Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bliźnięta z lodu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Bliźnięta z lodu - ebook

Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką szkocką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak gdy ich żyjąca córka, Kirstie, twierdzi, że pomylili jej tożsamość – i że w rzeczywistości jest Lydią – koszmar powraca. Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a Kirstie (a może to Lydia) staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina od świata Sarę i jej córeczkę, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-170-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Nasze krze­sła stoją dokład­nie dwa metry od sie­bie. Oba przo­dem do wiel­kiego biurka, jak­by­śmy byli parą na tera­pii mał­żeń­skiej; uczu­cie, które znam aż za dobrze. W pokoju domi­nują dwa wyso­kie, osiem­na­sto­wieczne prze­suwne okna bez zasłon: bliź­nia­cze por­trety ciem­nego, zamglo­nego nieba nad Lon­dy­nem.

– Mogli­by­śmy włą­czyć świa­tło? – pyta mój mąż, a młody adwo­kat, Andy Wal­ker, pod­nosi wzrok znad papie­rów, może lekko ziry­to­wany.

– Oczy­wi­ście – mówi. – Prze­pra­szam. – Sięga do prze­łącz­nika, który ma za ple­cami, i dwie wyso­kie sto­jące lampy zale­wają pokój żół­tym świa­tłem, a impo­nu­jące okna czer­nieją.

Widzę teraz swoje odbi­cie w szy­bie: opa­no­wana, bierna, kolana razem. Kim jest ta kobieta?

Nie jest taka, jak była kie­dyś. Jej oczy są nie­bie­skie jak zawsze, ale smut­niej­sze. Twarz lekko zaokrą­glona i blada, szczu­plej­sza niż daw­niej. Wciąż jest dość ładną blon­dynką – ale spło­wiałą i jakby skur­czoną; trzy­dzie­sto­trzy­let­nia kobieta, w któ­rej nie pozo­stało nic z dziew­czyny.

A jej ubra­nie?

Dżinsy, które były modne rok temu. Buty, które były modne rok temu. Fio­le­towy swe­te­rek z kasz­miru, cał­kiem ładny, ale zno­szony: widać, że prze­szedł o jedno pra­nie za dużo. Krzy­wię się na widok swo­jego odbi­cia. Powin­nam się była ubrać bar­dziej ele­gancko. Ale po co mia­ła­bym to robić? Spo­ty­kamy się tylko z praw­ni­kiem. I cał­ko­wi­cie zmie­niamy swoje życie.

Na zewnątrz szmer ulicz­nego ruchu, jak głę­boki, ale nie­spo­kojny oddech śpią­cego part­nera. Zasta­na­wiam się, czy będę tęsk­nić za lon­dyń­skim ruchem, za tym nie­ustan­nym, pod­no­szą­cym na duchu szme­rem: jak te apli­ka­cje na tele­fon, które poma­gają zasnąć, naśla­du­jąc nie­prze­rwany szum krwi w łonie matki, odle­głe bicie jej serca.

Moje bliź­nięta na pewno sły­szały ten odgłos, gdy pocie­rały się we mnie noskami. Pamię­tam, jak widzia­łam je na USG. Wyglą­dały jak dwa heral­dyczne sym­bole w her­bie, iden­tyczne i prze­ciw­stawne. Jed­no­ro­żec i jed­no­ro­żec.

_Testa­tor. Wyko­nawca testa­mentu. Zgodne z pra­wem. Uwie­rzy­tel­niony odpis…_

Andrew Wal­ker zwraca się do nas, jak­by­śmy byli na sali wykła­do­wej i jakby był tro­chę roz­cza­ro­wa­nym swo­imi stu­den­tami pro­fe­so­rem.

_Zapis w testa­men­cie. Zmarła. Spad­ko­bierca. Żyjące dzieci._

Mój mąż Angus wzdy­cha, tłumi znie­cier­pli­wie­nie; znam to wes­tchnie­nie. Jest znu­dzony, pew­nie roz­draż­niony. I rozu­miem to, ale żal mi też adwo­kata. Dla Wal­kera to nie może być łatwe. Musi sta­wić czoło wojow­ni­czemu ojcu i wciąż pogrą­żo­nej w żało­bie matce i pora­dzić sobie z pro­ble­ma­tycz­nym testa­men­tem: musimy być dla niego trud­nymi klien­tami. A więc jego sta­ranna, powolna, pre­cy­zyjna wymowa może być spo­so­bem, by się od tego wszyst­kiego zdy­stan­so­wać. Pora­dzić sobie z trudną mate­rią. Może to prawny odpo­wied­nik ter­mi­no­lo­gii medycz­nej. _Krwiaki dwu­nast­nicy i uszko­dze­nie błony suro­wi­czej pro­wa­dzące do zapa­le­nia otrzew­nej u dziecka i do jego zgonu_.

Ostry głos prze­cina powie­trze.

– Już to wszystko prze­ra­bia­li­śmy.

Czy Angus coś pił? W jego tonie sły­chać nie­mal złość. Jest zły, odkąd to się stało. I dużo pije. Ale dziś wydaje się dość przy­tomny i praw­do­po­dob­nie jest trzeźwy.

– Chcie­li­by­śmy to zała­twić, zanim na Ziemi zmieni się kli­mat, wie pan?

– Panie Moor­croft, jak już mówi­łem, Peter Ken­wood wyje­chał na urlop. Możemy pocze­kać na jego powrót, jeśli wolałby pan…

Angus kręci głową.

– Nie, chcemy to zała­twić teraz.

– W takim razie muszę jesz­cze raz przej­rzeć doku­menty i wszystko, co ma zwią­zek z tą sprawą. Dla mojego spo­koju. Poza tym Peter uważa… no cóż…

Obser­wuję ich. Adwo­kat się waha, w jego kolej­nych sło­wach sły­chać napię­cie. Są jesz­cze sta­ran­niej wywa­żone:

– Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, panie Moor­croft, Peter uważa się za sta­rego przy­ja­ciela rodziny. Nie tylko za doradcę praw­nego. Zna oko­licz­no­ści. Bar­dzo dobrze znał zmarłą panią Car­nan, pań­ską babkę. Dla­tego pro­sił mnie, bym się jesz­cze raz upew­nił, czy oboje pań­stwo wie­cie, w co się paku­je­cie.

– Wiemy, co robimy.

– Musi­cie sobie pań­stwo zda­wać sprawę, że wyspa led­wie się nadaje do zamiesz­ka­nia. – Wal­ker wzru­sza ramio­nami. Widać, że czuje się nie­swojo, jakby ten upa­dek był w jakiś spo­sób winą jego kan­ce­la­rii. Ale on zrobi wszystko, by unik­nąć pozwu. – Oba­wiam się, że chatę latar­nika zosta­wiono na pastwę żywio­łów. Nikt tam nie był od lat. Ale jest zabyt­kiem, więc nie może­cie pań­stwo jej cał­ko­wi­cie zbu­rzyć i zacząć od nowa.

– Tak. Wiem to wszystko. Czę­sto tam jeź­dzi­łem jako dzie­ciak. Bawi­łem się w base­nach pły­wo­wych.

– Ale czy na pewno zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyzwa­nie, panie Moor­croft? To naprawdę ogromne przed­się­wzię­cie. Są pro­blemy z dostęp­no­ścią, przy­pływy, błoto, i oczy­wi­ście poważne pro­blemy z insta­la­cją wodno-kana­li­za­cyjną, ogrze­wa­niem i insta­la­cją elek­tryczną. Poza tym w testa­men­cie nie ma żad­nego zapisu o pie­nią­dzach, o niczym, co mogłoby…

– Świet­nie zda­jemy sobie sprawę z tego wszyst­kiego.

Chwila mil­cze­nia. Wal­ker zerka na mnie, potem znów na Angusa.

– Rozu­miem, że sprze­da­je­cie pań­stwo dom w Lon­dy­nie?

Angus wpa­truje się w niego. Unie­siony pod­bró­dek. Wyzy­wa­jące spoj­rze­nie.

– Słu­cham? A co to ma do rze­czy?

Adwo­kat kręci głową.

– Peter się mar­twi. Bo… no cóż… Bio­rąc pod uwagę pań­stwa tra­giczną stratę w ostat­nim cza­sie… chciałby mieć cał­ko­witą pew­ność.

Angus zerka na mnie. Wzru­szam ramio­nami, nie jestem pewna. Angus pochyla się do przodu.

– Dobra. Mniej­sza z tym. Tak. Sprze­da­jemy dom w Cam­den.

– I ta sprze­daż ozna­cza, że będą pań­stwo mieli wystar­cza­jący kapi­tał, by prze­pro­wa­dzić remont na Ell… – Wal­ker marsz­czy czoło. Wpa­truje się w to, co ma prze­czy­tać. – Nie jestem w sta­nie tego wymó­wić. Ell…?

– Eilean Tor­ran. To po gaelicku. To zna­czy Wyspa Pio­runa. Wyspa Tor­ran.

– Tak. Oczy­wi­ście. Na wyspie Tor­ran. A więc macie pań­stwo nadzieję uzy­skać dosta­teczne fun­du­sze ze sprze­daży swo­jego obec­nego domu, żeby odno­wić chatę latar­nika na wyspie Tor­ran?

Czuję, że powin­nam coś powie­dzieć. Na pewno muszę coś powie­dzieć. Angus odwala całą robotę. A jed­nak moje mil­cze­nie jest pocie­sza­jące, jest jak kokon. Otula mnie moja cisza. Jak zawsze. Taka jestem. Zawsze byłam cicha, o ile nie pełna rezerwy. Angusa drażni to od lat. O _czym myślisz? Powiedz mi. Czemu zawsze to ja muszę mówić?_ I kiedy to mówi, zwy­kle wzru­szam ramio­nami i się odwra­cam, bo cza­sem mil­cze­nie mówi wszystko.

I oto znów mil­czę. Słu­cham swo­jego męża.

– Mamy już dwie hipo­teki obcią­ża­jące dom w Cam­den. Stra­ci­łem pracę, nie jest nam lekko. Ale tak, mam nadzieję, że zaro­bimy na tym parę fun­tów.

– Macie pań­stwo nabywcę?

– Aż się pali, żeby wypi­sać czek. – Angus w oczy­wi­sty spo­sób tłumi złość, ale cią­gnie dalej: – Niech pan posłu­cha: moja babka zapi­sała w testa­men­cie tę wyspę mnie i mojemu bratu, zga­dza się?

– Oczy­wi­ście.

– I mój brat bar­dzo wspa­nia­ło­myśl­nie twier­dzi, że jej nie chce. Zga­dza się? Moja matka jest w domu opieki. Tak? A więc wyspa należy do mnie, do mojej żony i mojej córki. Zga­dza się?

_Córki. Liczba poje­dyn­cza_.

– W rze­czy samej…

– I to by było na tyle. Prawda? Chcemy się wpro­wa­dzić. Naprawdę chcemy. Tak, dom jest w ruinie. Tak, wali się. Ale sobie pora­dzimy. Bądź co bądź – odchyla się do tyłu – prze­ży­li­śmy gor­sze rze­czy.

Patrzę w sku­pie­niu na swo­jego męża.

Gdy­bym go teraz poznała, wciąż wyda­wałby mi się bar­dzo atrak­cyjny. Wysoki, bystry facet po trzy­dzie­stce, z miłym dla oka trzy­dnio­wym zaro­stem. Ciem­no­oki, męski, zaradny.

Miał leciutki zarost, kiedy się pozna­li­śmy, i spodo­bało mi się to. Pod­kre­ślało to linię jego szczęki. Gdy sie­dział w tym dużym, gło­śnym barze tapas w Covent Gar­den, wyda­wał mi się jed­nym z tych nie­wielu męż­czyzn, o któ­rych powie­dzieć, że są przy­stojni, to za mało.

Sie­dział z grupką przy­ja­ciół przy wiel­kim stole i śmiał się gło­śno: wszy­scy mieli po dwa­dzie­ścia kilka lat. Ja i moje przy­ja­ciółki sie­dzia­ły­śmy przy sąsied­nim sto­liku. Tro­chę młod­sze, ale rów­nie wesołe. Wszy­scy pili dużo wina rioja.

I tak to się stało. Któ­ryś z nich rzu­cił do nas jakiś żart. Któ­raś mu dow­cip­nie odpo­wie­działa. A potem zesta­wi­li­śmy stoły: sie­dzie­li­śmy cia­sno, śmia­li­śmy się i żar­to­wa­li­śmy, i zaczę­li­śmy się sobie przed­sta­wiać: to jest Zoe, to jest Sacha, Alex, Imo­gen, Mere­dith…

A to jest Angus Moor­croft, a to jest Sarah Milver­ton. Angus jest ze Szko­cji i ma dwa­dzie­ścia sześć lat. Ona jest pół Angielką, pół Ame­ry­kanką i ma dwa­dzie­ścia trzy lata. A teraz spę­dzi­cie razem resztę życia.

Na zewnątrz godziny szczytu. Ruch staje się coraz gło­śniej­szy. Wyrywa mnie z zadumy. Andrew Wal­ker pod­suwa Angu­sowi do pod­pi­sa­nia kolejne doku­menty. Świet­nie znam tę pro­ce­durę: w tym roku pod­pi­sa­li­śmy tak wiele doku­men­tów. Papiery, które zawsze towa­rzy­szą kata­stro­fie.

Angus pochyla się nad biur­kiem, składa pod­pis. Pióro wydaje się w jego ręce zbyt małe. Odwra­cam się, wpa­truję się w obraz. Old Lon­don Bridge na poma­lo­wa­nej na żółto ścia­nie. Chcę jesz­cze tro­chę powspo­mi­nać, zająć czymś myśli. Chcę myśleć o Angu­sie i o sobie: o tym pierw­szym wie­czo­rze.

Pamię­tam wszystko bar­dzo wyraź­nie. Od muzyki – mek­sy­kań­ska salsa – aż po bar­dzo prze­ciętne tapas. Jaskrawo czer­wone _pata­tas bra­vas_, cierp­kie białe szpa­ragi. Pamię­tam, jak pozo­stali zaczęli się roz­cho­dzić – zdą­żyć na ostat­nie metro, tro­chę się prze­spać – jakby wszy­scy wyczuli, że do sie­bie pasu­jemy, że to coś waż­niej­szego niż zwy­kły piąt­kowy flirt.

Jak wszystko się łatwo zmie­nia. Jak by teraz wyglą­dało moje życie, gdy­by­śmy wybrały inny sto­lik, poszły do innego baru. Ale wybra­ły­śmy tam­ten bar, tam­ten wie­czór i tam­ten sto­lik. I przed pół­nocą sie­dzia­łam sama z tym wyso­kim face­tem: Angu­sem Moor­cro­ftem. Powie­dział mi, że jest archi­tek­tem. Powie­dział mi, że jest Szko­tem i sin­glem. A póź­niej opo­wie­dział mi inte­li­gentny dow­cip i zda­łam sobie sprawę, że to dow­cip, dopiero minutę póź­niej. Gdy się śmia­łam, zauwa­ży­łam, że na mnie patrzy: w sku­pie­niu, z pyta­niem w oczach.

Więc ja też na niego popa­trzy­łam. Jego oczy były brą­zowe, ciemne i poważne; włosy krę­cone, gęste i bar­dzo czarne; zęby lśniły bielą na tle czer­wieni ust i ciem­nego zaro­stu, i zna­łam już odpo­wiedź. _Tak_.

Dwie godziny póź­niej skra­dli­śmy sobie pierw­szy pijany poca­łu­nek pod patrzą­cym na nas z apro­batą księ­ży­cem na placu w Covent Gar­den. Pamię­tam lśniący od desz­czu bruk, gdy się obej­mo­wa­li­śmy: chłodna sło­dycz wie­czor­nego powie­trza. Spa­li­śmy ze sobą jesz­cze tej samej nocy.

Nie­cały rok póź­niej byli­śmy mał­żeń­stwem. Po nie­spełna dwóch latach uro­dziły się dziew­czynki: bliź­niaczki jed­no­ja­jowe. A teraz została tylko jedna.

Wzbiera we mnie ból: muszę przy­ci­snąć rękę do ust, by stłu­mić dreszcz. Kiedy prze­mi­nie? Może ni­gdy? Jest jak wojenna rana, jak szrap­nel tkwiący w ciele, przez lata wycho­dzący na powierzch­nię.

Więc może muszę coś powie­dzieć. By stłu­mić ból, by uci­szyć myśli. Sie­dzę tu od pół godziny, potulna i cicha jak jakaś pury­tań­ska żona. Zbyt czę­sto zdaję się na to, że Angus wszystko powie za nas oboje; że uzu­pełni mnie w tym, czego mi bra­kuje. Ale na razie mam dosyć swo­jego mil­cze­nia.

– Jeśli dopro­wa­dzimy wyspę do dobrego stanu, może być warta nawet milion.

Obaj odwra­cają się do mnie. Gwał­tow­nie. Ona mówi!

– Sam widok na cie­śninę Sound of Sleat – mówię – jest wart z milion. W stronę Knoy­dart.

Bar­dzo się sta­ram wymó­wić to popraw­nie. Odro­bi­łam lek­cje. Bez końca szu­ka­łam mate­ria­łów, wyszu­ki­wa­łam w Google zdję­cia i histo­rie.

Andrew uśmie­cha się uprzej­mie.

– I była tam pani, pani Moor­croft?

Rumie­nię się, ale się tym nie przej­muję.

– Nie. Ale widzia­łam zdję­cia, czy­ta­łam książki. To jeden z naj­słyn­niej­szych wido­ków w Szko­cji, a my będziemy mieli swoją wła­sną wyspę.

– Zga­dza się. Tak. Ale…

– Był taki dom we wsi Orn­say na sta­łym lądzie, kilo­metr od Tor­ran… – Zer­kam na notatkę w tele­fo­nie, choć świet­nie wszystko pamię­tam. – Sprze­dał się za sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy, pięt­na­stego stycz­nia tego roku. Dom z czte­rema poko­jami, ład­nym ogród­kiem i tara­sem. Bar­dzo ładny, choć trudno byłoby to nazwać rezy­den­cją. Ale miał spek­ta­ku­larny widok na cie­śninę, i za to wła­śnie ludzie płacą. Sie­dem­set pięć­dzie­siąt tysięcy.

Angus patrzy na mnie i kiwa głową, by mi dodać odwagi. Potem do mnie dołą­cza:

– Zga­dza się. I jeśli zro­bimy remont, możemy mieć pięć pokoi i ogró­dek. Chata jest na to dość duża. Bez pro­blemu może być warta milion.

– No cóż, tak, panie Moor­croft. W tej chwili jest warta led­wie pięć­dzie­siąt tysięcy, ale potwier­dzam, ma taki poten­cjał.

Uśmie­cha się. To fał­szywy uśmiech. Nara­sta we mnie cie­ka­wość: dla­czego tak bar­dzo nie chce, żeby­śmy się prze­pro­wa­dzili na Tor­ran? Co takiego wie? Dla­czego naprawdę zaan­ga­żo­wał się w to Peter Ken­wood? Może sami zamie­rzali zło­żyć ofertę? To by miało sens: Ken­wood od lat znał Tor­ran, znał babkę Angusa i mógł w pełni zda­wać sobie sprawę z poten­cjal­nej war­to­ści wyspy.

Tak to sobie zapla­no­wali? Jeśli tak, to byłoby to urze­ka­jąco pro­ste. Wystar­czyło odcze­kać, aż umrze babka Angusa. Potem przy­ci­snąć wnuki, a zwłasz­cza pogrą­żoną w żało­bie, wciąż oszo­ło­mioną parę. Wstrzą­śniętą śmier­cią dziecka, w nie­pew­nej sytu­acji finan­so­wej po tym, co się stało. Zapro­po­no­wać im sto tysięcy, dwu­krot­nie wię­cej, niż potrze­bują, być wspa­nia­ło­myśl­nym i peł­nym współ­czu­cia, cie­pło i smutno się uśmie­chać. _To na pewno bar­dzo trudne, ale możemy pomóc, możemy zdjąć z pań­stwa bar­ków ten cię­żar. Pro­szę tylko pod­pi­sać tutaj…_

A potem: spa­ce­rek. Wystar­czy wysłać na Skye auto­bus pełen pol­skich robot­ni­ków budow­la­nych. Zain­we­sto­wać dwie­ście tysięcy, pocze­kać rok, aż robota będzie skoń­czona.

_Ta prze­piękna posia­dłość, poło­żona na wyspie nad słynną cie­śniną Sound of Sleat, jest na sprze­daż za milion dwie­ście pięć­dzie­siąt tysięcy fun­tów, cena do nego­cja­cji…_

Taki mieli plan? Wal­ker wpa­truje się we mnie i zaczy­nam się czuć winna. Pew­nie jestem strasz­nie nie­spra­wie­dliwa dla Ken­wood & Part­ners. Ale bez względu na to, jaką mają moty­wa­cję, nie ma mowy, żebym zre­zy­gno­wała z tej wyspy: to moje wyj­ście awa­ryjne, ucieczka przed żałobą i wspo­mnie­niami… i przed dłu­gami i wąt­pli­wo­ściami.

Zbyt długo była moim marze­niem. Wpa­try­wa­łam się w zdję­cia lśniące na ekra­nie mojego lap­topa, w kuchni o trze­ciej nad ranem. Kiedy Kir­stie śpi w swoim pokoju, a Angus leży w łóżku, zamro­czony szkocką, wpa­truję się w kry­sta­liczne piękno. Eilean Tor­ran. Nad Sound of Sleat. Oto­czona pięk­nem Hebry­dów Wewnętrz­nych. Uro­cza posia­dłość poło­żona na osob­nej wyspie.

– A więc dobrze. Potrze­buję jesz­cze tylko kilku pod­pi­sów – mówi Wal­ker.

– I sprawa będzie zała­twiona?

Zna­cząca chwila mil­cze­nia.

– Tak.

Pięt­na­ście minut póź­niej Angus i ja opusz­czamy poma­lo­wany na żółto gabi­net, idziemy poma­lo­wanym na czer­wono kory­ta­rzem i wycho­dzimy na zewnątrz. Jest wil­gotny paź­dzier­ni­kowy wie­czór. Na Bed­ford Squ­are, w Blo­oms­bury.

Angus ma w ple­caku doku­menty. Wszystko skoń­czone. Stało się. Patrzę na inny świat i mój nastrój się popra­wia.

Wiel­kie czer­wone auto­busy toczą się Gower Street, z obu pię­ter spo­glą­dają puste twa­rze.

Angus kła­dzie mi dłoń na ramie­niu.

– Dobra robota.

– Co takiego?

– To, że się wtrą­ci­łaś. Nie­źle wybra­łaś moment. Już się mar­twi­łem, że będę musiał mu przy­ło­żyć.

– Ja też. – Spo­glą­damy na sie­bie. Poro­zu­mie­waw­czo i ze smut­kiem. – Ale udało nam się. Prawda?

Angus się uśmie­cha.

– Udało nam się, kocha­nie. Wszystko nam się udało. – Sta­wia koł­nierz płasz­cza, by się osło­nić przed desz­czem. – Ale, Saro… muszę cię zapy­tać jesz­cze raz: jesteś abso­lut­nie pewna?

Krzy­wię się. Angus dodaje szybko:

– Wiem, wiem. Tak. Ale wciąż myślisz, że to słuszna decy­zja? Naprawdę chcesz… – Sze­ro­kim gestem wska­zuje na żółte świa­tła lon­dyń­skich tak­só­wek lśniące w mżawce. – …naprawdę chcesz to wszystko zosta­wić? Zre­zy­gno­wać z tego? Skye to takie odlu­dzie.

– Kiedy czło­wiek jest zmę­czony Lon­dy­nem – mówię – to zna­czy, że ma dosyć desz­czu.

Angus się śmieje. Pochyla się nade mną. Jego brą­zowe oczy wpa­trują się w moje, może jego usta szu­kają moich ust. Deli­kat­nie głasz­czę go po pod­bródku i całuję w szorstki poli­czek, wdy­cham jego zapach – nie pach­nie whi­sky. Pach­nie Angu­sem. Mydłem i męsko­ścią. Czy­sty i zaradny, męż­czy­zna, któ­rego kocha­łam. Kocham. Zawsze będę kochać.

Może dziś prze­śpimy się ze sobą, po raz pierw­szy od wielu tygo­dni. Może przez to prze­brniemy. Ale czy w ogóle można kie­dyś przez to prze­brnąć?

Idziemy obok sie­bie ulicą. Angus ści­ska moc­niej moją dłoń. W tym roku czę­sto trzy­mał mnie za rękę: gdy leża­łam w łóżku i pła­ka­łam, bez­gło­śnie i bez końca, noc za nocą. Trzy­mał mnie za rękę od początku do końca potwor­nego pogrzebu Lydii, od _Ja jestem zmar­twych­wsta­niem i życiem_ aż po _Z nami wszyst­kimi na wieki wie­ków_.

Amen.

– Metro czy auto­bus?

– Metro – odpo­wia­dam. – Będzie szyb­ciej. Chcę prze­ka­zać Kir­stie dobrą wia­do­mość.

– Mam nadzieję, że tak to odbie­rze.

Patrzę na niego. Nie.

Nie mogę sobie pozwo­lić na wąt­pli­wo­ści. Jeśli zacznę się zasta­na­wiać, ogarną mnie złe prze­czu­cia i utkniemy na zawsze.

Zapew­niam go szybko:

– Oczy­wi­ście, że tak, Angus. Prze­cież musi tak to ode­brać. Będziemy mieli wła­sną latar­nię, całe to świeże powie­trze, jele­nie, del­finy…

– Tak, ale pamię­taj, że widzia­łaś głów­nie zdję­cia robione latem. W słońcu. Nie zawsze tak jest. Zimą jest ciemno.

– No to zimą… jak to się mówi? Przy­cza­imy się i będziemy się bro­nić. To będzie przy­goda.

Jeste­śmy już pra­wie przy metrze. Czarny stru­mień ludzi wra­ca­ją­cych z pracy znika na scho­dach: rzeka poły­kana przez lon­dyń­skie metro. Odwra­cam się na chwilę i patrzę na zamgloną New Oxford Street. Jesienne mgły w Blo­oms­bury są jakby duchem – albo widocz­nym wspo­mnie­niem – śre­dnio­wiecz­nych bagien Blo­oms­bury. Czy­ta­łam gdzieś o tym.

Dużo czy­tam.

– No chodź.

Tym razem łapię go za rękę i ze sple­cio­nymi pal­cami scho­dzimy do metra. Wytrzy­mu­jemy trzy przy­stanki w tłoku godzin szczytu, przy­ci­śnięci do sie­bie. Potem wpy­chamy się do stu­ka­ją­cej windy na Mor­ning­ton Cre­scent i kiedy wynu­rzamy się na powierzch­nię, wła­ści­wie bie­gniemy.

– Hej! – Angus się śmieje. – To jakaś olim­piada czy co?

– Chcę powie­dzieć naszej córce!

I chcę, bar­dzo chcę. Chcę prze­ka­zać mojej żyją­cej córce jakąś dobrą wia­do­mość, choć raz powie­dzieć jej coś miłego. Coś, w czym jest szczę­ście i nadzieja. Dziś mija trzy­na­ście mie­sięcy od śmierci jej sio­stry Lydii – nie­na­wi­dzę tego, że wciąż tak dokład­nie pamię­tam datę, że z taką łatwo­ścią odmie­rzam czas – i ma za sobą ponad rok udręki, któ­rej nie potra­fię pojąć. Stra­ciła sio­strę bliź­niaczkę, swoją drugą duszę. Odizo­lo­wała się we wła­snej otchłani, zamknęła się w niej na trzy­na­ście mie­sięcy. Ale teraz mogę ją uwol­nić.

Świeże powie­trze, góry, nad­mor­skie fiordy. I widok przez cie­śninę na Knoy­dart.

Bie­gnę do drzwi wiel­kiego bia­łego domu, któ­rego ni­gdy nie powin­ni­śmy byli kupo­wać. Domu, na który już nas nie stać.

W drzwiach stoi Imo­gen. Dom pach­nie jedze­niem dla dziecka, pra­niem i świeżą kawą. Jest jasny. Będzie mi go bra­ko­wało. Może.

– Immy, dzię­kuję, że się nią zaję­łaś.

– Och, pro­szę cię! Daj spo­kój. Ale powiedz, wszystko się udało?

– Tak, mamy ją. Prze­pro­wa­dzamy się!

Imo­gen z zachwy­tem klasz­cze w dło­nie. Moja bystra, ciem­no­włosa, ele­gancka przy­ja­ciółka, która trwa przy mnie od cza­sów col­lege’u. Pochyla się i obej­muje mnie, ale z uśmie­chem odsu­wam ją od sie­bie.

– Muszę jej powie­dzieć. Ona nic nie wie.

Imo­gen uśmie­cha się sze­roko.

– Jest w swoim pokoju z Cwa­niacz­kiem.

– Co?

– Czyta tę książkę!

Prze­mie­rzam przed­po­kój, wcho­dzę na górę i przy­staję przy drzwiach, na któ­rych jest napi­sane: „Tu mieszka Kir­stie” i „Naj­pierw zapu­kaj”.

Nie­zdar­nie wycięte nożycz­kami z błysz­czą­cego papieru litery. Zgod­nie z instruk­cją pukam.

Sły­szę ciche: mmm-mmm. „Pro­szę” w wyko­na­niu mojej córki.

Otwie­ram drzwi i widzę moją sied­mio­let­nią dziew­czynkę. Sie­dzi po turecku na pod­ło­dze, w szkol­nym mun­durku: czarne spodnie, biała koszulka polo. Jej pie­go­waty nosek pochyla się nad książką: obraz nie­win­no­ści, ale też samot­no­ści. Pul­suje we mnie miłość i smu­tek. Tak bar­dzo chcę, by jej życie stało się lep­sze, by znów cała mogła być sobą.

– Kir­stie…

Nie odpo­wiada. Nie prze­staje czy­tać. Cza­sem tak robi. Gra w tę grę: „mmm­NIE chcę roz­ma­wiać”. Od roku robi to coraz czę­ściej.

– Kir­stie. Muminku. Kir­stu­siu.

Teraz patrzy na mnie tymi nie­bie­skimi oczami, które ma po mnie. Tyle że są bar­dziej nie­bie­skie niż moje. Błę­kit Hebry­dów. Jej blond włosy wydają się nie­mal białe.

– Mamu­siu.

– Mam dobrą wia­do­mość, Kir­stie. Dobrą wia­do­mość. Wspa­niałą wia­do­mość.

Sia­dam obok niej na pod­ło­dze, mię­dzy zabaw­kami – jej pin­gwin­kami, plu­szo­wym lam­par­ci­kiem, Jed­no­ręką Lalką – i mówię jej o wszyst­kim. Szybko, pra­wie jed­nym tchem. O tym, że prze­pro­wa­dzamy się w szcze­gólne miej­sce, w nowe miej­sce, gdzie zaczniemy od początku, piękne, wspa­niałe i świeże, na naszą wła­sną wyspę.

Kir­stie cały czas na mnie patrzy. Pra­wie nie mruga oczami. Chło­nie to wszystko. Nic nie mówi, nic nie robi, jakby była w tran­sie, oddaje mi moje wła­sne chwile mil­cze­nia. Kiwa głową i uśmie­cha się blado. Może jest zain­try­go­wana. W pokoju zapada cisza. Skoń­czyły mi się słowa.

– No więc – mówię – co o tym sądzisz? Wypro­wa­dzimy się na naszą wła­sną wyspę. Nie uwa­żasz, że będzie faj­nie?

Powoli kiwa głową. Spo­gląda na książkę, zamyka ją, potem znów na mnie patrzy i mówi:

– Mamu­siu, dla­czego cią­gle mówisz do mnie Kir­stie?

Nie odzy­wam się. Cisza dzwoni mi w uszach.

– Prze­pra­szam, kocha­nie – mówię. – Co takiego?

– Dla­czego cią­gle nazy­wasz mnie Kir­stie, mamu­siu? Kir­stie nie żyje. To K i r s t i e umarła. Ja jestem Lydia.3

Czy­ta­łam kie­dyś o bada­niach, które dowio­dły, że prze­pro­wadzka do nowego domu jest rów­nie trau­ma­tyczna jak roz­wód albo śmierć rodzica. Odczu­wam to zupeł­nie odwrot­nie: przez te dwa tygo­dnie, które upły­nęły od naszego spo­tka­nia z Wal­ke­rem – dwa tygo­dnie, odkąd Kir­stie powie­działa to, co powie­działa – jestem wście­kle z a d o wo l o na, że się prze­pro­wa­dzamy, bo to zna­czy, że się prze­pra­co­wuję i przy­naj­mniej cza­sami myślę o czymś innym.

Lubię to wywo­łu­jące pra­gnie­nie uczu­cie zmę­cze­nia, gdy wyj­muję pudła z wyso­kich sza­fek. Lubię cierpki posmak sta­rego kurzu w ustach, gdy opróż­niam i szo­ruję nie­koń­czące się regały.

Ale nie mogę cał­ko­wi­cie uci­szyć wąt­pli­wo­ści. Przy­naj­mniej raz dzien­nie ana­li­zuję histo­rię roz­woju bliź­niąt i szcze­góły zwią­zane ze śmier­cią Lydii. Czy to moż­liwe, że błęd­nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy córkę, którą utra­ci­li­śmy?

Nie wiem. Więc gram na zwłokę. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie, gdy odwo­zi­łam Kir­stie do szkoły, mówi­łam do niej kocha­nie albo muminku, cokol­wiek, byle nie zwra­cać się do niej po imie­niu, bo bałam się, że się odwróci, spoj­rzy na mnie tymi zamy­ślo­nymi, obo­jęt­nymi, nie­bie­skimi oczami i powie: _Jestem Lydia. Nie Kir­stie. Kir­stie nie żyje. Jedna z nas nie żyje. Jeste­śmy mar­twe. Ja żyję. Jestem Lydia. Jak mogłaś się tak pomy­lić, mamu­siu? Jak to zro­bi­łaś? Jak?_

A potem zabie­ram się do pracy, żeby prze­stać myśleć.

Dziś zabie­ram się do tego, co naj­trud­niej­sze. Angus wyje­chał. Pole­ciał do Szko­cji, żeby wszystko przy­go­to­wać. Kir­stie – Kir­stie Jane Ker­rera Moor­croft – jest w szkole, a ja zamie­rzam zro­bić porzą­dek na stry­chu. Tam, gdzie trzy­mamy to, co nam zostało po Lydii. Lydii May Tane­rze Moor­croft.

Stoję pod drew­nianą klapą na zawia­sach, przy­su­wam sobie nie­po­ręcz­nie lekką alu­mi­niową dra­binkę i zasty­gam bez ruchu. Jestem bez­radna. Znowu myślę.

Zacznij od początku, Saro Moor­croft. Roz­gryź to.

Kir­stie i Lydia.

Dali­śmy bliź­niacz­kom różne, ale zwią­zane ze sobą imiona, bo chcie­li­śmy pod­kre­ślić ich indy­wi­du­al­ność, a rów­no­cze­śnie zaak­cen­to­wać ich uni­kalną bliź­nia­czość: tak jak radzono we wszyst­kich książ­kach i na stro­nach inter­ne­to­wych. Imię dla Kir­stie wybrał tata, i było to imię jego uko­cha­nej babci. Szkoc­kie, piękne i liryczne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: