- nowość
- promocja
- W empik go
Błękitni - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2025
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Błękitni - ebook
Książkę przepełnia wiara w podstawowe cnoty: lojalność i przyzwoitość. Cechy, które były niezwykle ważne również dla samej autorki, wielkiej społecznicy, czynnej w organizacjach kobiecych i ziemiańskich, przekonanej do ostatnich chwil życia, że dobra strona natury ludzkiej zawsze zwycięża.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8241-094-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Roznoszono właśnie desery. Służba w liberii białej z żółtym, kapiącej od złota i haftów, fantazyjnego kroju, z zapiętymi na plecach wierzchnimi rękawami podawała je na złoconych tacach, tak poważna i skupiona, jakby spełniała obrządek religijny.
Z tac wyzierały złociste ananasy, pomarańcze, świeże figi, daktyle, owoce dalekiego Południa, na stole szampan pienił się w krysztale. Tymczasem zachodzące słońce, czerwone, zaglądało przez wąskie, gotyckie okna do tej sali sklepionej, wyłożonej dębem rżniętym misternie, ślizgało się po ścianach obwieszonych trofeami łowów, muskało gdańskie, rzeźbione kredensy i szafy, lubowało się zbytkiem zastawy stołu, strojów służby, zazierało też bardzo niedyskretnie i ciekawie w oczy dziewięciu biesiadników. Poczciwe słońce, które dzień cały złociło łany zbóż rodzimych, ogarniało życiodajnym uściskiem białe brzozy, czarne olchy i dęby, grzało lotki jaskółek, bocianów, szarych wróbli, opalało na brąz twarze smagłego ludu, od potu szklące się, a radosne w znoju – teraz pod wieczór, ukośnie, przez cieniste parki i złocone sztachety, wdarło się aż tutaj, na kamienny dziedziniec, przez chwilę zabawiało się z fontanną i wreszcie wpadło aż do środka pysznego, samotnego gmachu.
Zdziwione było słońce. Owoce na stole nie ono wypieściło, napój złocisty nie jego był dziełem, twarzy tych ludzi, goszczących u biesiady, nie pomalowało złocistym odblaskiem. Były białe i różowe jak kwiaty fantastycznych begonii zdobiących stół jadalny, kwiaty, które słońce widziało niekiedy przez tęczowe szkła przepysznych cieplarni.
Więc słońce, śmiałe i pewne swego czaru, poczęło tych ludzi dotykać po czole i policzkach, muskać po włosach. Nie widywało takich podczas swoich wędrówek po polach szerokich, po dolinach cichych, po gwarnych osadach przydrożnych.
Na czołach tych nie było potu, policzki pokrywał puder lub bladość papierowa.
Znalazło jednak młode lica i poswawolić chciało. Poczęło więc je całować ognistymi pocałunkami, łechtać drżącymi promieniami, poczęło pieścić i głaskać. Takie pieszczoty i swawole miewało zwykle dla ludzi, którzy znosili jego skwar całodzienny, a ludzi owi płacili mu uśmiechem i, zaczepieni, podnosili w stronę jego tarczy łagodnej, purpurowej oczy wdzięczne i wesołe.
Ale u tego stołu inni byli ludzie. Młode lico uchyliło się niechętnie od pieszczot i całusów, a twarz bardzo pięknej panny zachmurzyła się widocznie.
– Ach! Co za obrzydliwe słońce! Obiadujemy jakby przy chłopskiej iluminacji! – sarknęła, odrzucając wachlarz.
Towarzysz jej, mężczyzna blady i mizerny, podniósł oczy ku oknu i łuna zachodu stanęła w jego źrenicach siwych, przyćmionych i jakby bardzo smutnych.
„Ktoś ty? – spytało go słońce. – Nie widziałem nigdy ani ciebie, ani takiego smutku, jak w twoich oczach. Czy jesteś nieszczęśliwy? Może chory? Chodź ze mną!...”
Zamigotało całym bogactwem swych barw.
„Chcesz złota i purpury? Patrz, ile ich mam!”
Źrenice pozostały mgliste i zimne. Mężczyzna, nie spuszczając powiek, rzekł bardzo dźwięcznym, cichym głosem:
– Siła! Zapuść firankę!
Biało-złocisty sługa, stojący za jego krzesłem jak na warcie, podskoczył żywo ku oknu.
I nagle pomiędzy słońcem a tym obrazkiem obcym a ciekawym stanęła gęsta, gładka zapora z ciemnego jedwabiu.
Słońce skupiło się... i uderzyło w nią, zdziwione i uparte. Nie zdołało się przebić, chciało spalić. Rozgorzało jak łuna gniewne i mściwe.
Jedwab przyjął cios, rozpalił się i łapczywie wciągnął w siebie promienie. Wszystkie zagarnął, do środka dostało się tylko światło łagodne, rozpraszające dobroczynnie mrok komnaty.
Słońce, wygnane i pogardzone, odbiegło. Jeszcze chwilę obejrzało ściany z szarego kamienia, łupkowy dach, zajrzało na wysoko zatkniętą biało-złocistą chorągiew herbową na szczycie wieży, pogroziło pysznym murom i musnąwszy wierzchołki drzew parku, znikło.
Do sali jadalnej służba wniosła setki świec zapalonych, podawała kawę i likiery.
– Nie lubisz słońca, Idalio? – zawołała panienka siedząca naprzeciw pięknej damy. – A ja bardzo lubię! Przypomina mi bengalskie ognie. Chętnie zmieniłabym się z tobą na miejsce.
– Czy i na kawalerów? – spytała dama, mrużąc oczy i pokazując zza ust karminowych, zanadto nawet karminowych, dwa rzędy małych, ładnych ząbków.
Panienka oblała się delikatnym rumieńcem.
– Wątpię, czy księżna wygrałaby coś na zamianie! – rzekł sąsiad młodej osoby, wysoki młodzieniec o rudawych faworytach. – Niestety, pieczętujemy się właśnie Słońcem.
– Jak to? Nie jakimkolwiek Koniem?
– Niestety! Centaura i sąsiedztwo księżny zagarnął mi książę Leon, najniesłuszniej.
– Jedno i drugie dostało mi się najzupełniej przypadkowo – odparł młodzieniec o smutnych oczach, który przed chwilą wygnał słońce z komnaty.
– Może nawet wbrew chęci! – rzuciła mu ciszej piękna pani, wyłącznie dla niego tylko.
– Co do Centaura, niezawodnie – rzekł spokojnie.
– A co do sąsiedztwa? – badała uparcie.
– Sąsiedztwo księżnej zawdzięczam dzisiaj tak ciężkim okolicznościom, że istotnie w takich warunkach uznaję je za przeciwne mym chęciom. Przy tym stole zajmuję miejsce nie dla mnie przeznaczone, a to, księżno, nie osładza biesiady.
– Z tyrady tej widzę, że książę studiował w...
– Mylisz się, księżno. Żadne studia nie potrafiłyby uczynić ze mnie hipokryty.
– Ach, więc zawsze jesteś szczery?
– Zawsze, z tej prostej przyczyny, że nad nieszczerością trzeba przemyśliwać, układać ją i ciągle o niej pamiętać, a ja, księżno, zbyt jestem leniwy, by myśleć.
– To mnie bardzo martwi. Człowiek szczery jest więcej niż nudny, jest trywialny. Książę więc nie potrafi mówić nawet komplementów. O zgrozo!
– Po tonie znajduję, że księżna, wyegzaminowawszy moje zdolności towarzyskie, rada by co prędzej zamienić się z moją siostrą na miejsce i kawalera, au risgu opalenia się przy słońcu hrabiów Maszkowskich.
– Przeciwnie, kontrast pociąga! Zostaję na miejscu narzuconym nam przez obowiązek i postanawiam zająć się wychowaniem księcia w tym, w czym nawet jezuici nie dali rady.
– Jestem zawsze na rozkazy – rzekł młodzian, chyląc ufryzowaną, jasnowłosą głowę w stronę zalotnej damy.
Uderzyła go z lekka wachlarzem po ramieniu.
– Tiens – zawołała wesoło – książę jest chwilami zupełnie ładnym chłopcem! Dziś, gdy cię zobaczyłam, vous m’avez paru horrible!.
– Widocznie zyskuję przy bliższym poznaniu.
– Tym lepiej.
– Przecież nie byłem zupełnie obcy księżnie, przed pięciu laty drużbowałem bratu.
– Ach! Wtedy! To był taki obrzydliwy dzień. Miałam na sobie haniebnie skrojony stanik i byłam zła na szwaczkę, ale zła jak furia. A przy tym – w białym mi nie do twarzy – nie chciałam atłasu, wszystko było nie wedle mej woli. Ach, mon Dieu, w taki dzień źle wyglądać dla dogodzenia barbarzyńskiej tradycji! No, a przy tym ten Amadeusz tak mi dokuczył swymi drwinami! Książę mi nie dokuczył, więc go wcale wtedy nie zauważyłam. Nieprawdaż, że mi z żałobą do twarzy?
– Żałoba księżnej jest przepysznie... skrojoną – odparł, spoglądając na jej toczone kształty.
– Tak książę sądzi? O, nie jesteś wybredny. To worek tylko zastosowany do okoliczności. Tradycja w postaci waszej matki zabrania stanowczo wyciętych staników.
– Tradycja krzywdzi nas niemiłosiernie!
– Ach, flatteur. – Trąciła go znowu wachlarzem.
– Za co cię karzą, Leonie? – zagadnął przez stół hrabia Maszkowski.
– Za prawdę! – odparł młodzieniec.
– Księżniczka Iza przed chwilą obiecała mnie za coś podobnego sowicie wynagrodzić!
– Obiecuj, Izo, obiecuj! – zaśmiała się księżna Idalia. – Możesz obiecać nawet nagrodę, a discretion. Ja ręczę, że płacić nie będziesz nigdy!
– Czy hrabia jest uczniem księżny? – zagadnął jej towarzysz. W tej chwili, gdy trochę pochylony ku niej oczekiwał odpowiedzi, ktoś dotknął jego ramienia.
Obejrzał się żywo.
Siedzący z drugiej strony biesiadnik dotąd się wcale nie odzywał.
Starzec to był, zupełnie łysy, niedbale ubrany, z wielką, spadającą na piersi brodą.
Nie wtrącał się do rozmowy, a cała jego postać i zachowanie odbijały się jaskrawo od eleganckich fraków mężczyzn, od zbytkownych strojów kobiet.
Nie miał towarzyszki. Siedział ostatni u stołu, obojętny na otoczenie. Jadł prędko, popijał wodą, a w przerwie między jednym daniem a drugim zaglądał do otwartej przed sobą książki.
Przy deserze wziął cały ananas z kosza, rozciął go wzdłuż i wszerz, ale nie jadł, tylko mu się przyglądał. Książę, trochę zdziwiony, spojrzał na niego, ale wnet, jakby przypomniał sobie, z kim ma do czynienia, zapytał:
– Co rozkażesz, profesorze?
– Nic nie rozkażę – odparł starzec. – Czy nie masz, kolego, przy sobie lupy?
Wszyscy umilkli. Rozmawiano ciągle po francusku, a profesor przemówił najtrywialniej w świecie po polsku.
Towarzystwo wzdrygnęło się, jakby wśród koncertu pies zaszczekał, a książę Lew, wyrwany nagle z toku rozmowy, przez sekundę nie rozumiał, co do niego mówiono.
– Czym ci mogę służyć, profesorze? – zagadnął.
– No, lupą, lupą, szkłem powiększającym.
– Ach, tak! Przepraszam. Nie mam przy sobie żądanego przedmiotu, ale w tej chwili podać każę. Siła, zawołaj mi Bernarda.
Sługa skoczył do drzwi.
– Kogo z nas profesor chce mieć w powiększeniu? – zawołała z góry stołu kobieta już niepierwszych lat, ubrana bardzo ekscentrycznie i gadająca bez przerwy z młodym, bardzo wysokim i chudym mężczyzną o twarzy psotnej małpy czy złośliwego satyra.
– Znalazłem pasożyta w ananasie! – odparł profesor spokojnie, skalpując końcem noża owoc.
– Fi donc – oburzyła się ciekawa dama. – I myśmy to jedli!
– Nic nie szkodzi – uspokoił profesor. – Jest to rodzaj mikroskopijnego pędraka gąsienicy, który ugotuje się w żołądku.
– Smakowita sztuka mięsa!
W tej chwili służący wrócił za krzesło pana i chyląc się wpół, zaraportował:
– Miłościwy panie, Francuz siedzi w wannie, ale zaraz stanie przed wami.
Panowie zagryźli usta, panie zasłoniły się wachlarzami. Gdyby nie byli książętami i hrabiami, śmieliby się ile sił w płucach, ale ich zasady nakazywały zawsze się uśmiechać, nigdy nie śmiać.
Nikt też nie odezwał się prócz gadatliwej damy:
– Tiens, toż to jakiś muzułmanin ten Bernard! Odbywa wieczorne ablucje! Któż to taki?
– Mój kamerdyner, ciotko – odparł książę Leon.
– Turek?
– Nie, Francuz.
– Zazdroszczę ci. Nie potrzebujesz łamać języka.
– Mogę go ciotce odstąpić.
– Kamerdynera, fi donc! Ustąp mi raczej jakąś fertyczną subretkę.
– Niestety, ciotko, nie rozporządzam płcią nadobną.
– Doprawdy? – spytała szyderczo księżna Idalia.
– Niezawodnie – odparł z uśmiechem, który miał być lekki, a był smutny i blady.
W tej chwili ukazał się we drzwiach i przystąpił do krzesła księcia dżentelmen ubrany bez zarzutu, z twarzą starannie wygoloną.
– Książę mnie potrzebował? – spytał po francusku.
– Podaj mi lupę, Bernardzie.
Kamerdyner skłonił się i wyszedł.
– Jeśli chodzi o służbę, najlepsi są Anglicy – odezwał się hrabia Maszkowski. – Nie używam też innej.
– Ja tam wolę Niemców – rzekł mężczyzna z twarzą satyra.
– Gdyby baron miał naszych ludzi, poznałby prawdziwą doskonałość – wtrąciła księżniczka Iza.
– Nie wierzę, by nawet państwo sami znali wszystkich. Za pierwszej bytności w Holszy chciałem ich policzyć i prędko dałem za wygraną. Nie pojmuję dotąd, kto i jakim sposobem utrzymuje w karbach całe to wojsko. Na nas, ludziach Zachodu, robią oni wrażenie hordy średniowiecznej. Całą ich zasługą jest wygląd wysoce fantastyczny.
– Są też uosobieniem wierności, posłuszeństwa i sprawności.
– To dowód ich małej inteligencji, jak sądzę.
Bernard ukazał się z żądanym szkłem, a jednocześnie siwowłosa, majestatyczna matrona, królująca u góry stołu, dała znak zakończenia biesiady.
Powstali wszyscy oprócz profesora i parami opuścili komnatę, przez której szeroko otwarte podwoje ukazał się długi ciąg przepysznych salonów.
Towarzystwo minęło ich kilka, nim stanęło w sali zajmującej cały środek pałacu, z jednym wyjściem na taras ogrodowy, a z drugim na pałacowy dziedziniec. Oświetlona rzęsiście sala robiła czarujące wrażenie.
Ściany, malowane al fresco, zapełnione były wieńcami z amorków, bukietami z nimf i bachantek, po niszach i framugach bielały smukłe marmurowe posągi, w środku od kopuły spuszczał się kryształowy pająk jarzący się tysiącem świateł.
Towarzystwo zatrzymało się w salonie.
Matrona w żałobie usiadła na czymś w rodzaju tronu zajmującym środek bocznej ściany. Pary przedefilowały przed nią, nisko pochylając głowy, kawalerowie umieścili damy na fotelach i kanapach, zamieniono ukłony, zakończono rozmowy. Ceremonia obiadowa była spełniona.
Księżna Idalia położyła się prawie na kanapie i zdawała się drzemać, wachlując się z lekka. Księżniczka Iza ulokowała się w pobliżu drzwi prowadzących na taras i pożądliwie zerkała w stronę ogrodu, skąd płynął zapach róż i kwiatów pomarańczowych. Dama w cudacznej sukni, wbrew etykiecie, chodziła po sali, podśpiewując pod nosem. Mężczyźni wysunęli się nieznacznie na cygara.
Dwóch lokajów, nieruchomych jak kariatydy, oczekiwało u drzwi na skinienia i rozkazy.
Z czterech kobiet pozostawionych samych sobie matrona na podwyższeniu wyglądała jak bożyszcze syte ofiar; panienka jak ptak w klatce zrodzony i wyrosły, który ze swego naturalnego kultu swobody zachował tylko nieokreślone marzenia i bierną tęsknotę; dama ekscentryczna robiła wrażenie burczącej frygi, puszczonej dłonią złośliwego chochlika na posadzkę kościoła; a księżna Idalia, zda się, była jedną z malowanych syren czy nimf, która znudzona zaklętą na ścianie pozycją zstąpiła między żyjących, ubrała się modnie i rozłożyła rozkosznie, z mocnym postanowieniem zamiany swej roli widza na daleko dla niej stosowniejszą – aktora.
Panowie się spóźniali.
W gabinecie tureckim, wśród dymu wirginii i odurzających wonnych cygaret, zrzucili na krótką chwilkę przymus towarzyski, zdjęli maski słodkiej galanterii i o ile umieli, byli sobą.
Najstarszy, towarzysz przy obiedzie matrony – jej brat, a wuj księcia Lwa, mężczyzna jeszcze piękny pomimo siwiejących włosów (były wyśmienicie uczernione) i okazały pomimo sztywnego chodu i nóg ociężałych, rozparł się w fotelu i usadowiwszy obok siebie siostrzeńca, ściągał z niego kawalerski egzamin.
Baron Amadeusz, brat księżny Idalii, założywszy monokl w oko, z rękoma w kieszeniach spodni, słuchał rozmowy, dorzucając niekiedy pieprzny dwuznacznik.
Hrabia Maszkowski usiadł konno na krześle, łokieć wsparł na poręczy i ściskając kolanami drewnianego wierzchowca, używał sportowej „iluzji”, pokrzykując coś czasem po angielsku.
Kilku nieodzownych lokajów czatowało u drzwi.
Ich bystre oczy spoczywały ciągle na delikatnej i szczupłej postaci księcia Lwa, który zaciągając się nadzwyczaj aromatycznym, damskim papierosem, wytrzymywał szermierkę z wujem ze zwykłą sobie, trochę smutną powagą.
Przed pięciu laty, po podziale z bratem, opuścił kraj rodzinny.
Z odpowiedzi, które teraz dawał, łatwy dawało się wyciągnąć wniosek, że czasu nie tracił, użył wszelkich rozkoszy, doznał wszystkich wrażeń, skosztował wszelkich zakazanych owoców. Miał milionowe środki i używał życia szalenie.
Wuj nerwowym, niespokojnym ruchem zacierał ręce, doznawał zda się opowiadanych rozkoszy, przypominał je w dobrze zachowanej pamięci podstarzałego sybaryty. I stanowczo z tych dwóch ludzi on wyglądał na młodszego. Ożywiony, z rumieńcem podniecenia na gładkiej twarzy, stanowił dziwaczny kontrast z siostrzeńcem, którego blade, kobieco delikatne oblicze, zaostrzone i zmizerowane wszelakim nadużyciem, nie miało w sobie ani śladu życia, zajęcia, zainteresowania czymkolwiek.
Przeżyty był zapewne, a to przeżycie było tak wielkie, że nawet cynizm po nim nie pozostał – nic zgoła.
Byłaby trupia ta twarz, byłaby okropną moralną nicością, gdyby nie ów smutek szczególny, który czasem jak odrętwienie wyzierał ze zmęczonych oczu, i gdyby nie bardzo wprawdzie rzadkie, ale wyraźne zmarszczenie czoła w rys dojmującej boleści.
Wówczas znać było, że ten człowiek coś czuje, a raczej, że go coś boli – i w takich chwilach wyglądał dziwnie wyszlachetniony.
– Gdzież dogoniła księcia wieść o katastrofie Alfreda? – zagadnął go nagle baron Amadeusz, przerywając bardzo drastyczną anegdotę, której wątek, cedzony powoli i obojętnie, wuj książę pożerał łakomie.
– Dogoniła, zdaje mi się, w Palermo.
– I przeraziła zapewne?
– Przerazić, nie; ale był to cios tak nagły, że przez chwilę sądziłem, że jestem ofiarą zmory. Ostatni list od brata był pełen dobrego humoru, otrzymałem go na tydzień przed wypadkiem.
– Ba! Ja go widziałem dzień przedtem na tej szelmie kobyle i byłem pewien, że to się źle skończy! – zawołał Maszkowski, zaprzestając na chwilę sportowych skoków na krześle. – Potrójne głupstwo. Wyobraź sobie, klacz bez kropli krwi szlachetnej, bez tresury, bez tradycji! Szlachcianka wyhodowana samopas na zaścianku, apetyczna, nie przeczę, atrakcyjna bestia, ale pod holszańskiego masztalerza, a nie pod pana. Alfred się w niej zakochał.
– Wyobraź sobie: kniaź na szlachciance! – wtrącił ze śmiechem wuj, zapominając w ferworze, o czym była mowa.
Oczy księcia Lwa, utkwione wcześniej w hrabiego, przeniosły się na wuja, a ów szczególny skurcz brwi i szczęk przemknął po obliczu. Nie rzekł nic, a Maszkowski perorował dalej, gestykulując gwałtownie.
– Zakochał się i kupił! Klacz, przyprowadzona do Holszy, tratowała i gryzła ludzi, nie dała nikomu do siebie przystąpić, nie chciała jeść i pić, rżała bez ustanku dzikim głosem – szatan w kobylej skórze. Ja bym jej za te fochy i chimery w łeb wypalił.
– Chimery i fochy mają bardzo cenny, drażniący wdzięk. – Wuj zaśmiał się dwuznacznie.
– Hrabia widocznie lubi potulne owieczki – dodał baron.
– Wcale nie, ale tresura, moi panowie, to grunt, to pierwsze i ostatnie przykazanie. Kto tego nie posiada, do stada z nim – na matkę. W krzyżowaniu wady by zginęły powoli, a naturalne przymioty nabrałyby rzeczywistej wartości. Czy książę dotąd tej klaczy nie zastrzelił? – zwrócił się do wuja, który widocznie nudził się i ziewał.
– Nie, hrabio. Zostawiłem tę sprawę w zawieszeniu do decyzji Lwa.
– Szczególna cierpliwość! Ale przyszło mi do głowy, że ja bym ją kupił, przed egzekucją naturalnie.
– Szlachciankę... bez tresury! – zaśmiał się baron.
– Do stada tylko, do krzyżowania.
Książę Holszański poruszył się na krześle.
– Myślałem, że opowiesz mi, hrabio, przebieg owej tragicznej katastrofy – rzekł z cicha.
– Właśnie to czynię. Byłem obecny przy początku. Alfredowi zamarzyło się pojechać na tej klaczy do waszego Czartomla. Masztalerz przejechał parę razy na niej, dla poskromienia wparto ją w bagna za Holszą i spienioną, z dymiącymi bokami przyprowadzono przed ganek. „Człowieku – krzyczę – żaden dżokej Anglik na niej nie siedział, i ty chcesz jej dosiadać?” Ale Alfred był jak pijany. „Nie widziałeś nigdy żywcem holszańskiego Centaura – powiada – no, to patrz!” I skoczył na siodło. Zakryłem oczy ze zgrozy! Jaką ta klacz miała złą manierę, moi panowie, to nie koń, ale zwierzę.
– Więc zabiła go? – spytał książę Lew głucho.
– Zmiażdżyła formalnie – rzekł wuj, krzywiąc się ze wstrętem. – Masztalerz widział wypadek. Za groblą, koło znajomych ci z tradycji dwóch krzyżów, u zawrotu, uniosła biednego Alfreda w stronę równie ci dobrze znanej enklawy szlachcica Sumoroka. Cela vous porte malheur, ce nom! Alfred spadł z klaczy i wlókł się za nią, nie mogąc wydobyć nogi ze strzemienia. Gdy go wyratowano, literalnie nie miał głowy, tylko korpus skrwawiony.
Książę Lew bardzo nisko pochylił głowę i milczał. Pozostali nie przerywali ciszy i dopiero po długim milczeniu baron Amadeusz drwiąco się uśmiechnął i powstając, złożył przed nowym dziedzicem głęboki ukłon.
– Le roi est mort, vive le roi – rzekł. To powiedziawszy, skierował się do drzwi.
Damy w salonie nie zmieniły pozycji. Księżna matka siedząca na tronie, zatopiona w kontemplacji brązowego Centaura w przeciwległej niszy, zdawała się upajać chwałą swego rodu i stanowiska. Księżna Idalia szarpała koronki wachlarza. Księżniczka Iza, zaplótłszy na kolanach liliowe rączki, spoglądała na taras. Księżniczka ciotka podziwiała z najzimniejszą krwią najmniej odzianą grupę nimf na ścianie.
Baron Amadeusz jednym rzutem oka objął kobiety i ślizgając się bez szelestu po szklistej posadzce, dotarł do kanapki zajętej przez siostrę i usiadł obok niej.
– Więc? – spytała go żywo.
– Więc? – powtórzył.
– Proszę cię, nie dowcipkuj! Wiesz, o co mi chodzi! – rzuciła niecierpliwie.
Barona ta niecierpliwość podniecała do złośliwego wyskoku.
– Ani trochę – odparł obojętnie, skubiąc swój mizerny, nieokreślonego koloru zarost.
– Wybadałeś księcia Leona?
– Względem czego?
– No, względem jego zamiarów co do mnie.
– Czyli, kiedy cię myśli pojąć za żonę?... Moja piękna pani siostro, niepotrzebny trud. Holszańscy tak wiele mają na sobie pleśni nazbieranej przez wieki, że w podobnych kwestiach nie kierują się swoją wolą. – Potem wycedził powoli: – W statutach ich państwa i dynastii są zapewne wymienione rody, z którymi im wolno się łączyć. Przywdziej żałobę. Dostąpiłaś raz tego szczęścia i musisz na tym poprzestać. Na Lwa czeka inna księżniczka.
– Mais je veux l’avoir – te dis-je! – syknęła.
– Aby ci przypominał tego idiotę Alfreda!
– Jakiś ty teraz dowcipny! Obywałeś się bez przymiotników, gdyś u tego idioty czerpał pełną garścią dla swoich metres.
– Byłem i jestem bardzo logiczny, jak widzisz. Teraz, gdy mi się sprzykrzyły kobiety, a Alfred się zabił, mogę o jednych i drugim wyrazić swój sąd. Wiesz przecież, że nekrologi pisze się po śmierci.
– Frere, point de plaisanterie! Pytam cię stanowczo, co będzie teraz ze mną?
– Z tobą? Zrobisz, co ci się podoba. Ponieważ zaś uważam, że mocno ci się spodobał Lew, będziesz się z nim bałamuciła. Ostrzegam cię tylko przed argusowym wzrokiem regentki księżny. Jak zauważyłem przy cygarach, brat twojego męża zna się na galanterii i nabył w niej wielkiej wprawy. Potrafi grę urozmaicać i to ci rozpędzi forsowne nudy żałoby.
– Tu es imbecile! – syknęła, tupiąc nóżką. – Ja chcę go za męża, a nie dla zabawy. Ja chcę, rozumiesz?
– Że chcesz go za męża, bardzo wierzę i zgadzam się w zupełności, a raczej nic mi na tym nie zależy i moje błogosławieństwo daję ci z góry! Staraj się tylko, aby w konieczność twej chęci uwierzył Lew, co łatwiej, i księżna matka, co będzie, jak sądzę, trudniej.
Księżna Idalia zagryzła wargi i zdawała się chwilę namyślać.
– Chcę przede wszystkim wyjechać stąd – powiedziała powoli. – Mnie ta Holsza zabija, mnie potrzeba naszego świata i powietrza, wiesz, Amadee, Wiednia, salonów, dworu!
– Kladderadatsch! – zaśmiał się baron.
– Ach ten Alfred! Pomieszał mi wszystkie szyki. Było rzeczą postanowioną, że przeniesiemy się do dóbr galicyjskich. Mieliśmy zimować w Wiedniu i Paryżu na przemian. Ach, że ten człowiek nawet w porę umrzeć nie potrafił! A teraz trzeba znów cierpieć.
– Per aspera ad astra! – rzekł sentencjonalnie baron. – Właściwie dotąd nie rozumiem, po co mnie sprowadziłaś tutaj i po co trzymasz tak długo?
– Czemu się nie starasz o Izę? – szepnęła niecierpliwie.
– Czemuż mi tego wcześniej nie powiedziałaś? Ileż ona ma posagu, ta nimfa holszańska?
– Dwakroć!
– Phi – cette misere! Moja droga, mam czterykroć lichwiarskich długów, nie licząc przyjacielskich.
– Co ty robisz z pieniędzmi?
– To samo, co ty, ma belle! Rzucam je w błoto. Na nieszczęście, idiota Alfred nie dawał mi dziesiątej części tego, co tobie! Hm!... kosztowałaś go pewnie parę milionów. No i proszę! Powiadają, że kochanki rujnują!
– To nie ma nic do rzeczy! Robisz się wprost niemożliwy ze swym cynizmem. Siedzisz tu trzy tygodnie i nie zrozumiałeś, co myśli księżna i wuj Proński!
– Owszem, zrozumiałem. Regentka myśli o trzech rzeczach: o swym kapelanie, który haniebnie się starzeje, o niebotycznej chwale swej dynastii i o zjedzonym obiedzie. A wuj Proński także o trzech: o sposobie dostrojenia swych starych sił do młodych chęci, o wypchnięciu za umitrowanych paniczów swych starzejących się cór i o jak najszerszej sławie jego czortowieckiej obory.
– Imbecile! Pytam o mnie!
– O tobie, moja piękna siostro, nikt nie myśli. Odegrałaś już w Holszy swoją rolę.
Tu baron pochylił się do ucha siostry i bardzo cicho zaśpiewał:
Otez vos habits roses et vos jolis souliers,
Monsieur Malbrouck est mort, est mort et enterree.
– Zastosuj się do tej rady – dodał. – Ładnie ci w żałobie, dostrój do niej twarz i fryzurę. Za parę lat tron regentki śmierć dla ciebie opróżni. Czy ten tron cię nie nęci? Bardzo będziesz efektownie wyglądała!
Księżna wstała gwałtownie, odrzuciła tren żałobnej sukni i majestatyczna, rozdrażniona skierowała się w stronę tarasu. W tejże chwili stara księżna skinęła na pokojowca.
– Poproś tu księcia! – rzekła.
Jakiego – nie dodała, a sługa nie spytał. W Holszy był jeden tylko książę dla całego dworu.
Po chwili wezwany ukazał się i przystąpił do tronu matki, pozdrawiając ją bardzo oficjalnym i głębokim ukłonem.
Nikt by nie zgadł, że ten młodszy syn, z winy swego spóźnionego urodzenia mało szanowany w rodzinie, po raz pierwszy dzisiaj po sześciu latach wracał pod dach ojcowskiego domu, przed kilku godzinami zaledwie powitał matkę dotkniętą okropną stratą.
Nie przemówili do siebie ani jednego serdecznego i poufnego słowa, nie dali znać po sobie, czy cierpią, czy się cieszą z widoku najbliższych. Byli księstwem na Holszy i Czartomlu – nie matką i synem.
Księżna skinęła nań, by się zbliżył, i wskazała miejsce obok siebie na małym taborecie, gdzie zwykle siadywała jej lektorka.
– Zapominasz się, Leonie – rzekła sucho.
– W czym, księżna matko? – zapytał spokojnie.
– W formach, mój drogi. Od godziny nie widzę cię na sali.
– Proszę darować. Istotnie zapomniałem się.
– Książę na Holszy powinien zawsze o swym stanowisku pamiętać.
– Tak niedawno otrzymałem tytuł, że moje roztargnienie dziś proszę wybaczyć. Jutro będę na swoim miejscu.
– To konieczne i liczę, że choć nie masz rutyny, tradycja z krwią odziedziczona zastąpi ci brak wprawy. Jutro goście się rozjadą i pomówię z tobą o ważnych sprawach. Dziś chcę tylko spytać, czy spotykały cię po drodze delegacje?
– Tak. Na przeprzęgach prezentowała mi się nasza służba i urzędnicy, a przed miasteczkiem przyjmowałem delegację mieszczan, Żydów i chłopów.
– Z mowami?
– Tak. Mówił burmistrz i rabin.
– Ufam, że im nie odpowiadałeś.
– Nie, zmęczony byłem drogą, zresztą to mnie nudzi.
– Bardzo słusznie zrobiłeś. Zapewne zanosili do ciebie skargi i prośby?
– Doprawdy nie wiem. Nie słuchałem.
– Rozumiem cię doskonale. Dzień taki jak dziś każdy nowy kniaź Holszański kilka razy w życiu odbyć musi. Okoliczności po temu są, gdy zjeżdża, tak jak ty dzisiaj, do Holszy lub gdy przywozi sobie żonę. Dawniej witano go podobnie, gdy wracał z dalekiej podróży, ale obecnie podobne wypadki zbyt spospolitowały się. Zatem ty odbyłeś pierwszy ów ważny dzień. Zostaje ci tylko do odbycia jeszcze drugi – ostatni. Mam nadzieję, że prędko nastąpi.
Książę milczał nieporuszony. Maska apatii i chłodu nie zdradzała najmniejszych emocji. Siedział wyprostowany, elegancki i ręką kobieco białą o arystokratycznych kształtach gładził delikatne, płowe wąsiki. Księżna matka, doszedłszy w swej perorze do punktu, skąd wyjść chciała, pochyliła się trochę i łagodząc ostry głos, mówiła dalej:
– Jesteś ostatnim męskim przedstawicielem swego rodu. To nakłada na ciebie wielkie i ważne obowiązki. Wierzę, że im sprostać potrafisz.
Książę, nie zmieniając pozycji i nie przestając gładzenia wąsów, potakująco skinął głową.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
Roznoszono właśnie desery. Służba w liberii białej z żółtym, kapiącej od złota i haftów, fantazyjnego kroju, z zapiętymi na plecach wierzchnimi rękawami podawała je na złoconych tacach, tak poważna i skupiona, jakby spełniała obrządek religijny.
Z tac wyzierały złociste ananasy, pomarańcze, świeże figi, daktyle, owoce dalekiego Południa, na stole szampan pienił się w krysztale. Tymczasem zachodzące słońce, czerwone, zaglądało przez wąskie, gotyckie okna do tej sali sklepionej, wyłożonej dębem rżniętym misternie, ślizgało się po ścianach obwieszonych trofeami łowów, muskało gdańskie, rzeźbione kredensy i szafy, lubowało się zbytkiem zastawy stołu, strojów służby, zazierało też bardzo niedyskretnie i ciekawie w oczy dziewięciu biesiadników. Poczciwe słońce, które dzień cały złociło łany zbóż rodzimych, ogarniało życiodajnym uściskiem białe brzozy, czarne olchy i dęby, grzało lotki jaskółek, bocianów, szarych wróbli, opalało na brąz twarze smagłego ludu, od potu szklące się, a radosne w znoju – teraz pod wieczór, ukośnie, przez cieniste parki i złocone sztachety, wdarło się aż tutaj, na kamienny dziedziniec, przez chwilę zabawiało się z fontanną i wreszcie wpadło aż do środka pysznego, samotnego gmachu.
Zdziwione było słońce. Owoce na stole nie ono wypieściło, napój złocisty nie jego był dziełem, twarzy tych ludzi, goszczących u biesiady, nie pomalowało złocistym odblaskiem. Były białe i różowe jak kwiaty fantastycznych begonii zdobiących stół jadalny, kwiaty, które słońce widziało niekiedy przez tęczowe szkła przepysznych cieplarni.
Więc słońce, śmiałe i pewne swego czaru, poczęło tych ludzi dotykać po czole i policzkach, muskać po włosach. Nie widywało takich podczas swoich wędrówek po polach szerokich, po dolinach cichych, po gwarnych osadach przydrożnych.
Na czołach tych nie było potu, policzki pokrywał puder lub bladość papierowa.
Znalazło jednak młode lica i poswawolić chciało. Poczęło więc je całować ognistymi pocałunkami, łechtać drżącymi promieniami, poczęło pieścić i głaskać. Takie pieszczoty i swawole miewało zwykle dla ludzi, którzy znosili jego skwar całodzienny, a ludzi owi płacili mu uśmiechem i, zaczepieni, podnosili w stronę jego tarczy łagodnej, purpurowej oczy wdzięczne i wesołe.
Ale u tego stołu inni byli ludzie. Młode lico uchyliło się niechętnie od pieszczot i całusów, a twarz bardzo pięknej panny zachmurzyła się widocznie.
– Ach! Co za obrzydliwe słońce! Obiadujemy jakby przy chłopskiej iluminacji! – sarknęła, odrzucając wachlarz.
Towarzysz jej, mężczyzna blady i mizerny, podniósł oczy ku oknu i łuna zachodu stanęła w jego źrenicach siwych, przyćmionych i jakby bardzo smutnych.
„Ktoś ty? – spytało go słońce. – Nie widziałem nigdy ani ciebie, ani takiego smutku, jak w twoich oczach. Czy jesteś nieszczęśliwy? Może chory? Chodź ze mną!...”
Zamigotało całym bogactwem swych barw.
„Chcesz złota i purpury? Patrz, ile ich mam!”
Źrenice pozostały mgliste i zimne. Mężczyzna, nie spuszczając powiek, rzekł bardzo dźwięcznym, cichym głosem:
– Siła! Zapuść firankę!
Biało-złocisty sługa, stojący za jego krzesłem jak na warcie, podskoczył żywo ku oknu.
I nagle pomiędzy słońcem a tym obrazkiem obcym a ciekawym stanęła gęsta, gładka zapora z ciemnego jedwabiu.
Słońce skupiło się... i uderzyło w nią, zdziwione i uparte. Nie zdołało się przebić, chciało spalić. Rozgorzało jak łuna gniewne i mściwe.
Jedwab przyjął cios, rozpalił się i łapczywie wciągnął w siebie promienie. Wszystkie zagarnął, do środka dostało się tylko światło łagodne, rozpraszające dobroczynnie mrok komnaty.
Słońce, wygnane i pogardzone, odbiegło. Jeszcze chwilę obejrzało ściany z szarego kamienia, łupkowy dach, zajrzało na wysoko zatkniętą biało-złocistą chorągiew herbową na szczycie wieży, pogroziło pysznym murom i musnąwszy wierzchołki drzew parku, znikło.
Do sali jadalnej służba wniosła setki świec zapalonych, podawała kawę i likiery.
– Nie lubisz słońca, Idalio? – zawołała panienka siedząca naprzeciw pięknej damy. – A ja bardzo lubię! Przypomina mi bengalskie ognie. Chętnie zmieniłabym się z tobą na miejsce.
– Czy i na kawalerów? – spytała dama, mrużąc oczy i pokazując zza ust karminowych, zanadto nawet karminowych, dwa rzędy małych, ładnych ząbków.
Panienka oblała się delikatnym rumieńcem.
– Wątpię, czy księżna wygrałaby coś na zamianie! – rzekł sąsiad młodej osoby, wysoki młodzieniec o rudawych faworytach. – Niestety, pieczętujemy się właśnie Słońcem.
– Jak to? Nie jakimkolwiek Koniem?
– Niestety! Centaura i sąsiedztwo księżny zagarnął mi książę Leon, najniesłuszniej.
– Jedno i drugie dostało mi się najzupełniej przypadkowo – odparł młodzieniec o smutnych oczach, który przed chwilą wygnał słońce z komnaty.
– Może nawet wbrew chęci! – rzuciła mu ciszej piękna pani, wyłącznie dla niego tylko.
– Co do Centaura, niezawodnie – rzekł spokojnie.
– A co do sąsiedztwa? – badała uparcie.
– Sąsiedztwo księżnej zawdzięczam dzisiaj tak ciężkim okolicznościom, że istotnie w takich warunkach uznaję je za przeciwne mym chęciom. Przy tym stole zajmuję miejsce nie dla mnie przeznaczone, a to, księżno, nie osładza biesiady.
– Z tyrady tej widzę, że książę studiował w...
– Mylisz się, księżno. Żadne studia nie potrafiłyby uczynić ze mnie hipokryty.
– Ach, więc zawsze jesteś szczery?
– Zawsze, z tej prostej przyczyny, że nad nieszczerością trzeba przemyśliwać, układać ją i ciągle o niej pamiętać, a ja, księżno, zbyt jestem leniwy, by myśleć.
– To mnie bardzo martwi. Człowiek szczery jest więcej niż nudny, jest trywialny. Książę więc nie potrafi mówić nawet komplementów. O zgrozo!
– Po tonie znajduję, że księżna, wyegzaminowawszy moje zdolności towarzyskie, rada by co prędzej zamienić się z moją siostrą na miejsce i kawalera, au risgu opalenia się przy słońcu hrabiów Maszkowskich.
– Przeciwnie, kontrast pociąga! Zostaję na miejscu narzuconym nam przez obowiązek i postanawiam zająć się wychowaniem księcia w tym, w czym nawet jezuici nie dali rady.
– Jestem zawsze na rozkazy – rzekł młodzian, chyląc ufryzowaną, jasnowłosą głowę w stronę zalotnej damy.
Uderzyła go z lekka wachlarzem po ramieniu.
– Tiens – zawołała wesoło – książę jest chwilami zupełnie ładnym chłopcem! Dziś, gdy cię zobaczyłam, vous m’avez paru horrible!.
– Widocznie zyskuję przy bliższym poznaniu.
– Tym lepiej.
– Przecież nie byłem zupełnie obcy księżnie, przed pięciu laty drużbowałem bratu.
– Ach! Wtedy! To był taki obrzydliwy dzień. Miałam na sobie haniebnie skrojony stanik i byłam zła na szwaczkę, ale zła jak furia. A przy tym – w białym mi nie do twarzy – nie chciałam atłasu, wszystko było nie wedle mej woli. Ach, mon Dieu, w taki dzień źle wyglądać dla dogodzenia barbarzyńskiej tradycji! No, a przy tym ten Amadeusz tak mi dokuczył swymi drwinami! Książę mi nie dokuczył, więc go wcale wtedy nie zauważyłam. Nieprawdaż, że mi z żałobą do twarzy?
– Żałoba księżnej jest przepysznie... skrojoną – odparł, spoglądając na jej toczone kształty.
– Tak książę sądzi? O, nie jesteś wybredny. To worek tylko zastosowany do okoliczności. Tradycja w postaci waszej matki zabrania stanowczo wyciętych staników.
– Tradycja krzywdzi nas niemiłosiernie!
– Ach, flatteur. – Trąciła go znowu wachlarzem.
– Za co cię karzą, Leonie? – zagadnął przez stół hrabia Maszkowski.
– Za prawdę! – odparł młodzieniec.
– Księżniczka Iza przed chwilą obiecała mnie za coś podobnego sowicie wynagrodzić!
– Obiecuj, Izo, obiecuj! – zaśmiała się księżna Idalia. – Możesz obiecać nawet nagrodę, a discretion. Ja ręczę, że płacić nie będziesz nigdy!
– Czy hrabia jest uczniem księżny? – zagadnął jej towarzysz. W tej chwili, gdy trochę pochylony ku niej oczekiwał odpowiedzi, ktoś dotknął jego ramienia.
Obejrzał się żywo.
Siedzący z drugiej strony biesiadnik dotąd się wcale nie odzywał.
Starzec to był, zupełnie łysy, niedbale ubrany, z wielką, spadającą na piersi brodą.
Nie wtrącał się do rozmowy, a cała jego postać i zachowanie odbijały się jaskrawo od eleganckich fraków mężczyzn, od zbytkownych strojów kobiet.
Nie miał towarzyszki. Siedział ostatni u stołu, obojętny na otoczenie. Jadł prędko, popijał wodą, a w przerwie między jednym daniem a drugim zaglądał do otwartej przed sobą książki.
Przy deserze wziął cały ananas z kosza, rozciął go wzdłuż i wszerz, ale nie jadł, tylko mu się przyglądał. Książę, trochę zdziwiony, spojrzał na niego, ale wnet, jakby przypomniał sobie, z kim ma do czynienia, zapytał:
– Co rozkażesz, profesorze?
– Nic nie rozkażę – odparł starzec. – Czy nie masz, kolego, przy sobie lupy?
Wszyscy umilkli. Rozmawiano ciągle po francusku, a profesor przemówił najtrywialniej w świecie po polsku.
Towarzystwo wzdrygnęło się, jakby wśród koncertu pies zaszczekał, a książę Lew, wyrwany nagle z toku rozmowy, przez sekundę nie rozumiał, co do niego mówiono.
– Czym ci mogę służyć, profesorze? – zagadnął.
– No, lupą, lupą, szkłem powiększającym.
– Ach, tak! Przepraszam. Nie mam przy sobie żądanego przedmiotu, ale w tej chwili podać każę. Siła, zawołaj mi Bernarda.
Sługa skoczył do drzwi.
– Kogo z nas profesor chce mieć w powiększeniu? – zawołała z góry stołu kobieta już niepierwszych lat, ubrana bardzo ekscentrycznie i gadająca bez przerwy z młodym, bardzo wysokim i chudym mężczyzną o twarzy psotnej małpy czy złośliwego satyra.
– Znalazłem pasożyta w ananasie! – odparł profesor spokojnie, skalpując końcem noża owoc.
– Fi donc – oburzyła się ciekawa dama. – I myśmy to jedli!
– Nic nie szkodzi – uspokoił profesor. – Jest to rodzaj mikroskopijnego pędraka gąsienicy, który ugotuje się w żołądku.
– Smakowita sztuka mięsa!
W tej chwili służący wrócił za krzesło pana i chyląc się wpół, zaraportował:
– Miłościwy panie, Francuz siedzi w wannie, ale zaraz stanie przed wami.
Panowie zagryźli usta, panie zasłoniły się wachlarzami. Gdyby nie byli książętami i hrabiami, śmieliby się ile sił w płucach, ale ich zasady nakazywały zawsze się uśmiechać, nigdy nie śmiać.
Nikt też nie odezwał się prócz gadatliwej damy:
– Tiens, toż to jakiś muzułmanin ten Bernard! Odbywa wieczorne ablucje! Któż to taki?
– Mój kamerdyner, ciotko – odparł książę Leon.
– Turek?
– Nie, Francuz.
– Zazdroszczę ci. Nie potrzebujesz łamać języka.
– Mogę go ciotce odstąpić.
– Kamerdynera, fi donc! Ustąp mi raczej jakąś fertyczną subretkę.
– Niestety, ciotko, nie rozporządzam płcią nadobną.
– Doprawdy? – spytała szyderczo księżna Idalia.
– Niezawodnie – odparł z uśmiechem, który miał być lekki, a był smutny i blady.
W tej chwili ukazał się we drzwiach i przystąpił do krzesła księcia dżentelmen ubrany bez zarzutu, z twarzą starannie wygoloną.
– Książę mnie potrzebował? – spytał po francusku.
– Podaj mi lupę, Bernardzie.
Kamerdyner skłonił się i wyszedł.
– Jeśli chodzi o służbę, najlepsi są Anglicy – odezwał się hrabia Maszkowski. – Nie używam też innej.
– Ja tam wolę Niemców – rzekł mężczyzna z twarzą satyra.
– Gdyby baron miał naszych ludzi, poznałby prawdziwą doskonałość – wtrąciła księżniczka Iza.
– Nie wierzę, by nawet państwo sami znali wszystkich. Za pierwszej bytności w Holszy chciałem ich policzyć i prędko dałem za wygraną. Nie pojmuję dotąd, kto i jakim sposobem utrzymuje w karbach całe to wojsko. Na nas, ludziach Zachodu, robią oni wrażenie hordy średniowiecznej. Całą ich zasługą jest wygląd wysoce fantastyczny.
– Są też uosobieniem wierności, posłuszeństwa i sprawności.
– To dowód ich małej inteligencji, jak sądzę.
Bernard ukazał się z żądanym szkłem, a jednocześnie siwowłosa, majestatyczna matrona, królująca u góry stołu, dała znak zakończenia biesiady.
Powstali wszyscy oprócz profesora i parami opuścili komnatę, przez której szeroko otwarte podwoje ukazał się długi ciąg przepysznych salonów.
Towarzystwo minęło ich kilka, nim stanęło w sali zajmującej cały środek pałacu, z jednym wyjściem na taras ogrodowy, a z drugim na pałacowy dziedziniec. Oświetlona rzęsiście sala robiła czarujące wrażenie.
Ściany, malowane al fresco, zapełnione były wieńcami z amorków, bukietami z nimf i bachantek, po niszach i framugach bielały smukłe marmurowe posągi, w środku od kopuły spuszczał się kryształowy pająk jarzący się tysiącem świateł.
Towarzystwo zatrzymało się w salonie.
Matrona w żałobie usiadła na czymś w rodzaju tronu zajmującym środek bocznej ściany. Pary przedefilowały przed nią, nisko pochylając głowy, kawalerowie umieścili damy na fotelach i kanapach, zamieniono ukłony, zakończono rozmowy. Ceremonia obiadowa była spełniona.
Księżna Idalia położyła się prawie na kanapie i zdawała się drzemać, wachlując się z lekka. Księżniczka Iza ulokowała się w pobliżu drzwi prowadzących na taras i pożądliwie zerkała w stronę ogrodu, skąd płynął zapach róż i kwiatów pomarańczowych. Dama w cudacznej sukni, wbrew etykiecie, chodziła po sali, podśpiewując pod nosem. Mężczyźni wysunęli się nieznacznie na cygara.
Dwóch lokajów, nieruchomych jak kariatydy, oczekiwało u drzwi na skinienia i rozkazy.
Z czterech kobiet pozostawionych samych sobie matrona na podwyższeniu wyglądała jak bożyszcze syte ofiar; panienka jak ptak w klatce zrodzony i wyrosły, który ze swego naturalnego kultu swobody zachował tylko nieokreślone marzenia i bierną tęsknotę; dama ekscentryczna robiła wrażenie burczącej frygi, puszczonej dłonią złośliwego chochlika na posadzkę kościoła; a księżna Idalia, zda się, była jedną z malowanych syren czy nimf, która znudzona zaklętą na ścianie pozycją zstąpiła między żyjących, ubrała się modnie i rozłożyła rozkosznie, z mocnym postanowieniem zamiany swej roli widza na daleko dla niej stosowniejszą – aktora.
Panowie się spóźniali.
W gabinecie tureckim, wśród dymu wirginii i odurzających wonnych cygaret, zrzucili na krótką chwilkę przymus towarzyski, zdjęli maski słodkiej galanterii i o ile umieli, byli sobą.
Najstarszy, towarzysz przy obiedzie matrony – jej brat, a wuj księcia Lwa, mężczyzna jeszcze piękny pomimo siwiejących włosów (były wyśmienicie uczernione) i okazały pomimo sztywnego chodu i nóg ociężałych, rozparł się w fotelu i usadowiwszy obok siebie siostrzeńca, ściągał z niego kawalerski egzamin.
Baron Amadeusz, brat księżny Idalii, założywszy monokl w oko, z rękoma w kieszeniach spodni, słuchał rozmowy, dorzucając niekiedy pieprzny dwuznacznik.
Hrabia Maszkowski usiadł konno na krześle, łokieć wsparł na poręczy i ściskając kolanami drewnianego wierzchowca, używał sportowej „iluzji”, pokrzykując coś czasem po angielsku.
Kilku nieodzownych lokajów czatowało u drzwi.
Ich bystre oczy spoczywały ciągle na delikatnej i szczupłej postaci księcia Lwa, który zaciągając się nadzwyczaj aromatycznym, damskim papierosem, wytrzymywał szermierkę z wujem ze zwykłą sobie, trochę smutną powagą.
Przed pięciu laty, po podziale z bratem, opuścił kraj rodzinny.
Z odpowiedzi, które teraz dawał, łatwy dawało się wyciągnąć wniosek, że czasu nie tracił, użył wszelkich rozkoszy, doznał wszystkich wrażeń, skosztował wszelkich zakazanych owoców. Miał milionowe środki i używał życia szalenie.
Wuj nerwowym, niespokojnym ruchem zacierał ręce, doznawał zda się opowiadanych rozkoszy, przypominał je w dobrze zachowanej pamięci podstarzałego sybaryty. I stanowczo z tych dwóch ludzi on wyglądał na młodszego. Ożywiony, z rumieńcem podniecenia na gładkiej twarzy, stanowił dziwaczny kontrast z siostrzeńcem, którego blade, kobieco delikatne oblicze, zaostrzone i zmizerowane wszelakim nadużyciem, nie miało w sobie ani śladu życia, zajęcia, zainteresowania czymkolwiek.
Przeżyty był zapewne, a to przeżycie było tak wielkie, że nawet cynizm po nim nie pozostał – nic zgoła.
Byłaby trupia ta twarz, byłaby okropną moralną nicością, gdyby nie ów smutek szczególny, który czasem jak odrętwienie wyzierał ze zmęczonych oczu, i gdyby nie bardzo wprawdzie rzadkie, ale wyraźne zmarszczenie czoła w rys dojmującej boleści.
Wówczas znać było, że ten człowiek coś czuje, a raczej, że go coś boli – i w takich chwilach wyglądał dziwnie wyszlachetniony.
– Gdzież dogoniła księcia wieść o katastrofie Alfreda? – zagadnął go nagle baron Amadeusz, przerywając bardzo drastyczną anegdotę, której wątek, cedzony powoli i obojętnie, wuj książę pożerał łakomie.
– Dogoniła, zdaje mi się, w Palermo.
– I przeraziła zapewne?
– Przerazić, nie; ale był to cios tak nagły, że przez chwilę sądziłem, że jestem ofiarą zmory. Ostatni list od brata był pełen dobrego humoru, otrzymałem go na tydzień przed wypadkiem.
– Ba! Ja go widziałem dzień przedtem na tej szelmie kobyle i byłem pewien, że to się źle skończy! – zawołał Maszkowski, zaprzestając na chwilę sportowych skoków na krześle. – Potrójne głupstwo. Wyobraź sobie, klacz bez kropli krwi szlachetnej, bez tresury, bez tradycji! Szlachcianka wyhodowana samopas na zaścianku, apetyczna, nie przeczę, atrakcyjna bestia, ale pod holszańskiego masztalerza, a nie pod pana. Alfred się w niej zakochał.
– Wyobraź sobie: kniaź na szlachciance! – wtrącił ze śmiechem wuj, zapominając w ferworze, o czym była mowa.
Oczy księcia Lwa, utkwione wcześniej w hrabiego, przeniosły się na wuja, a ów szczególny skurcz brwi i szczęk przemknął po obliczu. Nie rzekł nic, a Maszkowski perorował dalej, gestykulując gwałtownie.
– Zakochał się i kupił! Klacz, przyprowadzona do Holszy, tratowała i gryzła ludzi, nie dała nikomu do siebie przystąpić, nie chciała jeść i pić, rżała bez ustanku dzikim głosem – szatan w kobylej skórze. Ja bym jej za te fochy i chimery w łeb wypalił.
– Chimery i fochy mają bardzo cenny, drażniący wdzięk. – Wuj zaśmiał się dwuznacznie.
– Hrabia widocznie lubi potulne owieczki – dodał baron.
– Wcale nie, ale tresura, moi panowie, to grunt, to pierwsze i ostatnie przykazanie. Kto tego nie posiada, do stada z nim – na matkę. W krzyżowaniu wady by zginęły powoli, a naturalne przymioty nabrałyby rzeczywistej wartości. Czy książę dotąd tej klaczy nie zastrzelił? – zwrócił się do wuja, który widocznie nudził się i ziewał.
– Nie, hrabio. Zostawiłem tę sprawę w zawieszeniu do decyzji Lwa.
– Szczególna cierpliwość! Ale przyszło mi do głowy, że ja bym ją kupił, przed egzekucją naturalnie.
– Szlachciankę... bez tresury! – zaśmiał się baron.
– Do stada tylko, do krzyżowania.
Książę Holszański poruszył się na krześle.
– Myślałem, że opowiesz mi, hrabio, przebieg owej tragicznej katastrofy – rzekł z cicha.
– Właśnie to czynię. Byłem obecny przy początku. Alfredowi zamarzyło się pojechać na tej klaczy do waszego Czartomla. Masztalerz przejechał parę razy na niej, dla poskromienia wparto ją w bagna za Holszą i spienioną, z dymiącymi bokami przyprowadzono przed ganek. „Człowieku – krzyczę – żaden dżokej Anglik na niej nie siedział, i ty chcesz jej dosiadać?” Ale Alfred był jak pijany. „Nie widziałeś nigdy żywcem holszańskiego Centaura – powiada – no, to patrz!” I skoczył na siodło. Zakryłem oczy ze zgrozy! Jaką ta klacz miała złą manierę, moi panowie, to nie koń, ale zwierzę.
– Więc zabiła go? – spytał książę Lew głucho.
– Zmiażdżyła formalnie – rzekł wuj, krzywiąc się ze wstrętem. – Masztalerz widział wypadek. Za groblą, koło znajomych ci z tradycji dwóch krzyżów, u zawrotu, uniosła biednego Alfreda w stronę równie ci dobrze znanej enklawy szlachcica Sumoroka. Cela vous porte malheur, ce nom! Alfred spadł z klaczy i wlókł się za nią, nie mogąc wydobyć nogi ze strzemienia. Gdy go wyratowano, literalnie nie miał głowy, tylko korpus skrwawiony.
Książę Lew bardzo nisko pochylił głowę i milczał. Pozostali nie przerywali ciszy i dopiero po długim milczeniu baron Amadeusz drwiąco się uśmiechnął i powstając, złożył przed nowym dziedzicem głęboki ukłon.
– Le roi est mort, vive le roi – rzekł. To powiedziawszy, skierował się do drzwi.
Damy w salonie nie zmieniły pozycji. Księżna matka siedząca na tronie, zatopiona w kontemplacji brązowego Centaura w przeciwległej niszy, zdawała się upajać chwałą swego rodu i stanowiska. Księżna Idalia szarpała koronki wachlarza. Księżniczka Iza, zaplótłszy na kolanach liliowe rączki, spoglądała na taras. Księżniczka ciotka podziwiała z najzimniejszą krwią najmniej odzianą grupę nimf na ścianie.
Baron Amadeusz jednym rzutem oka objął kobiety i ślizgając się bez szelestu po szklistej posadzce, dotarł do kanapki zajętej przez siostrę i usiadł obok niej.
– Więc? – spytała go żywo.
– Więc? – powtórzył.
– Proszę cię, nie dowcipkuj! Wiesz, o co mi chodzi! – rzuciła niecierpliwie.
Barona ta niecierpliwość podniecała do złośliwego wyskoku.
– Ani trochę – odparł obojętnie, skubiąc swój mizerny, nieokreślonego koloru zarost.
– Wybadałeś księcia Leona?
– Względem czego?
– No, względem jego zamiarów co do mnie.
– Czyli, kiedy cię myśli pojąć za żonę?... Moja piękna pani siostro, niepotrzebny trud. Holszańscy tak wiele mają na sobie pleśni nazbieranej przez wieki, że w podobnych kwestiach nie kierują się swoją wolą. – Potem wycedził powoli: – W statutach ich państwa i dynastii są zapewne wymienione rody, z którymi im wolno się łączyć. Przywdziej żałobę. Dostąpiłaś raz tego szczęścia i musisz na tym poprzestać. Na Lwa czeka inna księżniczka.
– Mais je veux l’avoir – te dis-je! – syknęła.
– Aby ci przypominał tego idiotę Alfreda!
– Jakiś ty teraz dowcipny! Obywałeś się bez przymiotników, gdyś u tego idioty czerpał pełną garścią dla swoich metres.
– Byłem i jestem bardzo logiczny, jak widzisz. Teraz, gdy mi się sprzykrzyły kobiety, a Alfred się zabił, mogę o jednych i drugim wyrazić swój sąd. Wiesz przecież, że nekrologi pisze się po śmierci.
– Frere, point de plaisanterie! Pytam cię stanowczo, co będzie teraz ze mną?
– Z tobą? Zrobisz, co ci się podoba. Ponieważ zaś uważam, że mocno ci się spodobał Lew, będziesz się z nim bałamuciła. Ostrzegam cię tylko przed argusowym wzrokiem regentki księżny. Jak zauważyłem przy cygarach, brat twojego męża zna się na galanterii i nabył w niej wielkiej wprawy. Potrafi grę urozmaicać i to ci rozpędzi forsowne nudy żałoby.
– Tu es imbecile! – syknęła, tupiąc nóżką. – Ja chcę go za męża, a nie dla zabawy. Ja chcę, rozumiesz?
– Że chcesz go za męża, bardzo wierzę i zgadzam się w zupełności, a raczej nic mi na tym nie zależy i moje błogosławieństwo daję ci z góry! Staraj się tylko, aby w konieczność twej chęci uwierzył Lew, co łatwiej, i księżna matka, co będzie, jak sądzę, trudniej.
Księżna Idalia zagryzła wargi i zdawała się chwilę namyślać.
– Chcę przede wszystkim wyjechać stąd – powiedziała powoli. – Mnie ta Holsza zabija, mnie potrzeba naszego świata i powietrza, wiesz, Amadee, Wiednia, salonów, dworu!
– Kladderadatsch! – zaśmiał się baron.
– Ach ten Alfred! Pomieszał mi wszystkie szyki. Było rzeczą postanowioną, że przeniesiemy się do dóbr galicyjskich. Mieliśmy zimować w Wiedniu i Paryżu na przemian. Ach, że ten człowiek nawet w porę umrzeć nie potrafił! A teraz trzeba znów cierpieć.
– Per aspera ad astra! – rzekł sentencjonalnie baron. – Właściwie dotąd nie rozumiem, po co mnie sprowadziłaś tutaj i po co trzymasz tak długo?
– Czemu się nie starasz o Izę? – szepnęła niecierpliwie.
– Czemuż mi tego wcześniej nie powiedziałaś? Ileż ona ma posagu, ta nimfa holszańska?
– Dwakroć!
– Phi – cette misere! Moja droga, mam czterykroć lichwiarskich długów, nie licząc przyjacielskich.
– Co ty robisz z pieniędzmi?
– To samo, co ty, ma belle! Rzucam je w błoto. Na nieszczęście, idiota Alfred nie dawał mi dziesiątej części tego, co tobie! Hm!... kosztowałaś go pewnie parę milionów. No i proszę! Powiadają, że kochanki rujnują!
– To nie ma nic do rzeczy! Robisz się wprost niemożliwy ze swym cynizmem. Siedzisz tu trzy tygodnie i nie zrozumiałeś, co myśli księżna i wuj Proński!
– Owszem, zrozumiałem. Regentka myśli o trzech rzeczach: o swym kapelanie, który haniebnie się starzeje, o niebotycznej chwale swej dynastii i o zjedzonym obiedzie. A wuj Proński także o trzech: o sposobie dostrojenia swych starych sił do młodych chęci, o wypchnięciu za umitrowanych paniczów swych starzejących się cór i o jak najszerszej sławie jego czortowieckiej obory.
– Imbecile! Pytam o mnie!
– O tobie, moja piękna siostro, nikt nie myśli. Odegrałaś już w Holszy swoją rolę.
Tu baron pochylił się do ucha siostry i bardzo cicho zaśpiewał:
Otez vos habits roses et vos jolis souliers,
Monsieur Malbrouck est mort, est mort et enterree.
– Zastosuj się do tej rady – dodał. – Ładnie ci w żałobie, dostrój do niej twarz i fryzurę. Za parę lat tron regentki śmierć dla ciebie opróżni. Czy ten tron cię nie nęci? Bardzo będziesz efektownie wyglądała!
Księżna wstała gwałtownie, odrzuciła tren żałobnej sukni i majestatyczna, rozdrażniona skierowała się w stronę tarasu. W tejże chwili stara księżna skinęła na pokojowca.
– Poproś tu księcia! – rzekła.
Jakiego – nie dodała, a sługa nie spytał. W Holszy był jeden tylko książę dla całego dworu.
Po chwili wezwany ukazał się i przystąpił do tronu matki, pozdrawiając ją bardzo oficjalnym i głębokim ukłonem.
Nikt by nie zgadł, że ten młodszy syn, z winy swego spóźnionego urodzenia mało szanowany w rodzinie, po raz pierwszy dzisiaj po sześciu latach wracał pod dach ojcowskiego domu, przed kilku godzinami zaledwie powitał matkę dotkniętą okropną stratą.
Nie przemówili do siebie ani jednego serdecznego i poufnego słowa, nie dali znać po sobie, czy cierpią, czy się cieszą z widoku najbliższych. Byli księstwem na Holszy i Czartomlu – nie matką i synem.
Księżna skinęła nań, by się zbliżył, i wskazała miejsce obok siebie na małym taborecie, gdzie zwykle siadywała jej lektorka.
– Zapominasz się, Leonie – rzekła sucho.
– W czym, księżna matko? – zapytał spokojnie.
– W formach, mój drogi. Od godziny nie widzę cię na sali.
– Proszę darować. Istotnie zapomniałem się.
– Książę na Holszy powinien zawsze o swym stanowisku pamiętać.
– Tak niedawno otrzymałem tytuł, że moje roztargnienie dziś proszę wybaczyć. Jutro będę na swoim miejscu.
– To konieczne i liczę, że choć nie masz rutyny, tradycja z krwią odziedziczona zastąpi ci brak wprawy. Jutro goście się rozjadą i pomówię z tobą o ważnych sprawach. Dziś chcę tylko spytać, czy spotykały cię po drodze delegacje?
– Tak. Na przeprzęgach prezentowała mi się nasza służba i urzędnicy, a przed miasteczkiem przyjmowałem delegację mieszczan, Żydów i chłopów.
– Z mowami?
– Tak. Mówił burmistrz i rabin.
– Ufam, że im nie odpowiadałeś.
– Nie, zmęczony byłem drogą, zresztą to mnie nudzi.
– Bardzo słusznie zrobiłeś. Zapewne zanosili do ciebie skargi i prośby?
– Doprawdy nie wiem. Nie słuchałem.
– Rozumiem cię doskonale. Dzień taki jak dziś każdy nowy kniaź Holszański kilka razy w życiu odbyć musi. Okoliczności po temu są, gdy zjeżdża, tak jak ty dzisiaj, do Holszy lub gdy przywozi sobie żonę. Dawniej witano go podobnie, gdy wracał z dalekiej podróży, ale obecnie podobne wypadki zbyt spospolitowały się. Zatem ty odbyłeś pierwszy ów ważny dzień. Zostaje ci tylko do odbycia jeszcze drugi – ostatni. Mam nadzieję, że prędko nastąpi.
Książę milczał nieporuszony. Maska apatii i chłodu nie zdradzała najmniejszych emocji. Siedział wyprostowany, elegancki i ręką kobieco białą o arystokratycznych kształtach gładził delikatne, płowe wąsiki. Księżna matka, doszedłszy w swej perorze do punktu, skąd wyjść chciała, pochyliła się trochę i łagodząc ostry głos, mówiła dalej:
– Jesteś ostatnim męskim przedstawicielem swego rodu. To nakłada na ciebie wielkie i ważne obowiązki. Wierzę, że im sprostać potrafisz.
Książę, nie zmieniając pozycji i nie przestając gładzenia wąsów, potakująco skinął głową.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..