jęzora lodowca. Lodowiec zaczął się poruszać, jakby próbował się usunąć, oddalić od ludzi.
Wspinam się dalej po wrzosowisku, muszę poczuć lodowiec, muszę się po nim przejść, znowu go dotykać.
I nareszcie mam pod stopami lód. Przy każdym kroku słychać odgłos, cichy chrzęst. Idę dalej, teraz widzę miejsce wydobycia, rany w szarobiałym lodowcu, ślady twardych uderzeń w błękitnym wnętrzu, skąd lód jest wyrąbywany. Obok stoją cztery duże białe napełnione worki, gotowe do transportu. Czytałam, że używa się tu pił spalinowych, bardzo delikatnych, nie można ich oliwić, by nie zabrudzić smarem brył lodu.
Nic nie powinno mnie już zaskakiwać. Przynajmniej nic z tego, co robią ludzie. Ale to, co widzę tutaj, mimo wszystko głęboko mnie rani, bo to musiał zatwierdzić Magnus, uśmiechnięty, na posiedzeniu zarządu, może nawet przy wtórze oklasków.
Podchodzę bliżej, muszę się wspiąć, by znaleźć się tuż obok, ślady siekiery widnieją tam, gdzie lodowiec tworzy pionową ścianę. Zdejmuję jedną rękawicę, kładę dłoń na lodzie, on żyje pod moimi palcami, mój lodowiec, wielkie, spokojne zwierzę pogrążone we śnie, ale to zwierzę jest ranne, nie potrafi już wydać ryku, ono ginie z każdą minutą, z każdą sekundą, jest umierające.
Jestem za stara, by płakać, za stara na łzy, ale i tak policzki mam mokre.
Nasz lód, Magnusie, nasz lód.
Czyś o tym zapomniał, czy może po prostu nawet nie zwróciłeś na to uwagi, że kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, oboje mieliśmy w dłoniach topniejący lód z Blåfonna?
Ja miałam siedem, ty osiem lat, pamiętasz to? Był dzień moich urodzin, dostałam wodę, zamarzniętą wodę w prezencie.
Całe życie jest woda, całe życie była woda, gdziekolwiek się obróciłam, była woda, spływała z nieba jako deszcz lub śnieg, napełniała wszystkie jeziorka w górach, kładła się zamarzniętą warstwą na lodowcu, spływała w dół po stromych zboczach gór tysiącami cienkich potoczków, stawała się rzeką Breio, płynęła potem rozległą doliną, przed wsią łączyła się z fiordem, z fiordem, który dalej przemieniał się w morze, co najlepiej widać od zachodu. Cały mój świat był wodą. Wzgórza, góry, pastwiska to tylko maleńkie wysepki w tym, co stanowiło właściwy świat; wprawdzie mówiłam o swoim świecie Ziemia, ale myślałam, że tak naprawdę powinien się nazywać Woda.
Tamto lato było upalne, jakbyśmy mieszkali w zupełnie innym miejscu. Upał nie jest typowy dla naszych stron i angielscy turyści przebywający u nas w hotelu pocili się, siedząc w wielkim ogrodzie pod drzewami owocowymi i wachlując się starymi gazetami, mówili, że nigdy nie wyobrażali sobie, iż może być tak gorąco tutaj, daleko na Północy.
Kiedy się obudziłam, łóżko było puste. Mama i tata już wstali, wtedy zwykle sypiałam między nimi, w nocy zakradałam się do ich pokoju i układałam pośrodku podwójnego łoża. Rodzice pytali, czy miałam koszmar, ale ja nie dlatego przychodziłam.
– Nie chcę być sama – odpowiadałam. – Chcę być z kimś.
Powinni byli chyba to zrozumieć, każde z nich przecież sypia z kimś co noc, ale niezależnie od tego, ile razy do nich przychodziłam, i tak nie chcieli niczego pojąć. Każdego wieczoru, kiedy się kładłam, przypominali mi, że muszę spać we własnym łóżku przez całą noc, nie tylko przez pół nocy, a ja mówiłam, że tak będzie, bo domyślałam się, że to właśnie chcą ode mnie usłyszeć, ale potem i tak się budziłam, każdej nocy, siadałam na posłaniu i czułam, jakie puste jest moje łóżko, jaki pusty jest pokój, więc się zakradałam, nie, nie zakradałam się, małe dzieci nie umieją się zakradać, a już zwłaszcza ja, więc po prostu szłam, nie myśląc o tym, że robię hałas, ani o tym, że ich pobudzę, szłam po zimnych deskach podłogi do pokoju rodziców, gdzie zawsze wchodziłam do łóżka od strony nóg, bo nie chciałam się gramolić przez któreś duże ciało. Nigdy nie potrzebowałam kołdry, bo rodzice, leżąc po obu moich stronach, grzali mnie wystarczająco mocno. Ale akurat tego dnia byłam w łóżku sama. Rodzice wstali, a ponieważ były moje urodziny, nie mogłam wstać razem z nimi. Wiedziałam, że muszę leżeć cicho.
Pamiętałam sprzed roku, że w urodziny powinno się leżeć cicho i czekać, aż rodzice przyjdą, i czuć mrowienie pod skórą, wciąż pamiętałam to mrowienie, od którego napinały mi się ręce i nogi, to straszne czekanie, które stawało się prawie nie do zniesienia, niemal do tego stopnia, że od czasu do czasu myślałam, że lepiej byłoby w ogóle nie mieć urodzin.
– Przyjdziecie niedługo? – spytałam niepewnie.
Ale nikt nie odpowiadał.
– Halo?!
Nagle ogarnęło mnie przerażenie, że oni w ogóle nie przyjdą, że pomyliły im się dni.
– Mamusiu! Tatusiu!
Albo może po prostu zapomnieli, że mam urodziny.
– Halo, mamusiu i tatusiu!
No i wtedy nareszcie się pojawili, z tortem i ze śpiewem, stali każde po swojej stronie łóżka i śpiewali, jedno wysokim, drugie niskim głosem, ale jednak w chórze. No i tego było dla mnie za wiele, musiałam naciągnąć pierzynę na głowę i zostać w łóżku, choć właściwie chciałam wstać.
Kiedy śpiewanie dobiegło końca, dostałam prezenty, od mamy błyszczącą piłkę i lalkę z potwornie szerokim uśmiechem.
– Jest okropna – stwierdziłam.
– No co ty – zdziwił się tata.
– Tak, okropna – potwierdziłam.
– A mnie się zdawało, że jest taka słodka, kiedy zobaczyłam ją w sklepie. W dodatku była to największa lalka, jaką tam mieli – powiedziała mama.
– Ale nie musieli robić jej takiego uśmiechu – odparłam.
– Musisz powiedzieć „dziękuję” – upomniał tata. – Musisz podziękować mamie.
– Dziękuję – powiedziałam. – Za lalkę. Która jest okropna.
Zawsze mówiłam to, co myślę, co uważam, i być może rodzice byli tym zirytowani, ale nigdy do tego stopnia, by nalegać na zmianę mojego zachowania. A może po prostu taka zmiana nie jest łatwa?
Pamiętam lalkę i inne prezenty, które dostałam. Jestem raczej pewna, że wszystkie te rzeczy dostałam właśnie tamtego dnia: dwie książki o kwiatach od taty, mały zielnik, także od niego, i globus ze światełkiem od nich obojga. Dziękowałam za wszystko. Tyle prezentów, wiedziałam, że żadne ze znajomych dzieci nie dostaje aż tak wiele, ale też żadne ze znajomych dzieci nie ma mamy, która jest właścicielką całego hotelu, mającego prawie sto pokoi, było ich osiemdziesiąt cztery, ale my zawsze mówiliśmy „prawie sto”, a na dodatek do tego własne prywatne skrzydło, o którym my mówimy po prostu „skrzydło”, z trzema salonami i czterema sypialniami, z kuchnią oraz pokojem dla służby.
Mama odziedziczyła to wszystko po dziadku, który zmarł, zanim się urodziłam, wszędzie wiszą jego portrety, portrety starego Haugera, bo tak właśnie wszyscy o nim mówią, nawet ja. Jego nazwisko mama też odziedziczyła. Hauger. Jakie nudne nazwisko. Nie rozumiem, co takiego w nim właściwie jest, ale moi rodzice je noszą, nigdy nie używali nazwiska taty, nazwiska typowego dla Oslo, bo takiego nazwiska jak Hauger nie można się po prostu pozbyć, twierdziła mama, w takim razie bowiem musieliby też zmienić nazwę hotelu, dać mu nazwisko taty, a to przecież hotel Hauger i nie wolno wprowadzać takich zmian, bo w jego ścianach zawiera się historia, zaczynająca się w roku, w którym go zbudowano, o czym zaświadcza data wyrzeźbiona w drewnie nad wejściem: 1882.
Jadłam ciastka i rano, i przez resztę dnia, jadłam ich tyle, że słodka zawartość żołądka usiłowała wydostać się na zewnątrz, zapamiętałam również to uczucie oraz to, że skończyłam siedem lat i że ciastka dławiły mnie w gardle, a mimo to wciąż je jadłam. Krewni przyszli na przyjęcie, wszyscy siedzieli przy długim stole w ogrodzie, cała rodzina mamy, babcia, ciotki, dwaj nieżonaci wujkowie, kuzynka Birgit i wszyscy trzej moi kuzyni.
Goście rozmawiali i hałasowali, ale ja najbardziej, bo nie mogłam usiedzieć na miejscu, ani przy stole, ani później, nie w takim dniu, a głos miałam wysoki, głos, o którym tata mówił, że można go porównać wyłącznie do Galdhøpiggen, uśmiechał się zawsze, kiedy to mówił, przyrównywał mój głos do Galdhøpiggen, najwyższej góry Norwegii, bo był zadowolony, że potrafię tak krzyczeć. Był z tego dumny, chociaż mama miała inne zdanie – twierdziła, że mój głos przenika ją do szpiku kości.
Hałasowałam tak bardzo, że nie usłyszałam ciężarówki. Dopiero kiedy mama poprosiła, bym wyszła z nią na dziedziniec, zrozumiałam, że coś się dzieje, ujęła mnie za rękę i prowadziła, dając równocześnie znak gościom, by również wyszli. Śmiała się do nich, do mnie, i było w tym jej śmiechu coś niezwykłego. Śmiała się tak, jak ja to robię, dziko, niepowstrzymanie, trochę za głośno, i ja też się śmiałam, bo czułam, że muszę.
Oglądałam się za tatą, odnalazłam go na samym końcu gromadki gości, idącego samotnie, chciałam dotrzymać mu towarzystwa, ale mama ciągnęła mnie za mocno.
Kiedy minęliśmy narożnik, stanęłam jak wryta, nie mogłam pojąć, co widzę. Cały dziedziniec był biały, skrzył się w blasku słońca, musiałam mrużyć oczy.
– Lód – powiedziała mama. – Śnieg, zima. Spójrz, Signe, nastała zima.
– Śnieg? – zdziwiłam się.
Mama stała obok mnie, czułam wyraźnie, że jest dla niej coś ważnego w tym wszystkim, w tym śniegu, który właściwie jest lodem, nie rozumiałam tylko co, i wtedy podszedł do nas tata i stanął przy niej, on się jednak nie uśmiechał.
– Co to właściwie jest? – zapytał mamę.
– Pamiętasz? – zwróciła się do mnie mama. – Pamiętasz, że chciałaś mieć urodziny w zimie?
– Nie – odparłam.
– Nie pamiętasz, że płakałaś, bo podczas urodzin Birgit padał śnieg? – dopytywała się. – I chciałaś dostać bałwana, przecież pamiętasz?
– Zwiozłaś to wszystko na dół aż z góry? – spytał tata, a jego głos brzmiał surowo.
– Sønstebø zrobił to dla mnie, i tak musiał przecież przywieźć lód do przechowalni ryb – wyjaśniła mama.
Odwróciłam się i wtedy zauważyłam Sønstebø, gospodarza z Eidesdalen. Stał przy ciężarówce, spoglądał na mnie, uśmiechał się, jakby na coś czekał, ode mnie, tak myślałam, a za nim stał jego syn Magnus.
To byłeś ty, Magnusie. Już wcześniej wiedziałam, kim jesteś, bo twój tata czasami przywoził ciężarówką lód do hotelu i zdarzało się, że ty byłeś z nim, mimo to myślę, że właśnie w tamtym momencie zobaczyłam cię po raz pierwszy. Stałeś obok ojca, boso, stopy brązowe od słońca i brudu, i na coś czekałeś, podobnie jak wszyscy pozostali. Czekałeś na moją reakcję. Przypominałeś mi wiewiórkę, okrągłe brązowe oczy, w których było wszystko. Miałeś dopiero osiem lat, ale zauważyłeś, że tutaj toczy się gra, tak myślę, gra o coś, co nie zostało powiedziane, że ktoś ciebie potrzebuje albo że będzie cię potrzebował. Taki byłeś, taki on był.
– To znaczy Sønstebø musiał zrobić dodatkowy kurs – rzekł tata cicho. – Przejechać całą drogę w górę jeszcze raz, tam i z powrotem.
Miałam nadzieję, że zaraz weźmie mamę w ramiona, jak czasem robił, obejmował ją i tulił do siebie, ale teraz nawet nie drgnął.
– Signe ma urodziny, ona tego pragnęła – bąknęła mama.
– A co Sønstebø dostanie za robotę?
– On uważa, że to zabawne. Podobało mu się to, co zamierzałam zrobić, podobał mu się ten pomysł.
– Wszystkim podobają się twoje pomysły.
Wtedy mama odwróciła się do mnie.
– Możesz ulepić bałwana, Signe. Nie chciałabyś? My możemy ulepić bałwana, wszyscy razem!
Nie chciałam lepić bałwana, mimo to odpowiedziałam, że tak.
Ślizgałam się w letnich pantofelkach, o mało nie upadłam, traciłam równowagę na tym czymś białym, co mama nazywała śniegiem, ale ona trzymała mnie mocno.
Wilgoć i chłód przenikały przez podeszwy butów, twarde ziarnka lodu spadały mi na stopy i topniały na cienkich podkolanówkach.
Pochyliłam się, nabrałam śniegu w ręce, próbowałam lepić kulę, ale śnieg był jak cukier kryształ, kula się po prostu rozpadała.
Uniosłam głowę, goście patrzyli na mnie, wszyscy obecni na przyjęciu utkwili we mnie spojrzenia. Magnus stał bardzo spokojnie, tylko oczy mu się poruszały, wzrok przenosił ze śniegu na mnie i z powrotem. On nigdy nie dostał śniegu w prezencie urodzinowym, chyba tylko córki hotelarzy dostają takie prezenty, a ja wolałabym, żeby on tego nie widział.
Ale mama się uśmiechała, uśmiechała się tak samo szeroko jak lalka, ta największa w sklepie, więc znowu próbowałam ulepić kulę ze śniegu, musi mi się udać, i muszę ulepić ogromnego bałwana, bo nie pamiętam, że życzyłam sobie mieć urodziny w zimie, nie mogę też sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek o czymś takim rozmawiała z mamą ani żebym płakała na urodzinach Birgit. Ale chyba tak było i teraz tata jest zły na mamę, a mama daje mi tylko takie prezenty, co to nie pamiętam, że chciałabym je dostać, może powiedziałam też, że marzę o lalce, a potem o tym zapomniałam. To wszystko moja wina, i to, że stoję tu i tak strasznie marzną mi stopy, i to, że woda z topniejącego lodu ścieka mi po palcach, i to, że goście otaczają mnie kręgiem i mają dziwne miny i że nasz suchy dziedziniec powoli zaczyna się zmieniać w paskudne błotniste bajoro, a nawet to, że tata patrzy na mamę wzrokiem, którego nie rozumiem, i że wsunął ręce do kieszeni spodni w taki sposób, że jego ramiona zrobiły się dziwnie wąskie, a nawet to, że jest tutaj Magnus. A ja z całego siedmioletniego, bijącego jak szalone serca pragnę, żeby on mnie nie widział w takiej sytuacji.
Dlatego kłamię, kłamię po raz pierwszy w życiu. Niektóre dzieci potrafią kłamać, robią to bez zastanowienia, bardzo łatwo przychodzi im powiedzieć, że nie brały ciastek z pojemnika albo że zgubiły po drodze podręcznik, ale ja takim dzieckiem nie byłam. Nie należałam też do takich, które lubią wyobrażać sobie rzeczy, fantazjować i wymyślać rozmaite niby-światy, to nie dla mnie, i pewnie dlatego właśnie kłamstwo też nie. Do tego momentu życia nigdy nie znalazłam się w sytuacji, w której kłamstwo byłoby mi potrzebne, poza tym nigdy nie przyszło mi do głowy, że to faktycznie jest możliwe, że kłamstwo może coś rozwiązać. Przecież znacznie prościej jest powiedzieć to, co myślę.
Teraz jednak to zrobiłam, kłamstwo wydostało się na światło dzienne, bo to przecież moja wina, wszystko tutaj, myślałam, z przemarzniętymi stopami i w mokrych podkolanówkach, z tymi ciastkami dławiącymi w żołądku, przesuwającymi się w górę, podchodzącymi do gardła, do ust, i musiałam powstrzymywać spojrzenie taty, dlatego kłamałam, musiałam go skłonić, żeby wyjął ręce z kieszeni, żeby wyciągnął je do mamy.
Zastanawiałam się nad kłamstwem i bęc, w jednej chwili pojawiło się w mojej głowie, więc wygłosiłam je, cicho, ale z nadzieją, że będzie wyraźnie słyszalne.
– Tak. Pamiętam to, mamo. Chciałam mieć urodziny w zimie. Teraz sobie przypominam.
I żeby jakoś poprzeć to kłamstwo, uprawomocnić je, napełniłam dłonie rozpaćkanym śniegiem przypominającym cukier kryształ i wyciągnęłam je przed siebie, do mamy i do taty.
– Dziękuję. Bardzo dziękuję za lód.
No, pomyślałam, teraz już wszystko musi być dobrze. Ale nic się nie wydarzyło. Jeden z gości lekko chrząknął, kuzynka ciągnęła ciotkę za spódnicę, spoglądała na nią, ale wszyscy dorośli patrzyli tylko na mnie i czekali, jakby miało wydarzyć się coś jeszcze.
I to wtedy przyszedł on, Magnus. Szybkim krokiem przeszedł od ciężarówki prosto do mnie.
– Pomogę ci – powiedział.
Pochylił się, jego chłopięcy kark był opalony, włosy krótko przystrzyżone. Nabrał lodu w ręce i ulepił kulę o wiele ładniejszą od mojej.
Jego bose stopy na lodzie musiały strasznie marznąć, ale on najwyraźniej się tym nie przejmował, bo teraz już wspólnie lepiliśmy bałwana z rozmokłego, topniejącego śniegu, a ja przestałam zauważać kogokolwiek wokół, tych ludzi, którzy nadal stali i patrzyli.
– Będzie nam potrzebny nos – powiedział Magnus.
– Masz na myśli marchew – odparłam.
– Tak, nos.
– No ale to właściwie jest marchew – powiedziałam.
A on się roześmiał.DAVID
Timbaut, Bordeaux, Francja 2041
Powietrze ponad drogą przed nami drgało w upale. Falowało u szczytu wzgórza niczym woda, ale gdy znaleźliśmy się bliżej, znikło.
Nadal nie było widać żadnego obozu.
Niebo nad nami rozpościerało się błękitne, bez najmniejszej chmurki. Błękit, wciąż ten błękit. Zacząłem nienawidzić błękitnego koloru.
Lou spała oparta na moim ramieniu, kołysząc się lekko, kiedy ciężarówka pokonywała dziury w asfalcie. Już od dawna nikt nie zajmuje się remontem dróg. Domy, które mijaliśmy, zostały porzucone, pola wysuszone i spalone słońcem na brąz.
Odwróciłem twarz w stronę Lou, powąchałem jej głowę. Miękkie dziecięce włosy pachniały dymem. Cierpka woń pożaru tkwiła też w naszych ubraniach, choć minęło już wiele dni, odkąd opuściliśmy Argelès. Odkąd jesteśmy tylko połową rodziny.
Dwadzieścia dwa dni, nie, dwadzieścia cztery, minęły dwadzieścia cztery dni. Straciłem rachubę czasu. Zresztą może chciałem ją stracić. Dwadzieścia cztery dni temu uciekliśmy z Argelès. Ja z Lou w ramionach. Lou płakała. Biegłem tak długo, aż przestaliśmy słyszeć łoskot pożaru. Biegłem, aż dym stał się tylko odległą mgłą. Dopiero wtedy się zatrzymaliśmy, odwróciliśmy w stronę miasta i...
Stój, Davidzie. Stój. Teraz ich spotkamy. Oni są tutaj. Anna i August będą w obozie. Bo to tutaj Anna chciała się dostać. Mówiła o tym miejscu od dawna. Uważała, że będzie odpowiednie. Tutaj znajdowało się jedzenie i prąd z paneli słonecznych. I jest też woda. Czysta, zimna woda z kranu.
I z tego obozu będzie można przejść dalej na północ.
Szofer przyhamował. Zjechał na pobocze drogi i przystanął. Lou się obudziła.
– Tam – pokazał kierowca.
Przed nami znajdowało się ogrodzenie z fragmentów zielonej wojskowej plandeki.
Anna. August.
Szofer wysadził nas na drogę. Mruknął „powodzenia” i odjechał w chmurze pyłu.
Powietrze stało przed nami niczym gorąca ściana. Lou mrużyła oczy od słońca. Chwyciła mnie za rękę.
Zawieszona na niebie ognista kula wysysała ze mnie wodę do ostatniej kropli. Asfalt zdawał się żarzyć, miałem wrażenie, że za chwilę się stopi.
Mój telefon rozpadł się na kawałki, zegarek wymieniłem na co innego. Nie miałem pojęcia, która godzina, ale ogrodzenie przede mną rzucało krótki cień, więc była najpóźniej trzecia po południu.
Szybko ruszyłem przed siebie. Teraz ich odnajdziemy. Z pewnością dotarli tu przed nami.
Doszliśmy do wejścia, dwóch strażników w wojskowych mundurach siedziało przy stoliku.
Patrzyli na nas, ale jakby nas nie widzieli.
– Papiery – odezwał się jeden z nich.
– Szukam kogoś – odparłem.
– Najpierw papiery – powiedział strażnik.
– Ale...
– Chcesz wejść czy nie?
Położyłem przed nim paszporty, ale paszport Anny i Augusta zostawiłem w torbie – strażnik nie musi wiedzieć, że je mamy. Na pewno zaraz zacząłby wypytywać.
Szybko przewracał kartki w moim dokumencie, zatrzymał się przy zdjęciu. Ja sam na jego widok też nie mogę się nadziwić. Ten facet na zdjęciu to naprawdę ja? Te pełne policzki, niemal pyzate? Czy to obiektyw zniekształcił moją twarz?
Nie, taki wtedy byłem. Okrągły, ale nie gruby, dobrze wyglądałem, jak to się mówi.
A może po prostu wyglądałem normalnie? Może dawniej wszyscy tacy byliśmy?
Strażnik sięgnął teraz po paszport Lou, zdjęcie było nowsze, ale Lou rośnie tak szybko. Dziecko w paszporcie mogło być kimkolwiek. Fotografia została zrobiona trzy lata temu. Lou była uśmiechnięta. Nie taka poważna jak teraz.
Dzisiaj rano zaplotłem jej włosy. Jestem w tym dobry. Wyszczotkowałem je i podzieliłem na dwie równe części, z wyraźnym przedziałkiem pośrodku. Potem szybko zaplotłem w dwa ścisłe warkocze opadające na plecy. Może właśnie ze względu na te warkocze w końcu jeden szofer nas zabrał. Teraz miałem nadzieję, że warkocze Lou przyciągną uwagę strażników, którzy nie zauważą, jaka jest brudna i wychudzona. I jej poważnej miny, bo teraz uśmiecha się rzadko ta moja córeczka. Dawniej należała do dzieci, które wciąż skaczą, biegają, a najlepiej biegają w podskokach. Teraz jednak warkocze spoczywają na jej plecach bez ruchu.
Strażnik nadal patrzył na mnie. Najwyraźniej porównywał mnie ze zdjęciem w paszporcie.
– Fotografia ma pięć lat – wtrąciłem. – Ja miałem wtedy dwadzieścia.
– Masz może coś innego? Inne dokumenty, które potwierdziłyby, że to ty?
Pokręciłem głową.
– Zabrałem tylko to.
Tamten spojrzał na zdjęcie jeszcze raz, jakby ono mogło mu udzielić odpowiedzi. Potem wyjął zszywacz do papieru i dwa jasnozielone formularze. Pewnym ruchem wpiął formularze do paszportów.
– Wypełnij to. – Podał mi dokumenty.
– Gdzie?
– No tu, w rubrykach.
– Ale mnie chodzi o to gdzie. Macie tu jakiś stół?
– Nie.
Wziąłem paszporty.
– Masz może długopis?
Próbowałem się uśmiechać, ale strażnik pokręcił tylko głową. Nawet nie spojrzał mi w oczy.
– Mój długopis gdzieś przepadł – tłumaczyłem.
To nie do końca prawda. Długopis nie zginął, ale się wypisał. Lou tak strasznie płakała wieczorem drugiego dnia podróży, szlochała rozpaczliwie z buzią ukrytą w dłoniach. Więc pozwoliłem jej rysować. Malowała cieniutkie niebieskie kreski na odwrocie starej koperty znalezionej przy drodze. Rysowała dziewczynki w sukienkach, które starała się wypełnić kolorem. Przyciskała długopis tak mocno, że w papierze robiły się dziury.
Strażnik pochylił się nad skrzynką ustawioną na ziemi. Wyjął stamtąd popękany niebieski plastikowy długopis.
– Chcę dostać go z powrotem.
Musiałem wypełniać formularz na stojąco. Nie miałem o co oprzeć paszportu, moje pismo było niepewne i dziwaczne.
Próbowałem się spieszyć, ręka mi się trzęsła. Zawód. Ostatnie miejsce pracy. Ostatnie miejsce stałego pobytu. Skąd przybywamy. Dokąd zamierzamy się udać. No właśnie, dokąd?
– Kraje zasobne w wodę, Davidzie – zwykła powtarzać mi Anna. Tam musimy iść.
Im suchszy stawał się nasz kraj, tym więcej mówiła o krajach na Północy, gdzie deszcz nie pojawia się jedynie od czasu do czasu w ciągu chłodnych miesięcy, lecz pada również wiosną i latem. Gdzie nie występują długotrwałe susze. Gdzie jest raczej na odwrót – to deszcz staje się udręką, przynoszą go sztormy i huragany. Gdzie rzeki wylewają, a tamy rozpadają się gwałtownie.
– Nad czym oni płaczą – zastanawiała się Anna. – Przecież mają dostęp do całej wody świata!
U nas jest tylko słone morze, którego poziom się podnosi. To oraz susza to taka nasza powódź. Niepowstrzymana. Najpierw nazywa się to suszą dwuletnią, potem trzy-, potem czteroletnią. Teraz susza trwa już piąty rok. Lato zdaje się nie mieć końca.
Ludzie zaczęli opuszczać Argelès już jesienią ubiegłego roku, my jednak trwaliśmy. Ja musiałem chodzić do pracy, nie mogłem z niej tak po prostu odejść. Nie mogłem zostawić zniszczonych starych urządzeń odsalających, dzięki którym uzyskiwaliśmy z morza wodę pitną.
Ale prąd pojawiał się i znikał. W sklepach spożywczych coraz bardziej brakowało produktów, miasto pustoszało, stawało się cichsze. I gorętsze. Bo im bardziej wysychała ziemia, tym bardziej upalne robiło się powietrze. Dawniej słońce przeznaczało swoją energię na odparowywanie. Teraz, gdy w ziemi nie ma już ani odrobiny wilgoci, słońce wzięło się za nas.
Anna codziennie powtarzała, że powinniśmy ruszać. Najpierw po prostu w kierunku północnym, jeśli będzie to nadal możliwe, bo wszyscy zamykają granice. Mówiła też o różnych obozach. Pamiers, Gimont, Castres. Ten pod Timbaut wymieniała jako ostatni.
Ona mówiła, tymczasem temperatura rosła. Uchodźcy z terenów położonych jeszcze dalej na południe przechodzili przez nasze miasto, zatrzymywali się na kilka dni i ruszali dalej. Ale my trwaliśmy.
Stałem z długopisem w ręce. Dokąd zmierzamy?
Nie mogłem odpowiedzieć na to sam. Najpierw muszę odnaleźć Annę i Augusta.
Mężczyzna stojący w kolejce za nami wciąż nas poszturchiwał, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Był nieduży i jakby skurczony, jakby nie wypełniał do końca własnej skóry. Na jednym nadgarstku nosił brudny bandaż.
Strażnik pośpiesznie zamocował zielony formularz w jego paszporcie. Mężczyzna bez słowa odebrał dokument, miał już przygotowany długopis, odszedł na bok, żeby wpisać, co należy.
Znowu nadeszła moja kolej. Oddałem strażnikowi paszporty i formularze, zawierające teraz dziesięć punktów, które miały mu powiedzieć wszystko, co chce wiedzieć na temat mnie i Lou.
Strażnik wskazał palcem ostatnią rubrykę.
– A tu?
– Jeszcze się nie zdecydowaliśmy. Najpierw muszę porozmawiać z żoną.
– A gdzie ona jest?
– Mieliśmy się spotkać tutaj.
– Mieliście?
– Mamy. Umówiliśmy się na spotkanie tutaj.
– A my mamy za zadanie dopilnować, by wszystkie rubryki zostały wypełnione.
– Ale najpierw muszę porozmawiać z żoną. Szukam jej, przecież już mówiłem.
– W takim razie wpisuję Anglię.
Anglia, pośrodku między Południem a Północą, wciąż nadaje się do życia.
– Ale nie jestem pewien, czy właśnie do Anglii.
Anna nie lubi Anglii. Nie lubi tamtejszego jedzenia. Ani języka.
– Coś trzeba wpisać – nalegał strażnik.
– Ale czy to nie będzie nas obowiązywać?
Roześmiał się krótko.
– Jeśli poszczęści ci się na tyle, że dostaniesz pozwolenia na pobyt, to będziesz musiał zgodzić się na kraj, który ci dadzą.
Pochylił się nad formularzem i napisał pośpiesznie: Wielka Brytania.
Potem oddał mi paszport.
– To wszystko. W nocy musicie pozostawać tutaj, ale za dnia możecie chodzić, gdzie się wam podoba. I wewnątrz obozu i poza nim.
– Świetnie – powiedziałem.
Znowu próbowałem się uśmiechnąć. Chciałem, żeby odpowiedział mi uśmiechem. Bardzo tego potrzebowałem.
– Przydzieliłem wam miejsca w hali numer cztery – poinformował.
– Ale gdzie mogę zapytać o żonę? I o syna? To jeszcze niemowlę, August ma na imię.
Strażnik uniósł głowę. Nareszcie na mnie spojrzał.
– Czerwony Krzyż – powiedział. – Zobaczysz ich, jak tylko stąd wyjdziesz.
Miałem ochotę go uściskać, ale zamiast tego mruknąłem tylko:
– Dziękuję.
– Następny proszę – powiedział strażnik.
Szybko przeszliśmy przez bramę. Ciągnąłem Lou za sobą. Gdy tylko wyszliśmy na dwór, dotarły do mnie jakieś dźwięki. Cykady. Siedziały na drzewie nad naszymi głowami, intensywnie pocierając skrzydełkami o siebie. Wody wprawdzie nie ma, ale one nadal są żywotne jak diabli, nie dają się. Chyba powinno się brać z nich przykład. Próbowałem oddychać spokojniej.
Obóz składał się z kilku starych, ogromnych hal magazynowych rozrzuconych na płaskim terenie. Wielkie drzewa dawały cień. Nadal miały liście, widocznie ich korzenie sięgają głęboko. Szyld na ścianie informował, że to miejsce kiedyś musiało być fabryką żaluzji. „Ochrona przed słońcem w każdych warunkach”, głosił. Z pewnością była to dobra wytwórnia.
Szliśmy dalej w głąb obozu. Między budynkami znajdowało się wiele wojskowych namiotów i baraków. Rozstawiono je w równych rzędach, wszystkie miały na dachach panele słoneczne. Nigdzie nie zauważyłem śmieci. Tu i ówdzie siedzieli ludzie. Odpoczywali w upale. Wszyscy wyglądali schludnie, mieli porządne ubrania.
Anna się nie myliła. To dobre miejsce.
– Tutaj – powiedziałem, wskazując flagę powiewającą na dachu jednego z baraków.
– Do jakiego kraju należy ta flaga? – spytała Lou.
– To nie jest kraj, to Czerwony Krzyż – odparłem. – Oni wiedzą, gdzie jest mama z Augustem.
– Naprawdę? – ożywiła się Lou.
– Tak – potwierdziłem.
Lou trzymała moją dłoń swoją wilgotną dziecinną rączką. Anna miała zwyczaj wciąż przypominać córce, że musi myć ręce. Przed każdym posiłkiem było to samo. Pamiętaj o myciu rąk, pamiętaj o bakteriach. Powinna teraz ją zobaczyć.
Poszliśmy za róg baraku i Lou stanęła jak wryta.
– Kolejka – wyszeptała.
Cholera jasna.
– W tym akurat jesteśmy dobrzy – powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał swobodnie.
W ostatnich latach wszystko było racjonowane. Staliśmy w kolejce po litr mleka. Po kawałek mięsa. Po torebkę jabłek czy innych owoców. Najdłuższe były kolejki właśnie po owoce i warzywa. Bardzo zmalała ilość owadów, prawie nie było pszczół. Ginęły stopniowo, ale odkąd nastała susza, proces przyśpieszył. Nie ma owadów, nie ma owoców. Ja tęsknię za pomidorami. Melonami. Gruszkami. Śliwkami. Chciałbym zanurzyć zęby w soczystej śliwce. Zimnej, z lodówki...
Lou nie pamięta życia bez kolejek. To zresztą ona wymyśliła, że możemy siedzieć w kolejce, zamiast stać w kolejce.
Kiedy usiadła pierwszy raz, zrobiła to po prostu ze zmęczenia. Marudziła, była bliska płaczu. Ale kiedy usiadłem obok i oznajmiłem, że jesteśmy na pikniku, roześmiała się.
Później siedzenie w kolejkach stało się przyzwyczajeniem. Kolejki zmieniały się w miejsce zabawy. W wycieczkę na wieś. Szkołę. Proszony obiad. Szczególnie to ostatnie, Lou uwielbiała się bawić w przyjęcie, w to, że jemy.
Teraz, w tej kolejce, dałem jej sucharek, ostatni, jaki miałem w torbie. Chrupała go z uśmiechem.
– W środku jest coś jakby żółty krem – powiedziała, pokazując mi twardy suchar z grubo mielonej mąki.
Bawiliśmy się, że jemy i zakąski, i danie główne, deser, a potem sery. Przez kilka minut udawało mi się myśleć wyłącznie o zabawie.
Przede wszystkim jednak rozglądałem się za Anną. Czekałem. Mogła się przecież pojawić w każdej chwili. Stanąć przed wejściem do obozu z Augustem na rękach. On śmiałby się do mnie z otwartą buzią, pokazując swoje cztery ząbki, a ja wziąłbym go, trzymałbym w ramionach, kiedy Anna będzie mnie obejmować, i Lou też przyłączy się do uścisków. Będziemy stać tak wszyscy czworo, złączeni.
W końcu drzwi do baraku się otworzyły, kolej na nas.
Podłoga była czysta, to pierwsze, na co zwróciłem uwagę. Solidna drewniana podłoga bez jednego pyłku. W baraku znajdowało się mnóstwo kabli kłębiących się wszędzie. Wewnątrz było znacznie chłodniej. Wentylator na ścianie buczał głośno.
Jakaś pani na pół ukryta za monitorem komputera uśmiechnęła się i poprosiła, byśmy usiedli.
– Proszę bardzo, oboje.
Wskazała dwa krzesła stojące przed biurkiem.
Przedstawiłem naszą sprawę, powiedziałem, że rodzina się rozdzieliła, kiedy wyruszaliśmy z południa, ale uzgodniliśmy, że spotkamy się tutaj.
– To była propozycja mojej żony – tłumaczyłem. – To ona chciała, żebyśmy kierowali się tutaj.
Pani zaczęła pisać na komputerze. Prosiła o podanie nazwisk i dat urodzenia zarówno Anny, jak i Augusta, spytała, jak wyglądają.
– Jak wyglądają?
– Czy mają jakieś znaki szczególne?
– ...Nie... Anna ma brązowe włosy. Jest niska. – Nagle pomyślałem, że może to zabrzmieć, jakbym uważał niski wzrost za wadę. – To znaczy... dość niska. Metr sześćdziesiąt, jak sądzę. I ładna – pośpieszyłem dodać.
Pani uśmiechała się.
– Moja żona ma brązowe włosy, które latem robią się jaśniejsze. I brązowe oczy – dodałem.
– A dziecko?
– August jest... zwyczajnym niemowlęciem. Ma cztery ząbki i wciąż mało włosów. Zresztą teraz zębów może jest więcej. Ostatnio bardzo marudził. Zdaje się, że swędziało go w buzi.
Co więcej mógłbym powiedzieć? Że August ma brzuszek, do którego lubię przytulać twarz? Albo że śmieje się głośno i perliście? I że hałasuje niczym syrena przeciwmgielna?
– Kiedy widzieliście ich ostatnio? – spytała pani.
– No gdy wyruszaliśmy w drogę – odparłem. – Tamtego dnia, kiedy opuszczaliśmy Argelès, 15 lipca.
– O jakiej porze dnia?
– Koło południa. W porze lunchu.
Teraz Lou przestała na mnie patrzeć, zamiast tego podciągnęła nogi i oparła głowę na kolanach.
– Co się stało? – spytała pani.
– Co się stało? – powtórzyłem.
– Tak.
Nagle nie spodobało mi się, że tak wypytuje.
– Stało się to samo, co z wieloma innymi – odparłem. – Musieliśmy uciekać, zresztą byliśmy jednymi z ostatnich opuszczających miasto. I zostaliśmy rozdzieleni.
– To wszystko?
– Tak.
– I potem nie miałeś już od nich wiadomości?
– Jak miałbym je dostać? Internet nie działa. Telefon też nie. Ale próbowałem. W przeciwnym razie nie siedziałbym teraz tutaj!
Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Muszę się uspokoić, nie mogę krzyczeć. Muszę być pozytywny, pokazać, że jestem opanowanym facetem.
Poza tym polubiłem tę panią. Jakieś pięćdziesiąt lat, szczupła twarz, wyglądała na zmęczoną, ciężko pracuje po całych dniach dla innych, to ten typ zmęczenia.
– Umówiliśmy się z żoną – powiedziałem tak wyraźnie i spokojnie, jak tylko mogłem. – Ustaliliśmy, że będziemy kierować się tutaj. Taki mieliśmy plan.
Ona znowu spojrzała na ekran komputera. Dopisała coś jeszcze.
– Niestety, nie znajduję ich w rejestrach – rzekła wolno. – Tutaj ich nie ma. I dotychczas nie było.
Popatrzyłem na Lou, czy coś z tego do niej dociera? Chyba nie. Wciąż siedziała z czołem opartym o kolana, nie widziałem jej twarzy.
– A mogłabyś sprawdzić jeszcze raz? – spytałem.
– To nie jest konieczne – odparła urzędniczka bezbarwnym tonem.
– Ależ tak, jest – upierałem się.
– Davidzie, posłuchaj...
– A ty jak masz na imię? – spytałem.
– ...Jeanette.
– Okej, Jeanette. Z pewnością sama też masz rodzinę. Wyobraź sobie, że rozmawiamy teraz o twoich bliskich.
– Moich bliskich?
– O twojej rodzinie. Najbliższych ci ludziach.
– Ja też kogoś straciłam, ja też – powiedziała.
Ona też kogoś straciła.
Oczywiście, że ona też. Kogoś, kogo szuka, kogoś, kogo może już nigdy nie zobaczy. Wszyscy przeżywają to samo.
– Przepraszam – bąknąłem. – Chodziło mi tylko o to, że masz dostęp do rejestrów. – Wskazałem komputer. – Przecież to właśnie robicie, znajdujecie ludzi, czyż nie?
„Znajdujecie ludzi”. To brzmi dziecinnie. Jestem dla niej jak dziecko, nie ulega wątpliwości. Dziecko z dzieckiem.
Wyprostowałem się, zmierzwiłem włosy Lou, starałem się wyglądać po ojcowsku.
– Musimy znaleźć Annę. To jest jej mama – powiedziałem. – I jej brata – dodałem pośpiesznie. Niech sobie nie myśli, że zapomniałem o Auguście.
– Bardzo mi przykro, ale nie widzieliście się już dwadzieścia cztery dni – powiedziała. – W tym czasie mogło wydarzyć się wszystko.
– Dwadzieścia cztery dni to nie tak długo – zaprotestowałem.
– Mogli trafić do innego obozu – powiedziała i teraz w jej głosie pojawił się ton pocieszenia.
– No właśnie – przytaknąłem pośpiesznie. – Z pewnością coś się stało.
– Mogę ich zarejestrować jako osoby poszukiwane – zaproponowała Jeanette.
Znowu się uśmiechnęła, naprawdę starała się być uprzejma. Odpowiadałem równie uprzejmie, chciałem pokazać, że też potrafię. Siedziałem z rękami sztywno przyciśniętymi do ciała. Chowałem przed nią pachy, plamy potu na T-shircie. Ponownie zerknąłem na Lou. Wciąż nie widziałem jej twarzy. Siedziała równie sztywno jak ja, z buzią przyciśniętą do kolan.
Później miała ślady i na kolanach, i na czole, materiał spodni odcisnął się na gładkiej skórze.
Kiedy wychodziliśmy, nie wziąłem jej za rękę. Chciałem biec. Krzyczeć. Ale zmusiłem się, by iść spokojnie.
Cykady. One się nie boją. Znoszą to cierpliwie.
Też jestem cykadą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------