- promocja
Bliźnięta z lodu - ebook
Bliźnięta z lodu - ebook
Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką szkocką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak gdy ich żyjąca córka, Kirstie, twierdzi, że pomylili jej tożsamość – i że w rzeczywistości jest Lydią – koszmar powraca. Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a Kirstie (a może to Lydia) staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina od świata Sarę i jej córeczkę, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8382-170-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nasze krzesła stoją dokładnie dwa metry od siebie. Oba przodem do wielkiego biurka, jakbyśmy byli parą na terapii małżeńskiej; uczucie, które znam aż za dobrze. W pokoju dominują dwa wysokie, osiemnastowieczne przesuwne okna bez zasłon: bliźniacze portrety ciemnego, zamglonego nieba nad Londynem.
– Moglibyśmy włączyć światło? – pyta mój mąż, a młody adwokat, Andy Walker, podnosi wzrok znad papierów, może lekko zirytowany.
– Oczywiście – mówi. – Przepraszam. – Sięga do przełącznika, który ma za plecami, i dwie wysokie stojące lampy zalewają pokój żółtym światłem, a imponujące okna czernieją.
Widzę teraz swoje odbicie w szybie: opanowana, bierna, kolana razem. Kim jest ta kobieta?
Nie jest taka, jak była kiedyś. Jej oczy są niebieskie jak zawsze, ale smutniejsze. Twarz lekko zaokrąglona i blada, szczuplejsza niż dawniej. Wciąż jest dość ładną blondynką – ale spłowiałą i jakby skurczoną; trzydziestotrzyletnia kobieta, w której nie pozostało nic z dziewczyny.
A jej ubranie?
Dżinsy, które były modne rok temu. Buty, które były modne rok temu. Fioletowy sweterek z kaszmiru, całkiem ładny, ale znoszony: widać, że przeszedł o jedno pranie za dużo. Krzywię się na widok swojego odbicia. Powinnam się była ubrać bardziej elegancko. Ale po co miałabym to robić? Spotykamy się tylko z prawnikiem. I całkowicie zmieniamy swoje życie.
Na zewnątrz szmer ulicznego ruchu, jak głęboki, ale niespokojny oddech śpiącego partnera. Zastanawiam się, czy będę tęsknić za londyńskim ruchem, za tym nieustannym, podnoszącym na duchu szmerem: jak te aplikacje na telefon, które pomagają zasnąć, naśladując nieprzerwany szum krwi w łonie matki, odległe bicie jej serca.
Moje bliźnięta na pewno słyszały ten odgłos, gdy pocierały się we mnie noskami. Pamiętam, jak widziałam je na USG. Wyglądały jak dwa heraldyczne symbole w herbie, identyczne i przeciwstawne. Jednorożec i jednorożec.
_Testator. Wykonawca testamentu. Zgodne z prawem. Uwierzytelniony odpis…_
Andrew Walker zwraca się do nas, jakbyśmy byli na sali wykładowej i jakby był trochę rozczarowanym swoimi studentami profesorem.
_Zapis w testamencie. Zmarła. Spadkobierca. Żyjące dzieci._
Mój mąż Angus wzdycha, tłumi zniecierpliwienie; znam to westchnienie. Jest znudzony, pewnie rozdrażniony. I rozumiem to, ale żal mi też adwokata. Dla Walkera to nie może być łatwe. Musi stawić czoło wojowniczemu ojcu i wciąż pogrążonej w żałobie matce i poradzić sobie z problematycznym testamentem: musimy być dla niego trudnymi klientami. A więc jego staranna, powolna, precyzyjna wymowa może być sposobem, by się od tego wszystkiego zdystansować. Poradzić sobie z trudną materią. Może to prawny odpowiednik terminologii medycznej. _Krwiaki dwunastnicy i uszkodzenie błony surowiczej prowadzące do zapalenia otrzewnej u dziecka i do jego zgonu_.
Ostry głos przecina powietrze.
– Już to wszystko przerabialiśmy.
Czy Angus coś pił? W jego tonie słychać niemal złość. Jest zły, odkąd to się stało. I dużo pije. Ale dziś wydaje się dość przytomny i prawdopodobnie jest trzeźwy.
– Chcielibyśmy to załatwić, zanim na Ziemi zmieni się klimat, wie pan?
– Panie Moorcroft, jak już mówiłem, Peter Kenwood wyjechał na urlop. Możemy poczekać na jego powrót, jeśli wolałby pan…
Angus kręci głową.
– Nie, chcemy to załatwić teraz.
– W takim razie muszę jeszcze raz przejrzeć dokumenty i wszystko, co ma związek z tą sprawą. Dla mojego spokoju. Poza tym Peter uważa… no cóż…
Obserwuję ich. Adwokat się waha, w jego kolejnych słowach słychać napięcie. Są jeszcze staranniej wyważone:
– Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, panie Moorcroft, Peter uważa się za starego przyjaciela rodziny. Nie tylko za doradcę prawnego. Zna okoliczności. Bardzo dobrze znał zmarłą panią Carnan, pańską babkę. Dlatego prosił mnie, bym się jeszcze raz upewnił, czy oboje państwo wiecie, w co się pakujecie.
– Wiemy, co robimy.
– Musicie sobie państwo zdawać sprawę, że wyspa ledwie się nadaje do zamieszkania. – Walker wzrusza ramionami. Widać, że czuje się nieswojo, jakby ten upadek był w jakiś sposób winą jego kancelarii. Ale on zrobi wszystko, by uniknąć pozwu. – Obawiam się, że chatę latarnika zostawiono na pastwę żywiołów. Nikt tam nie był od lat. Ale jest zabytkiem, więc nie możecie państwo jej całkowicie zburzyć i zacząć od nowa.
– Tak. Wiem to wszystko. Często tam jeździłem jako dzieciak. Bawiłem się w basenach pływowych.
– Ale czy na pewno zdaje pan sobie sprawę, jakie to wyzwanie, panie Moorcroft? To naprawdę ogromne przedsięwzięcie. Są problemy z dostępnością, przypływy, błoto, i oczywiście poważne problemy z instalacją wodno-kanalizacyjną, ogrzewaniem i instalacją elektryczną. Poza tym w testamencie nie ma żadnego zapisu o pieniądzach, o niczym, co mogłoby…
– Świetnie zdajemy sobie sprawę z tego wszystkiego.
Chwila milczenia. Walker zerka na mnie, potem znów na Angusa.
– Rozumiem, że sprzedajecie państwo dom w Londynie?
Angus wpatruje się w niego. Uniesiony podbródek. Wyzywające spojrzenie.
– Słucham? A co to ma do rzeczy?
Adwokat kręci głową.
– Peter się martwi. Bo… no cóż… Biorąc pod uwagę państwa tragiczną stratę w ostatnim czasie… chciałby mieć całkowitą pewność.
Angus zerka na mnie. Wzruszam ramionami, nie jestem pewna. Angus pochyla się do przodu.
– Dobra. Mniejsza z tym. Tak. Sprzedajemy dom w Camden.
– I ta sprzedaż oznacza, że będą państwo mieli wystarczający kapitał, by przeprowadzić remont na Ell… – Walker marszczy czoło. Wpatruje się w to, co ma przeczytać. – Nie jestem w stanie tego wymówić. Ell…?
– Eilean Torran. To po gaelicku. To znaczy Wyspa Pioruna. Wyspa Torran.
– Tak. Oczywiście. Na wyspie Torran. A więc macie państwo nadzieję uzyskać dostateczne fundusze ze sprzedaży swojego obecnego domu, żeby odnowić chatę latarnika na wyspie Torran?
Czuję, że powinnam coś powiedzieć. Na pewno muszę coś powiedzieć. Angus odwala całą robotę. A jednak moje milczenie jest pocieszające, jest jak kokon. Otula mnie moja cisza. Jak zawsze. Taka jestem. Zawsze byłam cicha, o ile nie pełna rezerwy. Angusa drażni to od lat. O _czym myślisz? Powiedz mi. Czemu zawsze to ja muszę mówić?_ I kiedy to mówi, zwykle wzruszam ramionami i się odwracam, bo czasem milczenie mówi wszystko.
I oto znów milczę. Słucham swojego męża.
– Mamy już dwie hipoteki obciążające dom w Camden. Straciłem pracę, nie jest nam lekko. Ale tak, mam nadzieję, że zarobimy na tym parę funtów.
– Macie państwo nabywcę?
– Aż się pali, żeby wypisać czek. – Angus w oczywisty sposób tłumi złość, ale ciągnie dalej: – Niech pan posłucha: moja babka zapisała w testamencie tę wyspę mnie i mojemu bratu, zgadza się?
– Oczywiście.
– I mój brat bardzo wspaniałomyślnie twierdzi, że jej nie chce. Zgadza się? Moja matka jest w domu opieki. Tak? A więc wyspa należy do mnie, do mojej żony i mojej córki. Zgadza się?
_Córki. Liczba pojedyncza_.
– W rzeczy samej…
– I to by było na tyle. Prawda? Chcemy się wprowadzić. Naprawdę chcemy. Tak, dom jest w ruinie. Tak, wali się. Ale sobie poradzimy. Bądź co bądź – odchyla się do tyłu – przeżyliśmy gorsze rzeczy.
Patrzę w skupieniu na swojego męża.
Gdybym go teraz poznała, wciąż wydawałby mi się bardzo atrakcyjny. Wysoki, bystry facet po trzydziestce, z miłym dla oka trzydniowym zarostem. Ciemnooki, męski, zaradny.
Miał leciutki zarost, kiedy się poznaliśmy, i spodobało mi się to. Podkreślało to linię jego szczęki. Gdy siedział w tym dużym, głośnym barze tapas w Covent Garden, wydawał mi się jednym z tych niewielu mężczyzn, o których powiedzieć, że są przystojni, to za mało.
Siedział z grupką przyjaciół przy wielkim stole i śmiał się głośno: wszyscy mieli po dwadzieścia kilka lat. Ja i moje przyjaciółki siedziałyśmy przy sąsiednim stoliku. Trochę młodsze, ale równie wesołe. Wszyscy pili dużo wina rioja.
I tak to się stało. Któryś z nich rzucił do nas jakiś żart. Któraś mu dowcipnie odpowiedziała. A potem zestawiliśmy stoły: siedzieliśmy ciasno, śmialiśmy się i żartowaliśmy, i zaczęliśmy się sobie przedstawiać: to jest Zoe, to jest Sacha, Alex, Imogen, Meredith…
A to jest Angus Moorcroft, a to jest Sarah Milverton. Angus jest ze Szkocji i ma dwadzieścia sześć lat. Ona jest pół Angielką, pół Amerykanką i ma dwadzieścia trzy lata. A teraz spędzicie razem resztę życia.
Na zewnątrz godziny szczytu. Ruch staje się coraz głośniejszy. Wyrywa mnie z zadumy. Andrew Walker podsuwa Angusowi do podpisania kolejne dokumenty. Świetnie znam tę procedurę: w tym roku podpisaliśmy tak wiele dokumentów. Papiery, które zawsze towarzyszą katastrofie.
Angus pochyla się nad biurkiem, składa podpis. Pióro wydaje się w jego ręce zbyt małe. Odwracam się, wpatruję się w obraz. Old London Bridge na pomalowanej na żółto ścianie. Chcę jeszcze trochę powspominać, zająć czymś myśli. Chcę myśleć o Angusie i o sobie: o tym pierwszym wieczorze.
Pamiętam wszystko bardzo wyraźnie. Od muzyki – meksykańska salsa – aż po bardzo przeciętne tapas. Jaskrawo czerwone _patatas bravas_, cierpkie białe szparagi. Pamiętam, jak pozostali zaczęli się rozchodzić – zdążyć na ostatnie metro, trochę się przespać – jakby wszyscy wyczuli, że do siebie pasujemy, że to coś ważniejszego niż zwykły piątkowy flirt.
Jak wszystko się łatwo zmienia. Jak by teraz wyglądało moje życie, gdybyśmy wybrały inny stolik, poszły do innego baru. Ale wybrałyśmy tamten bar, tamten wieczór i tamten stolik. I przed północą siedziałam sama z tym wysokim facetem: Angusem Moorcroftem. Powiedział mi, że jest architektem. Powiedział mi, że jest Szkotem i singlem. A później opowiedział mi inteligentny dowcip i zdałam sobie sprawę, że to dowcip, dopiero minutę później. Gdy się śmiałam, zauważyłam, że na mnie patrzy: w skupieniu, z pytaniem w oczach.
Więc ja też na niego popatrzyłam. Jego oczy były brązowe, ciemne i poważne; włosy kręcone, gęste i bardzo czarne; zęby lśniły bielą na tle czerwieni ust i ciemnego zarostu, i znałam już odpowiedź. _Tak_.
Dwie godziny później skradliśmy sobie pierwszy pijany pocałunek pod patrzącym na nas z aprobatą księżycem na placu w Covent Garden. Pamiętam lśniący od deszczu bruk, gdy się obejmowaliśmy: chłodna słodycz wieczornego powietrza. Spaliśmy ze sobą jeszcze tej samej nocy.
Niecały rok później byliśmy małżeństwem. Po niespełna dwóch latach urodziły się dziewczynki: bliźniaczki jednojajowe. A teraz została tylko jedna.
Wzbiera we mnie ból: muszę przycisnąć rękę do ust, by stłumić dreszcz. Kiedy przeminie? Może nigdy? Jest jak wojenna rana, jak szrapnel tkwiący w ciele, przez lata wychodzący na powierzchnię.
Więc może muszę coś powiedzieć. By stłumić ból, by uciszyć myśli. Siedzę tu od pół godziny, potulna i cicha jak jakaś purytańska żona. Zbyt często zdaję się na to, że Angus wszystko powie za nas oboje; że uzupełni mnie w tym, czego mi brakuje. Ale na razie mam dosyć swojego milczenia.
– Jeśli doprowadzimy wyspę do dobrego stanu, może być warta nawet milion.
Obaj odwracają się do mnie. Gwałtownie. Ona mówi!
– Sam widok na cieśninę Sound of Sleat – mówię – jest wart z milion. W stronę Knoydart.
Bardzo się staram wymówić to poprawnie. Odrobiłam lekcje. Bez końca szukałam materiałów, wyszukiwałam w Google zdjęcia i historie.
Andrew uśmiecha się uprzejmie.
– I była tam pani, pani Moorcroft?
Rumienię się, ale się tym nie przejmuję.
– Nie. Ale widziałam zdjęcia, czytałam książki. To jeden z najsłynniejszych widoków w Szkocji, a my będziemy mieli swoją własną wyspę.
– Zgadza się. Tak. Ale…
– Był taki dom we wsi Ornsay na stałym lądzie, kilometr od Torran… – Zerkam na notatkę w telefonie, choć świetnie wszystko pamiętam. – Sprzedał się za siedemset pięćdziesiąt tysięcy, piętnastego stycznia tego roku. Dom z czterema pokojami, ładnym ogródkiem i tarasem. Bardzo ładny, choć trudno byłoby to nazwać rezydencją. Ale miał spektakularny widok na cieśninę, i za to właśnie ludzie płacą. Siedemset pięćdziesiąt tysięcy.
Angus patrzy na mnie i kiwa głową, by mi dodać odwagi. Potem do mnie dołącza:
– Zgadza się. I jeśli zrobimy remont, możemy mieć pięć pokoi i ogródek. Chata jest na to dość duża. Bez problemu może być warta milion.
– No cóż, tak, panie Moorcroft. W tej chwili jest warta ledwie pięćdziesiąt tysięcy, ale potwierdzam, ma taki potencjał.
Uśmiecha się. To fałszywy uśmiech. Narasta we mnie ciekawość: dlaczego tak bardzo nie chce, żebyśmy się przeprowadzili na Torran? Co takiego wie? Dlaczego naprawdę zaangażował się w to Peter Kenwood? Może sami zamierzali złożyć ofertę? To by miało sens: Kenwood od lat znał Torran, znał babkę Angusa i mógł w pełni zdawać sobie sprawę z potencjalnej wartości wyspy.
Tak to sobie zaplanowali? Jeśli tak, to byłoby to urzekająco proste. Wystarczyło odczekać, aż umrze babka Angusa. Potem przycisnąć wnuki, a zwłaszcza pogrążoną w żałobie, wciąż oszołomioną parę. Wstrząśniętą śmiercią dziecka, w niepewnej sytuacji finansowej po tym, co się stało. Zaproponować im sto tysięcy, dwukrotnie więcej, niż potrzebują, być wspaniałomyślnym i pełnym współczucia, ciepło i smutno się uśmiechać. _To na pewno bardzo trudne, ale możemy pomóc, możemy zdjąć z państwa barków ten ciężar. Proszę tylko podpisać tutaj…_
A potem: spacerek. Wystarczy wysłać na Skye autobus pełen polskich robotników budowlanych. Zainwestować dwieście tysięcy, poczekać rok, aż robota będzie skończona.
_Ta przepiękna posiadłość, położona na wyspie nad słynną cieśniną Sound of Sleat, jest na sprzedaż za milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów, cena do negocjacji…_
Taki mieli plan? Walker wpatruje się we mnie i zaczynam się czuć winna. Pewnie jestem strasznie niesprawiedliwa dla Kenwood & Partners. Ale bez względu na to, jaką mają motywację, nie ma mowy, żebym zrezygnowała z tej wyspy: to moje wyjście awaryjne, ucieczka przed żałobą i wspomnieniami… i przed długami i wątpliwościami.
Zbyt długo była moim marzeniem. Wpatrywałam się w zdjęcia lśniące na ekranie mojego laptopa, w kuchni o trzeciej nad ranem. Kiedy Kirstie śpi w swoim pokoju, a Angus leży w łóżku, zamroczony szkocką, wpatruję się w krystaliczne piękno. Eilean Torran. Nad Sound of Sleat. Otoczona pięknem Hebrydów Wewnętrznych. Urocza posiadłość położona na osobnej wyspie.
– A więc dobrze. Potrzebuję jeszcze tylko kilku podpisów – mówi Walker.
– I sprawa będzie załatwiona?
Znacząca chwila milczenia.
– Tak.
Piętnaście minut później Angus i ja opuszczamy pomalowany na żółto gabinet, idziemy pomalowanym na czerwono korytarzem i wychodzimy na zewnątrz. Jest wilgotny październikowy wieczór. Na Bedford Square, w Bloomsbury.
Angus ma w plecaku dokumenty. Wszystko skończone. Stało się. Patrzę na inny świat i mój nastrój się poprawia.
Wielkie czerwone autobusy toczą się Gower Street, z obu pięter spoglądają puste twarze.
Angus kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Dobra robota.
– Co takiego?
– To, że się wtrąciłaś. Nieźle wybrałaś moment. Już się martwiłem, że będę musiał mu przyłożyć.
– Ja też. – Spoglądamy na siebie. Porozumiewawczo i ze smutkiem. – Ale udało nam się. Prawda?
Angus się uśmiecha.
– Udało nam się, kochanie. Wszystko nam się udało. – Stawia kołnierz płaszcza, by się osłonić przed deszczem. – Ale, Saro… muszę cię zapytać jeszcze raz: jesteś absolutnie pewna?
Krzywię się. Angus dodaje szybko:
– Wiem, wiem. Tak. Ale wciąż myślisz, że to słuszna decyzja? Naprawdę chcesz… – Szerokim gestem wskazuje na żółte światła londyńskich taksówek lśniące w mżawce. – …naprawdę chcesz to wszystko zostawić? Zrezygnować z tego? Skye to takie odludzie.
– Kiedy człowiek jest zmęczony Londynem – mówię – to znaczy, że ma dosyć deszczu.
Angus się śmieje. Pochyla się nade mną. Jego brązowe oczy wpatrują się w moje, może jego usta szukają moich ust. Delikatnie głaszczę go po podbródku i całuję w szorstki policzek, wdycham jego zapach – nie pachnie whisky. Pachnie Angusem. Mydłem i męskością. Czysty i zaradny, mężczyzna, którego kochałam. Kocham. Zawsze będę kochać.
Może dziś prześpimy się ze sobą, po raz pierwszy od wielu tygodni. Może przez to przebrniemy. Ale czy w ogóle można kiedyś przez to przebrnąć?
Idziemy obok siebie ulicą. Angus ściska mocniej moją dłoń. W tym roku często trzymał mnie za rękę: gdy leżałam w łóżku i płakałam, bezgłośnie i bez końca, noc za nocą. Trzymał mnie za rękę od początku do końca potwornego pogrzebu Lydii, od _Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem_ aż po _Z nami wszystkimi na wieki wieków_.
Amen.
– Metro czy autobus?
– Metro – odpowiadam. – Będzie szybciej. Chcę przekazać Kirstie dobrą wiadomość.
– Mam nadzieję, że tak to odbierze.
Patrzę na niego. Nie.
Nie mogę sobie pozwolić na wątpliwości. Jeśli zacznę się zastanawiać, ogarną mnie złe przeczucia i utkniemy na zawsze.
Zapewniam go szybko:
– Oczywiście, że tak, Angus. Przecież musi tak to odebrać. Będziemy mieli własną latarnię, całe to świeże powietrze, jelenie, delfiny…
– Tak, ale pamiętaj, że widziałaś głównie zdjęcia robione latem. W słońcu. Nie zawsze tak jest. Zimą jest ciemno.
– No to zimą… jak to się mówi? Przyczaimy się i będziemy się bronić. To będzie przygoda.
Jesteśmy już prawie przy metrze. Czarny strumień ludzi wracających z pracy znika na schodach: rzeka połykana przez londyńskie metro. Odwracam się na chwilę i patrzę na zamgloną New Oxford Street. Jesienne mgły w Bloomsbury są jakby duchem – albo widocznym wspomnieniem – średniowiecznych bagien Bloomsbury. Czytałam gdzieś o tym.
Dużo czytam.
– No chodź.
Tym razem łapię go za rękę i ze splecionymi palcami schodzimy do metra. Wytrzymujemy trzy przystanki w tłoku godzin szczytu, przyciśnięci do siebie. Potem wpychamy się do stukającej windy na Mornington Crescent i kiedy wynurzamy się na powierzchnię, właściwie biegniemy.
– Hej! – Angus się śmieje. – To jakaś olimpiada czy co?
– Chcę powiedzieć naszej córce!
I chcę, bardzo chcę. Chcę przekazać mojej żyjącej córce jakąś dobrą wiadomość, choć raz powiedzieć jej coś miłego. Coś, w czym jest szczęście i nadzieja. Dziś mija trzynaście miesięcy od śmierci jej siostry Lydii – nienawidzę tego, że wciąż tak dokładnie pamiętam datę, że z taką łatwością odmierzam czas – i ma za sobą ponad rok udręki, której nie potrafię pojąć. Straciła siostrę bliźniaczkę, swoją drugą duszę. Odizolowała się we własnej otchłani, zamknęła się w niej na trzynaście miesięcy. Ale teraz mogę ją uwolnić.
Świeże powietrze, góry, nadmorskie fiordy. I widok przez cieśninę na Knoydart.
Biegnę do drzwi wielkiego białego domu, którego nigdy nie powinniśmy byli kupować. Domu, na który już nas nie stać.
W drzwiach stoi Imogen. Dom pachnie jedzeniem dla dziecka, praniem i świeżą kawą. Jest jasny. Będzie mi go brakowało. Może.
– Immy, dziękuję, że się nią zajęłaś.
– Och, proszę cię! Daj spokój. Ale powiedz, wszystko się udało?
– Tak, mamy ją. Przeprowadzamy się!
Imogen z zachwytem klaszcze w dłonie. Moja bystra, ciemnowłosa, elegancka przyjaciółka, która trwa przy mnie od czasów college’u. Pochyla się i obejmuje mnie, ale z uśmiechem odsuwam ją od siebie.
– Muszę jej powiedzieć. Ona nic nie wie.
Imogen uśmiecha się szeroko.
– Jest w swoim pokoju z Cwaniaczkiem.
– Co?
– Czyta tę książkę!
Przemierzam przedpokój, wchodzę na górę i przystaję przy drzwiach, na których jest napisane: „Tu mieszka Kirstie” i „Najpierw zapukaj”.
Niezdarnie wycięte nożyczkami z błyszczącego papieru litery. Zgodnie z instrukcją pukam.
Słyszę ciche: mmm-mmm. „Proszę” w wykonaniu mojej córki.
Otwieram drzwi i widzę moją siedmioletnią dziewczynkę. Siedzi po turecku na podłodze, w szkolnym mundurku: czarne spodnie, biała koszulka polo. Jej piegowaty nosek pochyla się nad książką: obraz niewinności, ale też samotności. Pulsuje we mnie miłość i smutek. Tak bardzo chcę, by jej życie stało się lepsze, by znów cała mogła być sobą.
– Kirstie…
Nie odpowiada. Nie przestaje czytać. Czasem tak robi. Gra w tę grę: „mmmNIE chcę rozmawiać”. Od roku robi to coraz częściej.
– Kirstie. Muminku. Kirstusiu.
Teraz patrzy na mnie tymi niebieskimi oczami, które ma po mnie. Tyle że są bardziej niebieskie niż moje. Błękit Hebrydów. Jej blond włosy wydają się niemal białe.
– Mamusiu.
– Mam dobrą wiadomość, Kirstie. Dobrą wiadomość. Wspaniałą wiadomość.
Siadam obok niej na podłodze, między zabawkami – jej pingwinkami, pluszowym lamparcikiem, Jednoręką Lalką – i mówię jej o wszystkim. Szybko, prawie jednym tchem. O tym, że przeprowadzamy się w szczególne miejsce, w nowe miejsce, gdzie zaczniemy od początku, piękne, wspaniałe i świeże, na naszą własną wyspę.
Kirstie cały czas na mnie patrzy. Prawie nie mruga oczami. Chłonie to wszystko. Nic nie mówi, nic nie robi, jakby była w transie, oddaje mi moje własne chwile milczenia. Kiwa głową i uśmiecha się blado. Może jest zaintrygowana. W pokoju zapada cisza. Skończyły mi się słowa.
– No więc – mówię – co o tym sądzisz? Wyprowadzimy się na naszą własną wyspę. Nie uważasz, że będzie fajnie?
Powoli kiwa głową. Spogląda na książkę, zamyka ją, potem znów na mnie patrzy i mówi:
– Mamusiu, dlaczego ciągle mówisz do mnie Kirstie?
Nie odzywam się. Cisza dzwoni mi w uszach.
– Przepraszam, kochanie – mówię. – Co takiego?
– Dlaczego ciągle nazywasz mnie Kirstie, mamusiu? Kirstie nie żyje. To K i r s t i e umarła. Ja jestem Lydia.3
Czytałam kiedyś o badaniach, które dowiodły, że przeprowadzka do nowego domu jest równie traumatyczna jak rozwód albo śmierć rodzica. Odczuwam to zupełnie odwrotnie: przez te dwa tygodnie, które upłynęły od naszego spotkania z Walkerem – dwa tygodnie, odkąd Kirstie powiedziała to, co powiedziała – jestem wściekle z a d o wo l o na, że się przeprowadzamy, bo to znaczy, że się przepracowuję i przynajmniej czasami myślę o czymś innym.
Lubię to wywołujące pragnienie uczucie zmęczenia, gdy wyjmuję pudła z wysokich szafek. Lubię cierpki posmak starego kurzu w ustach, gdy opróżniam i szoruję niekończące się regały.
Ale nie mogę całkowicie uciszyć wątpliwości. Przynajmniej raz dziennie analizuję historię rozwoju bliźniąt i szczegóły związane ze śmiercią Lydii. Czy to możliwe, że błędnie zidentyfikowaliśmy córkę, którą utraciliśmy?
Nie wiem. Więc gram na zwłokę. Przez ostatnie dwa tygodnie, gdy odwoziłam Kirstie do szkoły, mówiłam do niej kochanie albo muminku, cokolwiek, byle nie zwracać się do niej po imieniu, bo bałam się, że się odwróci, spojrzy na mnie tymi zamyślonymi, obojętnymi, niebieskimi oczami i powie: _Jestem Lydia. Nie Kirstie. Kirstie nie żyje. Jedna z nas nie żyje. Jesteśmy martwe. Ja żyję. Jestem Lydia. Jak mogłaś się tak pomylić, mamusiu? Jak to zrobiłaś? Jak?_
A potem zabieram się do pracy, żeby przestać myśleć.
Dziś zabieram się do tego, co najtrudniejsze. Angus wyjechał. Poleciał do Szkocji, żeby wszystko przygotować. Kirstie – Kirstie Jane Kerrera Moorcroft – jest w szkole, a ja zamierzam zrobić porządek na strychu. Tam, gdzie trzymamy to, co nam zostało po Lydii. Lydii May Tanerze Moorcroft.
Stoję pod drewnianą klapą na zawiasach, przysuwam sobie nieporęcznie lekką aluminiową drabinkę i zastygam bez ruchu. Jestem bezradna. Znowu myślę.
Zacznij od początku, Saro Moorcroft. Rozgryź to.
Kirstie i Lydia.
Daliśmy bliźniaczkom różne, ale związane ze sobą imiona, bo chcieliśmy podkreślić ich indywidualność, a równocześnie zaakcentować ich unikalną bliźniaczość: tak jak radzono we wszystkich książkach i na stronach internetowych. Imię dla Kirstie wybrał tata, i było to imię jego ukochanej babci. Szkockie, piękne i liryczne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki