Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Bóg nie jest wielki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bóg nie jest wielki - ebook

Bóg nie jest wielki to ateistyczny podręcznik, bezlitosna rozprawa z grzechami i niegodziwościami wszelkich religii. Hitchens podaje w wątpliwość dogmaty i obnaża, niechlubną przeszłość wszystkich wierzeń. Dowodzi, że wiara często przekształca się w niszczycielską siłę, pełną pogardy i nienawiści wobec całych społeczności. Opisuje intelektualną podróż w kierunku świeckiego spojrzenia na świat, świat oparty na nauce i rozumie; świat, w którym wizję Nieba zastąpiły zapierające dech w piersiach zdjęcia z kosmosu. To nie Bóg nas stworzył. To my stworzyliśmy Boga.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-247-9
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Och, ludzkości, zaiste biednaś i umęczona,

Pod jednym zrodzona prawem, innemu posłuszna;

Chełpliwie spłodzona, której próżności zakazano,

Stworzona ułomną, lecz po siłę i rozum sięgasz.

Fulke Greville, Mustapha

Sądzicie zatem, że wam, jakimi jesteście,

Z umysłem robaczywym, głodnym i fanatycznym,

Bóg zawierzył sekret, którego mnie odmówił?

No cóż – czyż wiele to waży? Daj wiarę temu!

Rubajjat Omara Chajjama

Odejdą w spokoju, wyzioną ducha w spokoju w imię twoje, a poza grobem odnajdą wyłącznie śmierć. Lecz my dotrzymamy tajemnicy i dla ich własnego szczęścia będziemy ich kusić obietnicą niebiańskiej i wiekuistej nagrody.

Wielki Inkwizytor do swojego „Zbawiciela”

Fiodor Dostojewski Bracia KaramazowROZDZIAŁ PIERWSZY
UJMUJĄC RZECZ OGÓLNIE

JEŚLI CZYTELNIK, Z MYŚLĄ o którym powstała ta książka, zechciałby pójść dalej, poza spór z autorem, i podjąć próbę rozpoznania grzechów oraz ułomności, jakie stanowiły bodziec do jej napisania (autorowi z całą pewnością nie uszło uwagi, że ci, którzy publicznie deklarują miłość bliźniego, litość oraz darowanie przewin, często wykazują inklinację do takiego właśnie podejścia), wtedy nie tylko wejdzie w spór z tym, którego imienia się nie wymawia (nadaremno), niepoznawalnym stwórcą, który – jak należy domniemywać – obdarzył mnie takimi właśnie przymiotami. Czytelnik ten zbezcześci pamięć pani Jean Watts, dobrej, uczciwej i prostej kobiety o niezachwianej i skromnej wierze.

Kiedy miałem jakieś dziewięć lat i uczęszczałem do szkoły na obrzeżach Dartmoor w południowo-zachodniej Anglii, zadaniem pani Watts było prowadzenie lekcji z przyrody, a jednocześnie także z religii. Zabierała mnie i moich klasowych kolegów na wycieczki w szczególnie urocze okolice mego pięknego ojczystego kraju i uczyła nas rozpoznawać różne gatunki ptaków, drzew oraz roślin i odróżniać je od siebie. Niezwykłą różnorodność życia można było odnaleźć w żywopłotach; cud piskląt wylęgających się z jaj złożonych w misternie uplecionym gnieździe; fakt, że poparzenie nóg pokrzywami (musieliśmy chodzić w krótkich spodniach) można było ukoić liśćmi szczawiu rosnącego tuż pod ręką. Wszystko to pozostało w mej pamięci niczym w „muzeum leśniczego”, w którym miejscowi farmerzy zostawiali truchła szczurów, łasic oraz innych szkodników i drapieżców, przypuszczalnie stworzonych ręką mniej życzliwego bóstwa. Jeśli będziesz miał okazję przeczytać sielskie wiersze o nieprzemijającej urodzie, jakie wyszły spod pióra Johna Clare’a, uchwycisz sens tego, co pragnę przekazać, pisząc te słowa.

Później w trakcie lekcji dostawaliśmy paski papieru z wydrukowanym tekstem, które nosiły tytuł: „Poznaj Pismo Święte”, przesyłane do szkół przez struktury władzy państwowej odpowiedzialne za nauczanie religii. (To oraz codzienne uczestniczenie w odmawianiu modlitwy było obowiązkiem nałożonym przez państwo). Pasek zawierał z reguły pojedynczy werset ze Starego lub Nowego Testamentu, a naszym zadaniem było zapoznanie się z jego treścią i potem opowiedzenie klasie lub nauczycielowi, ustnie lub pisemnie, o czym była mowa w danym biblijnym cytacie oraz jaka z niego płynęła nauka. Uwielbiałem te ćwiczenia, a nawet w nich brylowałem do tego stopnia (jak Bertie Wooster), że często gęsto otrzymywałem „celujące” noty na lekcjach religii. Były to moje pierwsze praktyczne wprawki w dziedzinie analizy tekstowej. Czytałem każdy rozdział aż do cytowanego wersetu i potem resztę rozdziału do ostatniej linijki, chcąc mieć absolutną pewność, że pojąłem „sens” analizowanego fragmentu. Wciąż potrafię to robić, w dużym stopniu zresztą ku rozdrażnieniu niektórych spośród moich antagonistów. Nieustannie też darzę respektem i szacunkiem tych, których styl pisarski bywa czasami uznawany z pogardą za „nieco” talmudyczny lub koraniczny, bądź też „fundamentalistyczny”. To zaprawdę świetne ćwiczenie umysłowe i literackie jednocześnie.

W końcu nadszedł jednak dzień, kiedy poczciwa, droga pani Watts przeliczyła się z własnymi siłami. Usiłując ambitnie połączyć rolę nauczycielki przyrody oraz przewodniczki po Biblii, któregoś razu powiedziała: „Widzicie zatem, dzieci, jak potężny i wspaniałomyślny jest Bóg. Wszystkim drzewom i trawom dał kolor zielony, która to barwa zapewnia naszym oczom odpoczynek. Wyobraźcie sobie, gdyby zamiast tego roślinność była fioletowa lub, dajmy na to, pomarańczowa. Jakżeż byłoby to okropne”.

Przeanalizujmy teraz, czegóż to dopuściła się ta pobożna stara wiedźma. Lubiłem panią Watts. Była pełną tkliwości, bezdzietną wdową; miała przyjaznego starego owczarka o imieniu Rover. Po lekcjach nieraz zapraszała nas na cukierki oraz inne łakocie do swego powoli rozpadającego się starego domu nieopodal torów kolejowych. Jeśli Szatan upatrzył ją sobie, żeby kusiła mnie do popełnienia grzechu, okazał się o wiele bardziej pomysłowy niż podstępny wąż w Rajskim Ogrodzie. Nigdy nie podniosła głosu ani nie zastosowała kary fizycznej – czego nie da się powiedzieć o całej reszcie moich nauczycieli. Ujmując rzecz ogólnie, była jedną z tych istot ludzkich, którym pomnik został wystawiony na stronicach powieści Middlemarch pióra George’a Eliota¹, i o których można by powiedzieć, że jeśli „sprawy z tobą i mną nie układają się tak źle, jak mogłyby się ułożyć”, jest to „w połowie zasługą wielu spośród tych, którzy prowadzili religijny żywot w skrytości ducha i którzy spoczywają w grobach nieodwiedzanych przez nikogo”.

Wszelako słowa nauczycielki mocno mnie zbulwersowały. Po prostu skuliłem się w sobie z zażenowania. W wieku dziewięciu lat nie miałem nawet zielonego pojęcia o sporach dotyczących stworzenia świata czy o rywalizującej z tą koncepcją teorii Darwina. Nie śniła mi się też zależność między chlorofilem a procesem fotosyntezy. Tajemnice genomu wciąż pozostawały niedostępne memu poznaniu w owym czasie, jak zresztą całej ludzkości. Wtedy nie miałem jeszcze okazji znaleźć się w takich miejscach na tej planecie, gdzie przyroda wydawała się perfidnie obojętna lub wręcz wroga wobec egzystencji gatunku homo sapiens czy nawet egzystencji samej w sobie. Po prostu wiedziałem, niemal jak gdybym zyskał przywilej dostępu do wyższej instancji, że moja nauczycielka zdołała pomieszać wszystko, wypowiadając zaledwie dwa zdania. To ludzkie oczy były przystosowane do barw natury, nie zaś odwrotnie.

Nie zamierzam stwarzać wrażenia, że pamiętam wszystko dokładnie czy też we właściwej kolejności po tamtym objawieniu, lecz w stosunkowo krótkim czasie zacząłem dostrzegać kolejne osobliwości. Dlaczego, skoro Bóg jest stwórcą wszelkiej rzeczy, oczekuje się od nas „wychwalania” go bez ustanku za to, że uczynił to, co leży w jego naturze? Wydaje się to służalcze, jakby na to nie spojrzeć. Jeśli Jezus był w stanie uzdrowić przypadkowo spotkanego ślepca, dlaczego nie uwolnił świata od ślepoty? Cóż było cudownego w wypędzeniu diabłów, skoro wróciły pod postacią stada świń? Wydawało się to złowróżbne: przypominało czarną magię. Dlaczego nieustannie wznoszone modły nie przynoszą żadnych rezultatów? Czemu muszę wciąż oznajmiać publicznie, że jestem nędznym grzesznikiem? Te nieśmiałe i dziecinne przecież wątpliwości są, co od tamtej pory zdołałem odkryć, niezwykle rozpowszechnione, po części z tej przyczyny, że żadna religia nie potrafi udzielić na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Pojawił się wszakże inny, znacznie większej rangi problem. (Użyłem sformułowania „pojawił się” zamiast „uświadomiłem sobie”, ponieważ te wątpliwości są w równym stopniu nie do pokonania, co nieuniknione). Dyrektor szkoły, który celebrował codzienne msze i modlitwy, trzymając w dłoniach Biblię, był do pewnego stopnia sadystą i skrywał homoseksualizm (już dawno mu wybaczyłem, ponieważ rozpalił we mnie zainteresowanie historią oraz pożyczył mi pierwszy tom P.G. Wodehouse’a), opowiadał nam pewnego wieczoru jakieś rzeczy pozbawione sensu. „Być może nie dostrzegacie teraz potrzeby całej tej wiary”, powiedział wtedy. „Lecz zaczniecie, któregoś dnia, kiedy wasi ukochani i bliscy zaczną odchodzić”.

I znów poczułem nagłe ukłucie oburzenia i jednocześnie niedowierzania. Czemuż to padają słowa, wedle których religia nie do końca jest prawdziwa, ale jednocześnie nie jest to ważne, jej fundamentem jest bowiem duchowe pocieszenie? Jakież to godne pogardy. Nie słyszałem wtedy jeszcze o Zygmuncie Freudzie – chociaż byłby mi zapewne bardzo pomocny w zrozumieniu postaw i zachowań dyrektora – ale miałem okazję przed chwilą rzucić okiem na jego esej Die Zukunft einer Illusion (Przyszłość pewnego złudzenia).

Obarczam Ciebie powyższymi wynurzeniami, ponieważ nie należę do tych, których szansa zyskania solidnej i niezachwianej wiary została zniszczona w dzieciństwie w rezultacie maltretowania i brutalnej indoktrynacji. Zdaję sobie sprawę z faktu, że miliony ludzkich istot muszą to znosić. Nie uważam również, że religie można lub należy rozgrzeszyć z istnienia tego rodzaju cierpień i niedoli. (W całkiem niedawnej przeszłości byliśmy świadkami zbrukania Kościoła rzymskokatolickiego w rezultacie jego ewidentnego współudziału w niedającym się wybaczyć grzechu dopuszczania się gwałtów na dzieciach”). Gwoli sprawiedliwości wypada dodać, że inne struktury czy organizacje o charakterze niereligijnym dopuszczały się podobnych przestępstw, nierzadko nawet jeszcze bardziej godnych potępienia.

Można wymienić cztery podstawowe zarzuty w stosunku do wiary religijnej. Po pierwsze, religia w sposób całkowicie mylny i błędny przedstawia pochodzenie człowieka oraz kosmosu. Po drugie, z powodu i w konsekwencji tego wyjściowego błędu jest w stanie łączyć w sobie niewyczerpane pokłady służalczości i solipsyzmu. Po trzecie, religia jest jednocześnie przyczyną i skutkiem niebezpiecznych represji seksualnych. I po czwarte, religia w skrajnym stopniu opiera się na pobożnych życzeniach.

Nie uważam za aroganckie z mojej strony stwierdzenia, że zdołałem już poznać wszystkie te cztery zarzuty (jak również dostrzegłem bardziej ordynarne i oczywiste fakty świadczące o wykorzystywaniu religii przez ludzi będących przejściowo u władzy do powiększania zakresu tejże władzy), zanim jeszcze mój chłopięcy głos poddał się procesowi mutacji. W kontekście moralnym żywię pewność, że miliony bliźnich doszło do bardzo podobnych wniosków w sposób w dużej mierze analogiczny. Od tamtej pory spotykam takich ludzi w setkach miejsc i dziesiątkach różnych krajów. Wielu z nich nigdy nie uwierzyło, nie mniej liczni natomiast porzucili wiarę po zaciekłej i zażartej walce. Niektórzy przeszli przez oślepiające chwile nawrócenia, które pod każdym względem były równie nagłe, choć być może mniej epileptyczne i apokaliptyczne (i postrzegane z późniejszej perspektywy bardziej racjonalne i usprawiedliwione moralnie), co doświadczenia Pawła z Tarsu (Szawła) w drodze do Damaszku. Tu właśnie dochodzimy do sedna, gdy chodzi o mnie oraz o tych, którzy myślą tak samo jak ja. Naszą wiarą jest niewiara. Nasze zasady nie opierają się na wierze. Nie bazujemy wyłącznie i całkowicie na nauce i racjach rozumu, ponieważ te są raczej koniecznymi, choć niewystarczającymi czynnikami, ale nie darzymy zaufaniem niczego, co jest sprzeczne z nauką lub urąga rozumowi. Być może różnimy się w wielu kwestiach, lecz szanujemy wolność dociekań, otwartość umysłu oraz podążanie za ideami dla dobra tychże idei. Nie traktujemy naszych przekonań w sposób dogmatyczny: spór między profesorem Stephenem Jayem Gouldem a profesorem Richardem Dawkinsem na temat „ewolucji nieciągłej” oraz wciąż niewypełnionych luk w teorii Darwina jest równie szeroki, co głęboki, lecz powinniśmy rozwiązać go, sięgając po dowody i argumenty, nie zaś obrzucając się nawzajem ekskomuniką. (Moje osobiste rozdrażnienie w stosunku do profesora Dawkinsa oraz Daniela Dennetta, wywołane ich postulatem, by ateiści mieli prawo nazywać samych siebie „światłymi”, stanowi też element nieustającej różnicy zdań). Nie jesteśmy odporni na urok i powab cudu, tajemnicy objawienia i bogobojnej trwogi. Mamy jednak muzykę, sztuki piękne i literaturę. Dochodzimy też do przekonania, że poważne dylematy natury etycznej są przedstawione lepiej w dziełach Szekspira, Tołstoja, Schillera, Dostojewskiego i George’a Eliota niż w mitycznych opowieściach i moralitetach zawartych w świętych księgach. Literatura, nie Pismo Święte, krzepi umysł i – ponieważ nie istnieje inna metafora – również duszę. Nie wierzymy w niebo ani piekło, żadne badania statystyczne nigdy nie zdołają potwierdzić, że pozbawieni tych pochlebstw i gróźb popełnialibyśmy więcej przestępstw, których motywami są chciwość czy przemoc, niż ludzie wierzący. (W istocie rzeczy, jeśli zdołano by kiedykolwiek przeprowadzić poprawne merytorycznie analizy statystyczne, jestem pewien, że uzyskane wyniki wskazywałyby na tendencję wręcz odwrotną). Jesteśmy pogodzeni z faktem, że dane jest nam tylko jedno życie, pominąwszy przedłużenie naszej egzystencji w naszych dzieciach. Jesteśmy też bezgranicznie szczęśliwi, poczynając je i wydając na świat. Wychodzimy z założenia, że – gdy ludzie zaakceptowali już fakt ich doczesnego tylko życia, pełnego nieustannych zmagań i potyczek – bliźni będą być może postępować wobec siebie nawzajem, kierując się dobrem, nie złem. Etyczne życie można prowadzić bez odwoływania się do religii, jesteśmy o tym przekonani bez cienia wątpliwości. Wiemy też, że wniosek, jaki z tego wypływa, także jest prawdziwy – za sprawą religii niezliczone rzesze ludzi nie tylko wcale nie prowadzą się lepiej od swoich bliźnich, lecz przyznają sobie przywilej takich czynów i zachowań, wobec których burdelmama czy nacjonaliści dopuszczający się etnicznych czystek unoszą brwi ze zdumienia.

Najważniejsze w tym wszystkim, być może, jest to, że my, niewierzący, nie odczuwamy potrzeby sięgania po jakąkolwiek maszynerię wzmacniającą (ducha). Jesteśmy tymi, których miał na myśli Blaise Pascal, kiedy pisał do kogoś, kto twierdził: „Jestem tak skonstruowany, że nie potrafię uwierzyć”. W osadzie Montaillou, w trakcie jednego z wielkich średniowiecznych prześladowań, inkwizytorzy zapytali pewną kobietę, skąd wzięły się jej uznane za heretyckie wątpliwości dotyczące piekła oraz Chrystusowego zmartwychwstania. Białogłowa wiedziała z pewnością, że znalazła się w obliczu kary śmierci, na którą skazać ją mieli pobożni i cnotliwi, lecz odparła, że tej wiedzy nie zaczerpnęła od nikogo i doprowadziły ją do niej li tylko własne przemyślenia. (Często zapewne masz okazję słyszeć, jak wierzący wychwalają prostotę swego stada, lecz nie w kontekście tego niewymuszonego i moralnego rozsądku oraz przytomności umysłu, które wychwytywano i palono na stosie, co dotknęło więcej ludzkich istnień, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić).

Nie istnieje konieczność, byśmy gromadzili się każdego dnia czy też co siedem dni, bądź też w dzień uroczysty lub pomyślny, w celu głoszenia naszej prawości lub kajania się i pławienia we własnej małości i marności. Nam, ateistom, nie są potrzebni kapłani, ani hierarchowie ponad nimi, do przestrzegania własnej doktryny. Składanie ofiary oraz ceremoniały budzą w nas odrazę, podobnie zresztą jak relikwie oraz oddawanie czci wizerunkom i obiektom (wliczając w to obiekty w formie najbardziej innowacyjnego wynalazku w dziejach człowieka: książki w oprawie). W naszych oczach żadne miejsce na ziemi nie jest czy też nie może być „świętsze” od innego: ostentacyjnej absurdalności pielgrzymek albo prawdziwemu horrorowi mordowania cywilów w imię jakichś świętych murów, jaskiń, sanktuariów czy kamieni możemy dać przeciwwagę, udając się na relaksujący bądź też forsowny spacer z jednego końca biblioteki lub galerii na drugi jej koniec albo na lunch spożyty w towarzystwie lubianego przyjaciela, drążąc przy okazji sekrety prawdy lub piękna. Niektóre z tych wypadów do półek z książkami, na obiad lub do galerii, jeśli są traktowane poważnie, w sposób oczywisty zapewnią nam kontakt z wiarą oraz wierzącymi, poczynając od wielkich, pobożnych malarzy i kompozytorów, a kończąc na dziełach Augustyna, Tomasza z Akwinu, Majmonidesa i Newmana. Spod piór tych wielkich uczonych i teologów wyszło być może wiele rzeczy złych lub wiele rzeczy bzdurnych, chociaż nie mieli pojęcia, co budzi uśmiech drwiny, na temat teorii wywoływania chorób przez drobnoustroje czy o położeniu globu ziemskiego w Układzie Słonecznym, nie wspominając już w ogóle o wszechświecie. To właśnie jest powód, dla którego nie są obecni we współczesności i tym bardziej nie pojawią się w przyszłości. Słowa zrozumiałe, szlachetne i inspirujące religia wypowiedziała po raz ostatni dawno, dawno temu: przerodziły się one w godny podziwu, choć mało sprecyzowany humanizm, którego przykładem może być Dietrich Bonhoeffer, dzielny luterański pastor, powieszony przez nazistów za odmowę kolaborowania z nimi. Nie przybędzie nam więcej proroków ani mędrców z dawnych epok i z tego właśnie powodu dzisiejsze modlitwy stanowią wyłącznie echo i powtórzenie modłów z wczoraj, czasami wznoszonych niemal z przesyconym trwogą krzykiem, by odpędzić przerażającą pustkę.

Część religijnej apologii jest w pewnym, ograniczonym stopniu wspaniała – wystarczy wymienić tu Pascala – część natomiast jest tylko monotonna i nużąca lub graniczy z absurdem – w tym miejscu nie można wprost nie przywołać postaci C.S. Lewisa. Oba te nurty mają w sobie wspólny pierwiastek, mianowicie potworne obciążenie, które muszą dźwigać. Ileż trzeba się natrudzić, by udowodnić to, co jest niewiarygodne! Aztekowie otwierali ludzką klatkę piersiową każdego dnia, pragnąc zagwarantować, że słońce znowu wzejdzie. Monoteiści zadręczają swoje bóstwa po wielokroć częściej, na wypadek gdyby okazały się głuche. Ileż próżności trzeba ukrywać – zresztą niezbyt skutecznie – usiłując stwarzać pozory, że jest się zamierzonym elementem boskiego planu? Ileż szacunku wobec siebie należy poświęcić po to tylko, by nieustannie tarzać się w świadomości własnych grzechów? Ileż niepotrzebnych założeń należy poczynić oraz ile trzeba się natrudzić, żeby każde nowe odkrycie nauki zmanipulować do tego stopnia, aż w końcu da się „dopasować” do objawionych słów antycznego bóstwa stworzonego, nawiasem mówiąc, przez człowieka? Iluż świętych, ile cudów, ile synodów oraz konklawe jest potrzebnych po to, by dogmat okrzepł, a potem – po niezliczonych cierpieniach, nieszczęściach, absurdach i okrucieństwach – był na siłę propagowany w celu usunięcia innego dogmatu? Bóg nie stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Wszelkie dowody zdają się potwierdzać, że było akurat na odwrót, co zresztą stanowi bezbolesne wytłumaczenie obfitości bogów i religii oraz bratobójczych walk między poszczególnymi i różnymi wyznaniami, które wciąż mamy okazję obserwować wokół nas i które tak opóźniają rozwój cywilizacji.

Przeszłe i obecne okrucieństwa motywowane religią zdarzyły się nie dlatego, że jesteśmy źli, ale wyniknęły z faktu, że pod względem biologicznym rodzaj ludzki jest tylko częściowo racjonalny. W rezultacie ewolucji płaty czołowe naszego mózgu zrobiły się zbyt małe, natomiast nadnercza zyskały zbyt duże rozmiary, a narządy służące do reprodukcji zostały najwyraźniej zaprojektowane bez ładu i składu. Taka formuła, w pojedynkę bądź w kombinacji, z nieuchronną konsekwencją prowadzi do pewnej ilości nieszczęść oraz zaburzeń. Jednakowoż cóż to za różnica, jeśli ktoś odsunie na bok żarliwych i niestrudzonych wyznawców i sięgnie po nie mniej trudne i wymagające wysiłku dzieła, dajmy na to Darwina, Hawkinga czy Cricka. Są oni bez porównania bardziej oświeceni, kiedy błądzą lub kiedy okazują, nieuniknione przecież, uprzedzenia czy tendencyjność, niż każdy inny fałszywie skromny wyznawca jakiejś religii, który na próżno usiłuje udowodnić kwadraturę koła oraz wyjaśnić, jakim to sposobem on, marne dzieło Stwórcy, zna nieomylnie tegoż Stwórcy intencje i zamiary. Nie ze wszystkim można się zgodzić w kwestiach estetyki, lecz my, świeccy humaniści, ateiści oraz agnostycy nie życzymy sobie pozbawiania rodzaju ludzkiego istnienia cudów czy też duchowej pociechy. W żadnej mierze. Jeśli poświęcisz nieco czasu na przestudiowanie zdumiewających fotografii wykonanych za pomocą teleskopu Hubble’a, dostrzeżesz rzeczy, które budzą bez porównania większy respekt i są o wiele bardziej tajemnicze i piękne – a jednocześnie bardziej chaotyczne, przytłaczające i nieprzystępne – niż jakakolwiek opowieść o stworzeniu lub o „końcu świata”. Jeśli przeczytasz słowa Hawkinga poświęcone „horyzontowi zdarzeń”, istniejącym hipotetycznie krawędziom z „czarnymi dziurami”, do których, również w teorii, można wskoczyć i zobaczyć przeszłość oraz przyszłość (pomijając przy tym fakt, że, niestety i z definicji, nikomu nie starczyłoby na to „czasu”), okażę zdziwienie, jeśli wciąż nie przestaniesz wpatrywać się z rozdziawionymi ustami w Mojżesza i jego nierobiący wrażenia „krzak gorejący”. Jeśli poznasz do głębi piękno oraz symetrię podwójnej helisy, a potem skrupulatnie przeanalizujesz sekwencję własnego genomu, będziesz pod ogromnym wrażeniem, że takie niemal bliskie perfekcji zjawisko leży u podstaw twojej egzystencji. Zapewne też zyskasz otuchę (taką żywię nadzieję), dostrzegając, że masz tak wiele wspólnego z innymi odłamami gatunku homo sapiens – pojęcie „rasa” wraz z „dziełem stworzenia” trafiło do kosza na śmieci – i ogarnie cię zdumienie wobec faktu, w jak dużym stopniu stanowisz równocześnie część królestwa zwierząt. W takiej chwili będziesz w końcu w stanie z odpowiednią pokorą spojrzeć w twarz swemu stwórcy, który, jak się okazuje, wcale nie jest „osobą”, lecz procesem genetycznych mutacji, w którym pierwiastek przypadkowości jest o wiele większy, niż odpowiadałoby to naszej próżności. Jest w tym więcej tajemnicy i cudu, niż przeciętny ssak jest w stanie pojąć. Nawet najlepiej wykształcona osoba na tym świecie musi przyznać jedno – nie używam tu słowa „wyznać” – że wie coraz mniej i mniej, lecz przynajmniej wie coraz mniej i mniej w coraz szerszej i szerszej perspektywie.

W ramach pocieszenia, ponieważ religijni ludzie tak często utrzymują z uporem, że wiara zaspokaja tę sugerowaną potrzebę, powiem po prostu, że ci, którzy oferują fałszywe pocieszenie, są też fałszywymi przyjaciółmi. W każdym razie krytycy religii nie zaprzeczają, że wiara działa jak środek kojący ból. Wręcz przeciwnie, ostrzegają przed placebo oraz butelką z barwioną wodą. Być może najbardziej popularną błędną tezą przytaczaną wraz ze stosownym cytatem jest w czasach nam współczesnych – z całą pewnością najbardziej powszechną w kontekście sporu, o którym mowa – twierdzenie, jakoby Marks odrzucał religię, traktując ją jako „opium dla ludu”. W rzeczywistości sprawy miały się wręcz odwrotnie. Ten potomek rodu rabinów podchodził do kwestii wiary w sposób bardzo poważny, a w pracy Przyczynek do heglowskiej filozofii prawa napisał, co następuje:

Nędza religijna jest jednocześnie wyrazem rzeczywistej nędzy i protestem przeciw nędzy rzeczywistej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu.

Prawdziwe szczęście ludu wymaga zniesienia religii jako urojonego szczęścia ludu. Wymagać od kogoś porzucenia złudzeń co do jego sytuacji to znaczy wymagać porzucenia sytuacji, która bez złudzeń obejść się nie może. Krytyka religii jest więc w zarodku krytyką tego padołu płaczu, gdyż religia jest nimbem świętości tego padołu płaczu. Krytyka zniszczyła urojone kwiaty, upiększające kajdany, nie po to, by człowiek dźwigał kajdany bez ułud i bez pociechy, ale po to, by zrzucił kajdany i rwał kwiaty żywe.

Zatem sławetny błąd związany z cytatem nie jest w istocie rzeczy „błędnie przytaczanym cytatem”, lecz raczej bardzo prymitywną próbą nieuczciwego przeciwstawienia kwestii filozoficznej sprawom religii. Ci, którzy dawali wiarę słowom księży, rabinów czy imamów na temat tego, co myślą niewierzący oraz jak myślą, natrafią na kolejne niespodzianki, w miarę jak będziemy drążyli temat dalej. Być może nawet przestaną ufać temu, co im wmawiano – bądź też nie będą więcej brać tego „na wiarę”. W czym zresztą tkwią korzenie problemu.

Marks i Freud, trzeba koniecznie to przyznać, nie byli doktorami nauk ani naukowcami w ścisłym tego słowa rozumieniu. Poprawniej będzie traktować ich jak wielkich, choć wszelako omylnych, obdarzonych ogromnymi pokładami wyobraźni eseistów. Kiedy intelektualny wszechświat ulega przemianom, nie czuję w sobie dostatecznych pokładów arogancji, by zwolnić siebie samego od samokrytycyzmu. Z zadowoleniem myślę, że niektóre sprzeczności pozostaną sprzeczne, niektóre problemy nigdy nie zostaną rozwiązane za pomocą danego ssakom instrumentarium w postaci ludzkiej kory mózgowej, a pewne sprawy są z definicji niepoznawalne. Gdyby ktoś odkrył, że wszechświat jest skończony bądź też nieskończony, zarówno jedno, jak i drugie odkrycie wprawiłoby mnie w takim samym stopniu w osłupienie i byłoby tak samo nieprzeniknione i niepojęte. Chociaż spotkałem wielu ludzi o wiele ode mnie mądrzejszych i obdarzonych bardziej lotnym i bystrym umysłem, nie znam nikogo, kto byłby dostatecznie mądry lub inteligentny, by poważyć się na przeciwne twierdzenie.

Zatem najłagodniejsza forma krytyki religii jest jednocześnie także najbardziej kategoryczną i najbardziej druzgocącą. Religia jest dziełem człowieka. Nawet ludzie, którzy ją stworzyli, nie są w stanie dojść do porozumienia w kwestii tego, co ich prorocy, zbawiciele czy guru powiedzieli bądź uczynili. Jeszcze mniej będą w stanie powiedzieć na temat „znaczenia” późniejszych odkryć i procesów rozwojowych, które były uznane przez religię za tematy tabu lub ignorowane, kiedy znajdowały się w fazie początkowej. Mimo to wyznawcy danej religii utrzymują chełpliwie, że taką właśnie wiedzą dysponują! Nie tylko taką wiedzą, ale też wiedzą na temat wszystkiego. Są zatem nie tylko pewni, że Bóg istnieje, ale też znają „jego” oczekiwania i żądania wobec nas – poczynając od naszego jadłospisu, przez nasze religijne praktyki i kończąc na moralności w kontekście życia seksualnego. Innymi słowy, w szerokiej i skomplikowanej dyskusji, w ramach której dowiadujemy się coraz więcej i więcej w coraz węższej i węższej perspektywie. Wciąż jednak żywimy nadzieję na swego rodzaju olśnienie, posuwając się naprzód, a jedna frakcja – sama w sobie złożona ze zwalczających się nawzajem frakcji – ma w sobie tyle pychy i arogancji, by wmawiać nam, że już zdołaliśmy zdobyć wszystkie niezbędne informacje, jakie są nam potrzebne. Tego rodzaju głupota, w połączeniu z dumą i pychą, jest już wystarczającym argumentem, żeby wykluczyć „wiarę” z tej debaty. Osoba, która nie ma wątpliwości i która odwołuje się do boskich źródeł tej pewności, powinna być dzisiaj zaliczona do wczesnej kategorii rozwojowej w obrębie naszego gatunku. Być może pożegnaliśmy się z nią dawno temu, ale teraz pojawiła się ponownie i, jak w wypadku wszystkich pożegnań, tego również nie należy przedłużać.

Zakładam, że jeśli mnie spotkałeś, niekoniecznie wiedziałeś, że takie właśnie są moje poglądy. Zapewne przesiadywałem dłużej i do późna z religijnymi przyjaciółmi, bez względu na ich proweniencję. Przyjaciele owi często wzbudzają we mnie rozdrażnienie, nazywając mnie „poszukującym”, którym przecież wcale nie jestem, a przynajmniej nie w sposób, jaki oni mają na myśli. Gdybym teraz wrócił do hrabstwa Devon, gdzie mieści się nieodwiedzany przez nikogo grób pani Watts, z pewnością odnalazłbym siebie samego siedzącego w skupieniu i ciszy w jednym z kościółków pamiętających czasy Celtów czy Sasów. (Moje podejście oddaje wręcz idealnie uroczy wiersz Chodzenie do kościoła, pióra Philipa Larkina). Swego czasu napisałem książkę poświęconą George’owi Orwellowi, który mógłby być moim bohaterem, gdybym miał swoich bohaterów. Wstrząsnęła mną do pewnego stopnia jego bezduszność wobec palenia kościołów w Katalonii w 1936 roku. Już Sofokles wykazał, na długo przed pojawieniem się religii monoteistycznych, że Antygona przemawiała w imieniu ludzkości, podchodząc z niechęcią i odrazą do bezczeszczenia zwłok. To ludzie pobożni podpalają kościoły, synagogi i meczety wyznawców innych religii. I zawsze będą gotowi to czynić. Ja natomiast, wchodząc do meczetu, ściągam obuwie. Gdy przekraczam próg synagogi, zakładam nakrycie głowy. Pewnego razu dostosowałem się nawet do etykiety w aśramie w Indiach, choć była to dla mnie ciężka próba. Moi rodzice nie narzucali mi żadnej religii – prawdopodobnie ogromnie mi się poszczęściło, ojciec został wychowany surowo w rodzinie baptystów/kalwinistów, lecz nie podchodził do tego ze zbytnią estymą, matka natomiast preferowała asymilację – po części z uwagi na mnie – z judaizmem, religią jej przodków. Wiem teraz dostatecznie dużo o wszystkich religiach, by mieć pewność, że zawsze pozostanę niedowiarkiem, w każdym czasie i w każdym miejscu, jednak mój konkretny ateizm ma charakter protestancki. To dzięki wspaniałej liturgii Biblii króla Jakuba oraz modlitewnika Cranmera – liturgii, którą bezmyślny Kościół anglikański z taką łatwością odrzucił – po raz pierwszy zrodził się we mnie sprzeciw. Kiedy mój ojciec umarł i został pochowany w kaplicy z widokiem na Portsmouth – tej samej, w której generał Eisenhower modlił się o zwycięstwo wieczorem przed dniem „D”, czyli lądowaniem aliantów w Normandii w 1944 roku – wygłosiłem mowę z ambony. Wybrałem do swojego wystąpienia werset z listu Pawła z Tarsu do Filipian (4,8)²:

W końcu, bracia, wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to miejcie na myśli!

Wybrałem ten fragment ze względu na jego zapadający w pamięć i jednocześnie nieuchwytny charakter, który będzie ze mną w ostatniej godzinie, a także ze względu na jego znacząco świeckie konotacje oraz dlatego, że emanował światłością z ugoru kłótni, skarg, nonsensu i zastraszenia, które go otacza.

Spór z religią stanowi podwaliny i źródło wszelkich argumentów, ponieważ jest początkiem – chociaż nie końcem – wszystkich sporów w dziedzinie filozofii, nauki, historii oraz natury człowieka. Stanowi zatem początek – choć w żadnej mierze nie koniec – wszelkich dyskusji na temat dobrego życia i miasta sprawiedliwych. Religijna wiara jest niewymazywalna, dokładnie z tego powodu, że jesteśmy istotami, które nieustannie się rozwijają. Nigdy więc nie umrze śmiercią naturalną, a przynajmniej nie do momentu, kiedy wyzbędziemy się strachu przed śmiercią i przed ciemnością, i przed nieznanym oraz przed sobą nawzajem. Z tego względu właśnie nigdy bym jej nie zakazał, nawet gdybym zyskał taką sposobność. Być może ktoś z was powie, że to nad wyraz wspaniałomyślne z mojej strony. Lecz czy religia odwzajemni się wobec mnie taką samą dozą pobłażliwości? Stawiam to pytanie dlatego, że ja i moi wierzący przyjaciele różnimy się od siebie rzeczywiście i to w kwestiach zasadniczych. Ponadto prawdziwi i poważni przyjaciele są dostatecznie uczciwi i szczerzy, by to przyznać. Z nieskrywanym zadowoleniem udałbym się na ceremoniał bar micwy ich dzieci, zachwyciłbym się pięknem ich gotyckich katedr, „uszanował” ich przekonanie, że Koran został podyktowany, choć wyłącznie po arabsku, pewnemu kupcowi analfabecie, albo zainteresowałbym się duchową pociechą, jaką niosą religie Wicca, hinduizm oraz dżinizm. W rzeczy samej to właśnie czynię, nie upierając się wcale przy uprzejmym oczekiwaniu wzajemności – co oznacza, że oni w zamian dają mi spokój. Jednak na coś takiego religia nie jest w stanie się zdobyć. Kiedy piszę te słowa i kiedy ty je czytasz, pobożni ludzie na różne, sobie właściwe sposoby planują twoją i moją zagładę, a także zagładę wszelkich, z takim trudem wywalczonych, ludzkich osiągnięć i zdobyczy, których dotknęła moja ręka. Religia zatruwa wszystko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: