- W empik go
Błękit - ebook
Błękit - ebook
Błękit oceanu przynosi ukojenie zmęczonym oczom, wlewa spokój w serce i ucisza myśli rozpędzone hałasem wielkich miast. Powieściopisarz Ethan Clain w wyniku problemów osobistych trafia na jedną z egzotycznych wysp, gdzie obejmuje funkcję nauczyciela WF-u w amerykańskiej szkole. Musi nauczyć się nowego życia pozbawionego świateł San Francisco, gwarnych restauracji i wielkomiejskich wygód. Dodatkowo staje przed wyzwaniem pracy z nastolatkami, co okazuje się nie lada zadaniem.
Społeczność wyspiarska, wśród której przyszło mu mieszkać, jest mocno poróżniona wewnętrznym konfliktem między tradycją a nowoczesnością przyniesioną przez Amerykanów. Animozje przybierają na sile, są przekazywane młodszym pokoleniom, które toczą walkę w imieniu swoich rodziców. Z czasem sytuacja przybiera groźny obrót i trzeba opowiedzieć się po jednej ze stron.
Clain, początkowo wyobcowany i niemogący się wpasować do nowego otoczenia, z czasem zagłębia się w miejscową kulturę i język. Odkrywając znaczenie tradycji, wraca wspomnieniami do swoich korzeni i staje przed wyzwaniem przepracowania własnych traum. Podejmując walkę w imieniu innych, wkracza na drogę do odszukania siebie i własnego spokoju.
Notka o Autorze
Vincent Vin – awangardowy autor młodego pokolenia. Zadebiutował w 2019 roku opowiadaniem „Antykultura”. W 2021 roku nakładem Wydawnictwa Borgis ukazała się jego książka „Studnia Johna” – powieść społeczno-obyczajowa na pograniczu science-fiction i literatury grozy. Miłośnik amerykańskiej literatury, zwłaszcza prozy Francisca Scotta Fitzgeralda, Marka Twaina, Ernesta Hemingwaya i Trumana Capote. Pasjonat sportu, w szczególności boksu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67642-25-5 |
Rozmiar pliku: | 693 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Celny cios
– Spójrz, jak się rusza. Co za obrona, nie znam obecnie żadnego pięściarza, który byłby w stanie go trafić.
W ten właśnie sposób komentował przebieg pojedynku o pas mistrzowski chuderlawy siedemdziesięciolatek o niezwykle wyrazistej twarzy i błyskotliwych oczach. Gdyby nie był menadżerem pisarzy, jak to sam mawiał: teraźniejszych ludzi zdających się myśleć jako jedni z nielicznych w dzisiejszym świecie, pewno zostałby niezłym jak na zachodnie standardy aktorem; takim, który za przyjaciela miałby codzienne odurzanie się cholernymi narkotykami bądź upijanie się do nieprzytomności wysokogatunkową whisky – nałogi uskuteczniałby po dniu pełnym wrażeń na scenie, rzecz jasna.
Przedstawicielem „maści ludzkiej”, o jakiej zwykł pan Phillips mówić „umysły otwarte, pragnące odkrycia wszystkiego tego, co niepewne i zagmatwane”, był stojący obok niego tęgi mężczyzna. Szerokie barki, pociągła sylwetka i kawowy kolor włosów sprawiały, że uchodził w mniemaniu wielu kobiet za niebywałego przystojniaka.
Obecnie tkwili bez ruchu ściśnięci ludzką materią ekscytującą się popisami obu zawodników tańczących wokół siebie pomiędzy ringowymi linami. Chrupiąca zawartość tekturowego pudełka, którą Ethan Clain trzymał w dłoni, dziwnym trafem wędrowała do ust Phillipsa, człowieka sceptycznie podchodzącego do kwestii objadania się przetworzoną żywnością.
– Zabierz to ode mnie. Wiesz, że muszę dbać o linię. – Roześmiał się, wpychając do gardła kolejne pokłady serowych nachosów.
W umyśle Phillipsa nastąpiło przymusowe odtworzenie swojego rodzaju wbudowanej pamięci – dokładniej materiału dotyczącego dzisiejszego dnia w pracy. Jego biuro mieściło się przy jednym z ruchliwych skrzyżowań w San Francisco. Dzisiaj przejrzał dwie oferty przesłane przez różnorakie osobowości. Tak, na stronie internetowej jego firmy, fachowo zaprojektowanej przez znajomego informatyka, doczytać się było można, że tekst do ręki szanowna redakcja weźmie pod jednym warunkiem, mianowicie przysłania wraz z dziełem literackim wyczerpującego opisu dotychczasowych poczynań autora – zarówno jego osiągnięć artystycznych, jak i burzliwego życia prywatnego.
Dzisiejszego poranka wziął do ręki zapakowane w złotą folię stosy kartek, zapewne świeżych, doręczonych przed siódmą rano przez miejscowego listonosza, długobrodego Pete’a. Do przesyłki przylepiony był list z kolorowymi pieczęciami oznakowany przez pracownicę poczty z Los Angeles.
– Uuu, Los Angeles – zamruczał pod nosem, zerkając na pakunek znad okularów połówek. – Pamiętam te dziewczyny, które w tak beztroski sposób jeździły blisko oceanu na wrotkach. Miałem wtedy szczęście, że do miasta zbliżała się wichura, a ja mogłem przyglądać się falującym na wietrze spódniczkom.
Rozpakował list przy porannym słońcu zabarwiającym na ceglasto obskurne biuro, zastawione wzdłuż i wszerz tysiącami teczek oraz porozrzucanymi notatkami. Rozprostował kartkę, mrużąc paciorkowate oczy. Niepohamowana radość wtargnęłaby do jego serca, gdyby finalnie okazało się, że „dzieło literackie” czekające na ścięcie bądź zbawienie nie było wypocinami jednej z tych fircykowatych dam przemierzających piaszczystą plażę całymi słonecznymi popołudniami.
– Jakbym był co najmniej wróżką! Ha! – prychnął. – Dwadzieścia lat, opalone, wysportowane ciało i równie tęgi umysł! Nawet nie zapomniała dodać, że miewa chwile, kiedy jest zabawna! Doskonale. Ile to coś ma stron? Dwieście?! – Skierował swój wzrok na kosz obarczony setkami arkuszy; gdyby nie fakt, że stał w rogu ściany, wszystkie arkusze zapewne runęłyby z hukiem na ziemię. – Cóż, będę musiał dzisiaj zawalczyć z tą stertą śmieci – powiedział, rzucając romansidłem kalifornijskiej dwudziestolatki w stronę kubła.
Jeszcze przed południem ślęczał nad hasłem do redakcyjnej skrzynki e-mailowej. Wielokrotnie wpisywał je niepoprawnie, a wówczas jego twarz pokrywała się coraz większym rumieńcem. Może to sędziwy wiek zmusza ludzką pamięć do resetowania zbędnych informacji?
– Gdzieś o tym czytałem – wymamrotał niedbale. – Najprawdopodobniej w którymś z miesięczników komputerowych. To pudło pełne elektrycznych instalacji jest podobne do ludzkiego mózgu. Często się zawiesza i nie pracuje, jak należy.
Był zmuszony do sięgnięcia po skórzany dzienniczek upaćkany w wielu miejscach kawą. Pośród niezliczonych adresów mieszkań, skrzynek e-mailowych, imion i numerów telefonów odnalazł hasło zapisane pogrubioną czcionką „Anthony123” – remedium na powrót do codziennych czynności.
Po odczytaniu najnowszej wiadomości, której nadawcą był jegomość skryty pod pseudonimem „Wild Cow”, zwątpił we własne siły. Dzisiejszy dzień nie zalicza się do najłaskawszych.
– Wild Cow. Też mi pseudonim – warknął zgryźliwie, a potem nagłym kliknięciem skasował wiadomość ze skrzynki.
Wyłożył nogi przed siebie, wtulił się w gabinetowy fotel i skierował wzrok za okno, gdzie w oddali most o głębokiej, chwilami drażniącej oczy czerwieni migotał zabawnie w objęciach mlecznej chmury.
W tym samym czasie po Golden Gate, najbardziej rozpoznawalnym moście świata, spacerował wysoki mężczyzna, ten sam, który za godzin osiem miał spotkać się z Phillipsem przed wejściem na stadion. Pomimo ogólnego rozdrażnienia i ścisku żołądka na samą myśl o zgromadzeniach publicznych, nie mógł przepuścić okazji, by nie dopingować zawodników toczących bój o mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Szary beton, po którym właśnie stąpał, był doskonałym odzwierciedleniem jego parszywego humoru. Wydawać by się mogło, że Ethan Clain jest człowiekiem spełnionym; poświadczać mogły o tym portfel o wystarczająco głębokim dnie i twarz sporadycznie goszcząca na okładkach szanujących się amerykańskich gazet. Ponadto zdarzyło mu się gościć w znanym show telewizyjnym i być oklaskiwanym przez wynajętą widownię. Czy sława, z jaką się zmagał, była owocem przypadku? Niekoniecznie. Wybitny pisarz młodego pokolenia ukazał światu niebywały talent już we wczesnym dzieciństwie. Dziś, mając lat nieco ponad trzydzieści, nadal czuł niedosyt młodzieńczych marzeń.
Kręte schody prowadzące na Golden Gate potrafiły zmusić człowieka do wyplucia płuc. Na całe szczęście w połowie wyczerpującej drogi na „szczyt” można było trafić do kawiarni i niewielkiego sklepiku, suto wypchanego klientami i pamiątkami nieustannie przewracanymi w ich turystycznych dłoniach. Któż mógłby pogardzić kubkiem gorącej i gorzkiej kawy, znajdując pretekst do krótkiego odpoczynku?
„Nie będę oszukiwać sam siebie”, pomyślał Ethan.
Odkąd jednoznacznie skończył ze sportem, jego życie, w szczególności na płaszczyźnie fizycznej, stało się denne. Niegdyś zgrabne ciało o nienagannej muskulaturze przeistoczyło się obecnie w dmuchaną lalkę, gotową wyzionąć ducha za sprawą konfliktu z cienką igłą. Sporadyczny wieczorny kielich wyparł potreningowe endorfiny, zostawiając w organizmie pewną zużytą już część niechętnie nastawioną do opuszczenia wygodnego ciała.
Mimo tego pokonywał stopnie schodów w zawrotnym tempie, przynajmniej na samym początku. Obraz wychudzonego chłopca wbiegającego na pozieleniałe wzgórze przemknął przed jego oczyma jak filmowa klatka. Nabrzmiałe wargi odpierające zaciekły atak zębów, które z powodu niewygody i obolałości spiętych nóg zaciskały się mimowolnie, to tylko skąpa esencja młodości Claina. Lśniące w słońcu krople słonego niczym morze potu. Walka do upadłego, bez względu na ucisk w gardle i niedowład kończyn. W końcu triumfalny upadek na szczycie, powolne umieranie w męczarniach na trawiastej powierzchni i niezakłamany uśmiech. Lata upływają, stanowiąc coraz to smakowitszą wyżerkę dla zachłannego robactwa; lenistwo zżera go od środka, jednocześnie nie dając mu zapomnieć o zamierzchłych osiągnięciach. Dziś wmówił sobie, że odczuwa niepokojące zmęczenie, jakby przyśpieszony puls i dudnienie serca były złowróżbnymi objawami zawału. Przerwał bieg, aby nasycić się kubkiem ciepłego napoju.
Kawiarnia świeciła pustkami, w przeciwieństwie do tłumnie odwiedzanego sklepiku z pamiątkami. Turyści, kręcący się wokół niskich lad wypełnionych po brzegi różnobarwnymi rupieciami, przywodzili na myśli egzotyczne ptactwo, przeskakujące euforycznie z gałązki na gałąź. Wtenczas pośród owej „natury” wypatrzył znajomą twarz. Wyjątkowo urocza kobieta stała w długiej kolejce do kasy. Jej przecudne, okrągłe oczy były bezbłędną repliką narządu wzroku ostatniej królowej hellenistycznego Egiptu, zaś przeciągnięte solidnie bordową szminką usta przyciągały uwagę bardziej aniżeli jaskrawe filary Golden Gate. Uśmiechała się promiennie do jednego z mężczyzn przebierających w ozdobnych filiżankach, co pewien czas odwracającego głowę w jej kierunku. Rzucony przez Margaret urok spowodował jego ubezwłasnowolnienie; koniec końców wspomniany jegomość nie mógł opanować bezwarunkowego odruchu zerknięcia przez ramię na urodziwą damę. Niebawem podszedł do niej z rozdziawioną szczęką, zapewne nieświadomy swojej nieudolności. Margaret od ośmiu lat była związana z Ethanem węzłem małżeńskim, w założeniach niedozwalającym na żadne kłamstwa.
„Sklep z pamiątkami? Co ona może tu do diabła robić? Powinna być w pracy. Chyba nie przyszła do sklepu z pamiątkami, żeby szczerzyć zęby do tego faceta?”, myślał gorączkowo Clain.
Sytuacja konfliktu z mężczyzną ostrzącym kły na jego piękną żonę mogłaby mieć miejsce co najwyżej w świecie równoległym. Przygnębiony codziennością, skulił brodę w ramionach i westchnął przygnębiająco. Od dłuższego czasu nie był sobą. Dawny wigor napędzający jego działanie zostawił na ringu, gdzie kiedyś regularnie dawał upust swoim emocjom. Brak weny twórczej, obojętność żony i przyjaciele, których nie był pewien. To wszystko składało się na niechęć do jakiegokolwiek działania.
Pokonywał dalszą część schodów, trzymając w ręku kartonowy kubeczek z kawą z białą, plastikową pokrywką. Gorący płyn kołysał się niespokojnie i podobny był w tym do szumiącego oceanu. Ethan Clain nie mógł odżegnać się od ponurej konstatacji – udzielił cichego przyzwolenia na podryw własnej ukochanej.
– Mogłem mu się przedstawić! Ciekawe, czy byłby równie zadowolony, gdybym dał mu do zrozumienia, że jestem jej mężem! – wykrzyczał, przyciągając tym samym wzrok przechodniów, którzy zamarli z przerażenia.
Wbrew ich opinii nie uciekł z psychiatryka. Dzięki wdrążającemu się do jego nozdrzy wilgotnemu powietrzu zdołał opanować niekulturalną złość; rozgrzane do czerwoności policzki poczęły przybierać barwę cukierkowego różu.
Grube stalowe rury, których obecnie dotykał wewnętrzną częścią dłoni, poczęstowały go upiornym chłodem, jakby słynny most wiszący był odizolowanym elementem krajobrazu San Francisco i nie uznawał braterskiej przyjaźni ze słoneczną materią. Pomimo że pogoda w centrum miasta była całkiem łaskawa, okolice potężnego obiektu art dèco okrywała ciężka mgła. Niesprzyjający fotografom wiatr zapędził mętne kłębowiska aż pod osamotnioną wyspę Alcatraz; czepliwe serie dudniących w uszach podmuchów zniechęcały turystów do wychylania głów poza barierki. Mimo tego Ethan skulił głowę i zatopił wzrok w wodzie. Usłyszał rytmiczne uderzenia spienionych fal o betonowy brzeg. Gdzieś w dole, nad powierzchnią wody roznosiły się entuzjastyczne okrzyki kitesurferów i windsurferów, zadowolonych z panujących na oceanie warunków pogodowych.
– I bęc – jęknął pan Phillips, zakrywając rękoma twarz. – Wiedziałem, że tak się to skończy.
– Co? – zdziwił się Ethan. – Jeszcze niedawno mówiłeś, że nie znasz pięściarza, który byłby w stanie go trafić!
– Teraz wiem, kto byłby w stanie go trafić. To ten gość, tamten pozdrawiający kibiców. Widzisz? – powiedział ochrypłym głosem, wychyliwszy jedno oko poza obręb dłoni i zerkając na zwycięskiego zawodnika salutującego w stronę kibiców.
W szybkim czasie przedostali się do samochodu zaparkowanego przed stadionem. Ludzkie ciała wylewały się głównym wyjściem, niczym pasta do zębów przygnieciona wojskowym traperem.
– Ruszaj! – rozkazał starzec, zapinając pasy bezpieczeństwa.
Zaraz po tym rozpoczął poszukiwania ulubionej stacji radiowej nadającej późną porą jazzowe przeboje z początku dwudziestego wieku.
– Wiesz, że nie lubię, jak ktoś przestawia radio w moim aucie? – warknął ponuro kierowca, a cienie latarni miejskich hulały po wnęce samochodu.
Gdyby nie wykonywany przez niego manewr wyprzedzania, zmieniłby stację radiową na bliższą jego sercu. Nowoczesna i udobruchana przez wszystkie obojętne uszy muzyka często towarzyszyła Clainowi podczas drogi. Nie wymagała od słuchacza zbyt wiele – działa to w obie strony.
Przyjaciel i zarazem wydawca oraz menadżer Ethana, Phillips, mieszkał samotnie w jednym z kolorowych domów z rzeźbionym wykuszem, czterema kolumnami wzorowanymi na stylu jońskim i zabytkowymi pilastrami stanowiącymi obramienie otworów okiennych, do których wdzierało się wieczorami zachodzące słońce. Fascynująca panorama na rozległą ulicę z pękatymi latarniami, port jachtowy z drewnianym pomostem, przydrożny targ ze świeżą rybą, gdzie w południe gromadził się tłum wygłodniałych klientów, to jedynie skromne namiastki oazy, pośród której przyszło mu żyć.
Staruszek wysiadł z samochodu, kurczowo trzymając się drzwi, ażeby nie upaść na twarde płyty chodnikowe. Jeszcze przez chwilę szperał w kieszeniach, przewracając w nich gąszcz niepotrzebnych rzeczy, takich jak maciupki notes, długopisy i wizytówki walające się tam od niepamiętnych czasów. Aż dziwne, że pasek od jego spodni zdołał dźwigać taki ciężar. W końcu znalazł klucze. Pożegnał przyjaciela skinieniem głową i zniknął w ciemnościach korytarza.
Siedzący bezczynnie za kierownicą Clain rozdzierał wzrokiem pustą ulicę. W aucie pachniało limonką, oklepanym zapachem renomowanej firmy od dziesięcioleci zajmującej się produkcją nasączonych tekturek. Zaciągnął się przez mocno pokiereszowany nos, a piekąca woń wypełniła jego dotychczasową pustkę w głowie.
– Margaret – szepnął cicho, a jego głos zjednał się z brzękiem radia wyciszonego do niemalże minimalnej głośności.
Przywołanie imienia ukochanej spowodowało na jego skórze wysiew chłodnych dreszczy. Nie bez przyczyny. Margaret uwielbiała zapach limonki i to ona kilkanaście dni temu zakupiła oraz własnoręcznie zawiesiła za lusterkiem niewielki kawałek cienkiego kartonu. Czekała go rozmowa. Nieunikniona. Przynajmniej w jego mniemaniu; chyba że zdołałby żyć z kobietą pod wspólnym dachem, jednocześnie nie przejawiając troski o jej dobro. O własnym może zapomnieć. Nie pamięta, kiedy ostatnio przeprowadzał z Margaret zdroworozsądkowy dialog. Ona, wiecznie zabiegana, pudrująca nos w odstępie czasowym co kilkanaście minut i spędzająca rozwlekłe poranki na suszeniu tonowanych włosów, wychodziła do pracy, kiedy Ethan jeszcze spał. Wracała późno, zmęczona i rozdrażniona; o wyprutych emocjach poświadczał język zwisający z jej brody, jak u psa pościgowego, który wrócił do bazy po udanym polowaniu. Kolacje jadała na mieście, telefon ładowała w samochodzie, była samowystarczalna. Jedynie suszarka w kształcie solidnego pistoletu, zresztą także z ciężkim do naciśnięcia spustem, trzymała ją blisko domu i nie pozwalała odejść. Niekiedy spali oddzielnie, innym razem dzielili małżeńskie łoże. Bywało tak, że dzwonili do siebie w ciągu dnia lub wysyłali pozdrowienia SMS-em. Chwile, gdy gawędzili żywiołowo o ważnych wydarzeniach z życia publicznego, a ich dialog przeradzał się w koleżeńską pogawędkę, już dawno przerodziły się w czas przeszły.
Złapał pokrętło i trzymając je zgrabnie w trzech palcach, kciukiem, wskazującym i serdecznym, zakręcił nim ostro w kierunku wschodnim. Zagrzmiały czysta perkusja i przyjemny warkot strun gitary elektrycznej. Niebawem dołączył do nich gładki głos, a mężczyzna wcisnął pedał gazu.
Apartament, w którym mieszkał, był jednym z wielu w północnej części miasta. Prostokątne bryły o czterech piętrach, usadowione nieopodal parku z wieloma piaszczystymi ścieżkami i gęstymi drzewami, połyskiwały posrebrzonym pyłem, jakby dobrotliwy księżyc rozsypywał nad nimi magiczny proch.
Dochodziła północ. Ethan minął bezszelestnie kuchnię i z przestrachem zajrzał do sypialni. Pośród lichego amarantowego poblasku nocnej lampki świecącej bez ustanku z okolic komody nie dostrzegł niczego niepokojącego. To znaczy, że jego ukochanej Margaret nie było w łóżku; starannie zasłana pościel, wczorajszy biustonosz i beżowe pończochy zaświadczały o całodobowej nieobecności mieszkanki wąskiego pokoiku. Cofnął się do salonu. Zdjął kurtkę oraz spodnie i zawiesił je na fotelu. Po chwili runął na sofę i zasnął w samotności, przykrywając się jedynie prowizoryczną, niemalże przezroczystą jak firanka, narzutą.
Srebrny glob przesunął się w górę, chcąc bacznie lustrować uśpione miasto; przyglądał się również narcystycznie własnemu odbiciu w spokojnej zatoce San Francisco. Wstydliwy format (och, tak, którykolwiek z nocnych spacerowiczów i ziewających taksówkarzy mógłby pomylić go z jednocentówką rzuconą pogardliwie w otchłań nocnego nieba) nadrabiał zadziornością i makiawelicznie odpędzał od siebie porowate chmury. Jakież to wdzięczne musiały być mu pobliskie Angel Island oraz Alcatraz Island; skąpane w jego pobrzasku, odsapywały przed kolejnymi tłumami wycieczkowiczów, przed ich spiżowymi podeszwami i niewrażliwymi na czyjeś zawstydzenie aparatami. Gdyby nie zasiane wzdłuż wybrzeża North Beach latarnie, pełniłby funkcję jedynego strażnika jasności górującego nad miastem. Zwą go dziś „niepotrzebnym”, choć jeszcze niedawno mówiono o nim „niezastąpiony”. Bywały jednak miejsca, przy których niezmiennie czynił wartę. Sportowa gablota w rogu ściany, należąca do Ethana, zwabiała go do siebie niczym pracowitą mrówkę do miodu z rozbitego słoja. Wisiała dumnie naprzeciw okna zasłoniętego beżową, organdynową firaną, zwykle tańczącą pod dyktando oceanicznego wicherka. Zachwycająca wszelkich gości odwiedzających mieszkanie młodego małżeństwa witryna zawierała liczne medale, statuetki, puchary i odznaczenia należące do gospodarza, w większości za pierwsze miejsca. Około stu wygranych walk amatorskich stoczonych na ringach w całych Stanach Zjednoczonych zebrały żniwa w postaci siniaków, opuchnięć i tak upragnionych niewielkich krążków – dowodów walki, potwornego cierpienia i w ostatecznym rozrachunku błogiego rozradowania. Nic więc dziwnego, że księżyc i wspomniane trofea łączyła więź. Bracia chwilowej adoracji i rozpaczliwego zapomnienia. Jedno konkretne trofeum, złoty puchar o rozległych skrzydłach spełniających rolę uchwytów, usadowiono na cienistym końcu górnej półki gabloty i celowo przykryto czerwono-niebieską chorągwią, tym samym skazując go na niepamięć. Wyjątkowy przedmiot, będący syntezą dwóch skrajnych wartości, przywracał w Ethanie wspomnienia tragicznych i zarazem ekscytujących przeżyć…
Słońce wstało, lecz nie wszystkim było dane napawać się jego powabnym pięknem. Przed południem kobaltowe chmury przyciągnięte przez zimne powietrze znad Oceanu Spokojnego przysłoniły całe miasto.
Wybudzony przez zgiełkliwe auta opuszczające osiedlowy parking, Ethan Clain ziewnął upiornie i zamlaskał ustami, jakby oczekując, że boska ręka wleje w jego suche gardło choć odrobinę butelkowanej wody. Odruchowo chwycił za telefon komórkowy. Kilka nieodebranych połączeń. Wszystkie od Phillipsa. Wstał z sofy i wyszedł na balkon, wykręcając po drodze numer do przyjaciela.
– Ethan? Ethan? Co się z tobą dzieje? Mówiłem ci, żebyś nie tracił czasu na spanie. Musisz jak najprędzej przyjechać do biura – gdakał Phillips, plując w słuchawkę.
Clain założył zieloną kurtkę oraz jeansowe spodnie i niechętnie opuścił mieszkanie.
Tymczasem w siedzibie wydawnictwa Golden Pen starszy mężczyzna odłożył swój sędziwy telefon i skierował wzrok na zdjęcie oparte o grube księgi spoczywające na rogu biurka. Chwycił niewinnie drżącą dłonią za skrawek fotografii. Czuł, jak obraz sprzed nosa przenika w głąb jego głowy i bezwiednie uruchamia wspomnienia sprzed dziesięciu lat. On i Ethan, nieco młodsi niż obecnie, ciut weselsi i obaj z proroczym błyskiem w oczach. Skazani na sukces. Gotowi na podbój amerykańskiego rynku książki. Phillips pamięta, jakby to było wczoraj, kiedy młodzieniec złożył na jego biurku rękopis przesiąknięty tuszem. Gładkie jak aksamit pismo; litery dostojnie zaokrąglone miejscami, jakby wzorowane na kaligraficznym kunszcie średniowiecznego mnicha. Każda z nich pisana oddzielnie – każdorazowo wkładano w nią żywe emocje. Któż by przypuszczał, że nieznany mu bliżej nastolatek okaże się pisarzem kompletnym, a porównywać go będą do najwybitniejszych postaci literackiego świata? Zdawał sobie sprawę, że Ethan doświadczył w życiu wiele złego i przekroczył próg jego wydawnictwa zaraz po tym, kiedy doznał największej porażki.
Drzwi roztwarły się gwałtownie, a mężczyzna wspominany przez wydawcę wtargnął do środka z posępną miną. Czy przypominał osobę uwiecznioną na zdjęciu? Poza kanciastymi zmarszczkami na czole i otumanionymi oczami był to ten sam przystojny młodzieniaszek.
– Cześć, Phillips – warknął ponuro i zasiadł niechlujnie na krześle przygotowanym dla gości lub przyszłych pisarzy.
Ostatnimi czasy niewiele osób miało przyjemność zasiadać naprzeciw właściciela, póki co, dobrze prosperującego Golden Pen. Pomimo cotygodniowej lawiny potencjalnych literackich „strzałów w dziesiątkę”, od dłuższego czasu wydawca odkładał zatwierdzenie jakiegokolwiek utworu.
– Mam nadzieję, że nasza rozmowa nie potrwa długo. Jestem ostatnio bardzo zajęty. A poza tym, mogłeś powiedzieć mi wczoraj…
Starszy jegomość spojrzał na niego znacząco.
– A więc czym się teraz zajmujesz? Czyżbyś przypadkiem rozpoczął pracę nad nową książką? Zaskocz mnie, Ethanie! Czekam na to od dłuższego czasu!
– Można tak powiedzieć… – wymamrotał lekceważąco Clain.
Obaj przez dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie ze spokojem i zrozumieniem.
– Widzisz, mój drogi chłopcze, te sterty kartek pod koszem? – zaczął Phillips, po czym wstał z obrotowego fotela i zaczął spacerować wzdłuż ściany. – Jest koniec miesiąca, więc niedługo będę zmuszony wynieść je przed biuro. Zakładam, że niektóre z nich to dobre teksty. Kto wie, czy nie wyrzucę na śmietnik któregoś z przyszłych bestsellerów? A ta cuchnąca ciężarówka zawiezie je na koniec paskudnego świata. Wiesz, co będzie za miesiąc? Znowu róg tego pokoju zapełni się po sufit maszynopisami osób pragnących zostać twórcami. Tak. Oni chcą być tacy jak ty, Ethanie. Pragną rozgłosu, szacunku, to na pewno… ale przede wszystkim tworzą. Co prawda większość z nich nigdy nie dorośnie ci do pięt. Nie mają aż tak dużego wyczucia literackiego, a ich postacie są tak żywe, jak trupy moich przodków na pustynnym cmentarzysku w Nevadzie. Jeśli nie wydamy czegoś nowego, będę zmuszony zaprosić tu dwudziestoletnią, opaloną, wysportowaną, mądrą i zabawną dziewczynę z Los Angeles. Takie mieszanki podobno istnieją. No, w każdym razie, sprawdzę to. Jeśli jej książka nie przyczyni się do wystarczających zysków dla wydawnictwa, będę musiał zaprosić kolejnych autorów. I tak wpadnę w błędne koło, wydając średnie czytadełka. Do tej pory poświęcałem się tobie całym sobą. Starałem się, abyś miał wszystko, czego potrzebujesz. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i nie możesz zapomnieć, że jesteśmy sobie potrzebni. Ty piszesz, ja wydaję. Ty nie musisz kochać nikogo, a wszyscy muszą kochać ciebie. Ty się nie wypaliłeś, Ethanie. Ty zwyczajnie zwątpiłeś w swoje zdolności.
– Ach – westchnął głęboko Clain. – Jesteś dla mnie ważny i nie musisz mi o tym przypominać. Dobrze wiem, ile ci zawdzięczam. Daj mi jeszcze trochę czasu. Znasz mnie. Nie mogę pisać, kiedy coś zaprząta moją głowę. Niedługo wszystko wyjaśnię i wezmę się do roboty.
Późne popołudnie. Czarny ford zaparkowany przy krawężniku zatłoczonej ulicy w centrum miasta wzbudzał podejrzenia lokajów hotelowych stojących na baczność przed obrotowymi drzwiami. Pomimo przyciemnionych szyb można było dostrzec w nim pasażera impulsywnie zerkającego w stronę szklanego biurowca. Jednak wszechobecny pęd odciągał uwagę pozostałych przechodniów; ludzie dreptali dźwięcznie po betonowych płytach chodnika, od czasu do czasu podnosząc głowę, aby w oddali uchwycić skrawek nieporuszonego oceanu. Tak, mogli wypatrzeć filigranową plamkę oceanicznego świata i na moment stracić dla niego głowę. Wskazówki zegara gnały ile sił w mechanizmie, podobnie jak uliczne światła, zataczając truistyczny „dzień świstaka”. Zielone, żółte, czerwone; tak bez końca. Auta przemierzały krótkie dystanse pomiędzy uliczkami zakończonymi skrzyżowaniami, niczym ławice rybek dyrygowane przez absurdalnego przywódcę. Pojazdy, których właściciele zajmowali się spożywaniem zapakowanych w folie kanapek bądź oglądaniem internetowej transmisji meczu bejsbolowego, były zazwyczaj szykanowane gromkimi klaksonami. Miasto tętniło życiem; takowe współistnienie gromadnych ludzi rozchodziło się wonią grilla w powietrzu. Rajskie zapachy unoszące się pomiędzy korytarzami utworzonymi z bloków, biurowców i kamienic zwiastowały nadciągającą porę wieczornego posiłku.
Niebawem nadszedł moment, kiedy spod topornego nadwozia forda buchnął siwy dym, a echo silnika odbiło się od okolicznych gmachów. Ruszył, a jego koła sunęły z wolna, jakby nabierały siły do długiej i wyczerpującej podróży. Srebrne felgi obracały się wokoło, tworząc optyczne złudzenie wijących się węży każdemu, kto spojrzał na nie przez dłuższą chwilę. Mężczyzna kierujący autem skulił głowę między szerokimi barkami, a oczy zakrył okrągłymi okularami przeciwsłonecznymi. Prowadził mechaniczny pojazd, lecz obecnie to nie droga stanowiła centrum jego zainteresowania. Wzrok Ethana Claina śledził przechodnia, a dokładniej urodziwą kobietę ubraną w beżową, obcisłą marynarkę oraz nienagannie dopasowaną spódnicę tego samego koloru. Dziewczyna nie namęczyła się chodem, ponieważ opuściwszy swoje miejsce pracy, czyli biuro, któremu z tak wielką uwagą przyglądał się zamaskowany Ethan, nie zdążyła przejść kilkunastu metrów, kiedy to weszła do pobliskiej restauracji. Wówczas ford zatrzymał się nieopodal lokalu. Chwilę potem kierowca wysiadł z auta i podbiegł do piramidalnego okna bistro o nazwie „Au Petit”. Na jego wyczerpanej twarzy pojawiły się skrajne emocje; wraz z upływem sekund oczy pisarza rozszerzyły się drapieżnie.
– Więc w taki sposób umilasz sobie czas po pracy?! – zagrzmiał tak donośnie, że restauracyjna szyba zadygotała.
Agresywnie chwycił za klamkę i wszedł do środka, skupiając na sobie uwagę gości restauracyjnych, majestatycznie konsumujących francuskie rogaliki z serem jako przystawkę przed daniem głównym – nadziewaną pieczenią z dziczyzny. Rozemocjonowane źrenice skupiły się na drugim stoliku po prawej stronie lokalu. Nie widział nikogo z wyjątkiem ulokowanej tam pary. Do rozchichotanej Margaret oraz zielonookiego mężczyzny z niedbałym zarostem na twarzy podszedł kelner w bordowym fraku. Wykwintnym ruchem przedramienia rozmieścił na stoliku kartę dań. Liczył na zacny napiwek, choć dopadały go pewne wątpliwości, czy aby na pewno obsługuje forsiastych klientów? Towarzysz czcigodnej damy z całą pewnością nie należał do grona zamożnych dżentelmenów. Przywodził na myśl pospolitego członka motocyklowego gremium charytatywnego. Świadczyły o tym skórzana, ćwiekowana kurtka z haftem róży i napisem „Red Roses”, brud za paznokciami oraz wiele innych charakterystycznych cech i zachowań, takich jak nagminne oblizywanie popękanych warg czy nieufność wobec kulturalnego pracownika „Au Petit”.
– Na co masz ochotę, kochany? – spytała rozmarzonym głosem kobieta, zaglądając do kilkustronicowej książeczki obszytej najprawdziwszą skórą.
– Na cokolwiek, Margaret. Chciałbym po prostu się najeść – zachrypiał jej towarzysz, nie odczuwszy potrzeby zajrzenia do karty.
Nie lubił tracić czasu, szczególnie gdy chodziło o rozpoznawanie literek zapisanych na kartce.
– Och, wybiorę coś specjalnego – odrzekła, cmokając ze szczęścia. – Może…
– Jak mogłaś mi to zrobić!? – usłyszała za plecami wzburzony głos.
Margaret zachłysnęła się powietrzem, jakby niewidzialna kula gorącej cieczy wpadła do jej gardła. Za chwilę kaszlnęła i rzekła nerwowym głosem:
– Ethan… nie wiem, co mam powiedzieć. Chciałam z tobą o tym porozmawiać, przy najbliższej okazji… ale, ale ostatnio ze sobą nie rozmawiamy. Tak mi przykro… Przepraszam… Że dowiadujesz się o tym w ten sposób.
Nim zdążyła wypowiedzieć ostatnie słowo, Clain wyrwał do przodu ciałem, skręcił tułów i wystrzelił potężny cios z prawej ręki wprost na szczękę domniemanego motocyklisty. Jedno bezbłędne trafienie zwaliło go z krzesła; z niebywałym łoskotem runął na lakierowaną posadzkę, a widzowie zamieszania wstrzymali oddechy. Niedługo po tym zrozpaczona Margaret uklękła przy kochanku. Potrząsanie bezwładnym ciałem nie przynosiło najmniejszego skutku.
– Mark, żyjesz?! Mark, odezwij się! Ludzie, zadzwońcie na pogotowie!