Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bogacz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bogacz - ebook

Najważniejszy człowiek w wiosce Marsilly to Victor Lecoin. Bo jest bogaty, ma hodowlę małży i ostryg. Z żoną, miejscową nauczycielką, łączy go jedynie siła przyzwyczajenia. Ma inne kobiety na zawołanie - na pięterku pobliskiej knajpy. Cierpi tylko na brak czułości... To się może zmienić, gdy do jego domu trafi nowa, nastoletnia służąca. Alice to dziewczyna, która już trochę poznała „męskie zachowania", ale Victor widzi w niej nadzieję na odmianę swojego nijakiego przecież życia...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-262-7669-5
Rozmiar pliku: 325 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Zatrzymał furgonetkę pełną koszy z małżami przed budynkiem bistro, na froncie którego żółtymi literami namalowano: „U Mimile'a".

Równocześnie z nim od strony pasażera wysiadł głuchoniemy Doudou i podążył za nim boso, bezszelestnie, jakby płynął w powietrzu. Nogawki niebieskich płóciennych spodni miał jak zwykle wysoko podwinięte.

Victor Lecoin był wysoki i potężnie zbudowany, szeroki w barach, z wypukłą klatką piersiową. Miał na sobie nieśmiertelną czarną skórzaną kurtkę, a wywinięte cholewki wysokich kaloszy przywodziły na myśl buty muszkietera. Kiedy świadomy własnej siły fizycznej nacisnął klamkę i otworzył drzwi, poczuł się tak, jakby swoim ciałem wypełnił cały otwór drzwiowy. W maleńkim barze był niczym olbrzym wśród karłów. Pod oknem czterech mężczyzn grało w karty.

Lecoin wykonał ręką gest w ich kierunku i wymamrotał pozdrowienie.

Mimile odruchowo przetarł ścierką staroświecki kontuar obity cynkowaną blachą i rzucił: — Uszanowanie, szefie...

„Szef; wszyscy go tak nazywali, bo przewyższał ich nie tylko wzrostem, ale i majątkiem.

Doudou wszedł za nim do środka i oparł się o drugi koniec kontuaru.

Mimile, w zarękawkach i czarnej kamizelce, w spłowiałym niebieskim fartuchu noszonym na podobieństwo munduru, postawił przed Lecoinem kieliszek i karafkę białego wina, tak jak robił to każdego dnia.

Doudou dla odmiany nie pijał alkoholu ani nie palił, nigdy też nie widziano go w towarzystwie dziewczyny. Mimile nalał mu lemoniady z sokiem z granatów, jak dziecku.

Z hodowli małży Lecoin mógł pojechać prosto do domu, gdzie zawsze trzymał otwartą beczułkę wina lepszego niż to, które tu serwowano, lecz od lat miał w zwyczaju wstępować na kieliszek do Mimile'a. Dzięki temu czuł się silniejszy i mógł się utwierdzać, jeśli nie w dominacji, to w swojej wyższości nad innymi.

Kiedy stawał przy barze, wydawał się sobie wyższy, szerszy i cięższy niż kiedykolwiek indziej. Mało mówił i nigdy nie gestykulował, a jeśli chodzi o Doudou, wystarczyło jedno spojrzenie, aby się z nim porozumieć. Lecoin obracał papierosa w swoich grubych palcach i od niechcenia gapił się na grających w karty. Ciągle te same twarze. Theo Porchet i Jo Cheva-lier, Louis Cardis oraz Marcel Lefranc, którego całe miasteczko nazywało „małym Marcelem".

Ale i Theo był niewysoki, chudy i wątły, a na jego wargach igrał nieodłączny ironiczny uśmieszek. Jako miejscowy klaun zazdrośnie strzegł swojej reputacji.

Teraz rzucał na Lecoina bojaźliwe, a zarazem zuchwałe spojrzenia. Z zawodu był blacharzem, miał sklepik na placu przed kościołem, niemal naprzeciwko sklepu spożywczego. Sprzedawał w nim po trosze wszystkiego: drobny sprzęt elektryczny, naftę i lampy naftowe, liny. Od roku w jego witrynie dumnie stała pralka.

Lecoin od wejścia zauważył, że drobny człowieczek jest czymś wielce podekscytowany i ukradkiem mu się przyglądał.

— Słuchajcie, panowie, coś mi mówi, że niedługo będziemy boki zrywać ze śmiechu.

Tamten chichotał, popatrując na swoich towarzyszy, którzy starali się ukryć wesołość.

Lecoin zmarszczył swoje grube, krzaczaste brwi. Nie zrozumiał słów blacharza i zastanawiał się, co też mógł on mieć na myśli. Musiało to być coś zabawnego, gdyż Jo Chevalier — zbieracz małży, który ledwo przed godziną sprzedał mu sześć pełnych koszy — robił wszystko, żeby głośno nie parsknąć.

— Widziałeś ją? — zapytał.

— Dwadzieścia po ósmej wysiadła z autobusu z zawiniątkiem nie większym niż damska torebka.

— Ładna jest?

Lecoin czuł się nieswojo. Widział, że to ku niemu kierują się zalęknione spojrzenia graczy.

Ściany baru były pomalowane na żółto i obwieszone plakatami reklamowymi, wśród których wyróżniał się oprawiony na czarno wydruk przepisów dotyczących kar za pijaństwo w miejscach publicznych. W kuchni, widocznej przez uchylone, przeszklone drzwi, których szybę częściowo przesłaniała niciana firanka, uwijała się żona Mimile'a. Jej obfity biust kołysał się rytmicznie.

— Nie musi być ładna...

Tym razem wybuchnęli śmiechem i Lecoin jeszcze dotkliwiej odczuł, że jest obiektem ich żartów. Jednak z wyjątkiem Thea pozostali wydali mu się spięci i skrępowani.

— Nosi spódnicę... To chyba wystarczy?

Z tymi słowami Theo spojrzał bezczelnie na Lecoina z drwiącym uśmieszkiem na swych mięsistych wargach. W tej samej chwili Lecoin wyczuł za plecami ruch i zobaczył niemowę — zbliżał się bezszelestnie z miną, która niczego nie wyrażała. Wielkie jak bochny dłonie miał wyciągnięte, jakby chciał je zacisnąć na cienkiej szyi blacharza.

On także w lot wszystko pojął. Zwykł czytać z ruchu ludzkich warg i mimo że głuchoniemy, uchodził za największego plotkarza we wsi, wiedział bowiem o wszystkim, co się tam działo.

Lecoin spojrzał na niego i uniósł rękę, lecz Doudou po raz pierwszy zawahał się, czy usłuchać rozkazu. Wystarczył sam jego widok, żeby Theo skulił się na ławce, a pozostali przybrali nieobecny wyraz twarzy. Mimile pośpiesznie przerwał milczenie:

— I co pan o tym sądzi? — zapytał, wskazując karafkę. — Kupiłem je od Franęois...

Lecoin nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Musiało się wydarzyć coś, co ośmieliło Thea, aby rzucić mu wyzwanie, i zastanawiał się, co by to mogło być. Wystarczyły trzy, cztery kroki, jakie Doudou zrobił w kierunku grających w karty, aby ci zamilkli i w ciszy dało się słyszeć jedynie:

— Trójka.

— Czego?

— Waletów.

— A u mnie królów... Belotka...

Atmosfera nieco się rozluźniła, jednak Doudou wciąż łypał na nich gniewnie. Z powagą, niechętnie jak wielki pies, któremu zabrania się atakować, wrócił na swoje miejsce przy końcu baru.

Zegar na ścianie (również z reklamą) wskazywał południe, co oznaczało, że jest za kwadrans dwunasta. O dziewiątej zaczynał się odpływ i choć to nie była wiosna, prawie wszyscy wylegli do swoich hodowli, także Lecoin, który z pomocą Dou-dou napełnił małżami pięć koszy.

Miał nie tylko własną hodowlę, jak każdy, ale skupował od innych. Nie ograniczał się wyłącznie do Marsilly, współpracował też z ludźmi z Esnandes i Marans. Miał dwie furgonetki, którymi dostarczał małże do La Rochelle.

Aby podkreślić swoją przewagę, nie przestawał obserwować graczy — z pozoru spokojny i nieco wzgardliwy. Po jakimś czasie rzucił na kontuar parę monet, a gdy wychodził, nikt nie ośmielił się nawet uśmiechnąć. Doudou podążał za nim krok w krok z miną świadczącą o tym, że żałuje, iż nie dane mu było rozdeptać Thea jak robaka.

Lecoin nie był merem miasteczka. Nie był nawet urzędnikiem w ratuszu, ale liczono się z nim, bo był bogaty i wszyscy uznawali jego autorytet.

Dlatego tym większym zaskoczeniem było dlań naigrywanie się Thea i słowa przez niego wypowiedziane. Blacharz drwił sobie co prawda ze wszystkich, jednak tolerowano to, gdyż był brzydki i chorowity, z twarzą, której krzywe rysy zastygły na stałe w wyrazie zgorzknienia. Podczas gdy jego żona Eugenie zajmowała się sklepikiem, on spędzał większość dni na grze w karty, pod warunkiem, że udało mu się znaleźć kompanów.

Tego dnia po raz pierwszy otwarcie zaatakował Lecoina, który wciąż głowił się dlaczego. Czyżby naprawdę starał się go sprowokować? A może, za kwadrans dwunasta, był już dość pijany, aby porzucić wszelki rozsądek?

Lecoin siadł za kierownicą furgonetki, a Doudou automatycznie zajął miejsce po stronie pasażera. Mieli do pokonania zaledwie sto metrów, aby dotrzeć do kościelnego placu i kolejne sto, drogą na Esnandes, aby znaleźć się w domu.

Furgonetka przejechała tam bramę i Lecoin wprowadził ją do wielkiego garażu, gdzie stała już inna furgonetka, maszyna do czyszczenia małży i osobowy peugeot.

Potem jak co dzień wszedł kuchennymi drzwiami i stanął jak wryty w progu na widok nieznajomej dziewczyny. Ona również przyglądała mu się z zaciekawieniem, Musiała się zastanawiać, czy ma przed sobą pana domu; buty z wysokimi cholewkami, szerokie ramiona i wyraziste rysy twarzy najwyraźniej nie zrobiły na niej wrażenia.

Dziewczyna była tyczkowata, z długimi, chudymi nogami, ubrana w sukienkę z czarnej lustryny, tylokrotnie praną, że zbiegła się i sięgała zaledwie do kolan.

Piersi miała niemal nierozwinięte, twarz ni to ładną, ni to brzydką.

— Dzień dobry — odezwała się wreszcie.

— Dzień dobry.

Po chwili wahania dodał:

— Jak się panienka nazywa?

— Alice...

— A ile panienka ma lat? Piętnaście?

— Szesnaście.

Lecoin wzruszył ramionami i wszedł do szerokiej sieni, gdzie stał wieszak na ubrania. Ściągnął kalosze, skórzaną kurtkę i został w niebieskim, marynarskim swetrze. Następnie pchnął drzwi do biura, którego okna wychodziły na podwórze i gdzie jego żona Jeanne siedziała pochylona nad rachunkami.

Usiadł z hałasem po drugiej stronie biurka i zaczął skręcać papierosa.

— Ile koszy?

— Około czterdziestu.

— Paliki od małż nie ucierpiały po wczorajszych i przedwczorajszych wiatrach?

— Ani drgnęły... Co to za dziewczyna w kuchni?

— Nowa służąca. Wiesz przecież, że Louise wyjechała do Niort. Wychodzi za mąż.

Lecoin wiedział o tym i nie wiedział. Takie sprawy w ogóle go nie interesowały, więc kiedy była o nich mowa, słuchał jednym uchem.

Równie mało interesowało go kupno i sprzedaż małży. Tym zajmowała się Jeanne; jako dawna nauczycielka, potrafiła biegle liczyć.

— Skąd ona jest?

— Z przytułku.

— Chcesz powiedzieć, że nigdy nie prowadziła gospodarstwa?

— Pracowała na farmie nieopodal Surgeres... Lecoin mruknął niezadowolony:

— Tam, gdzie...?

— A nam co do tego?

O tej historii mówiło się w całym departamencie, mimo że zdaniem władz nie było podstaw do wszczęcia postępowania.

Wychowana w państwowym przytułku Alice trafiła na służbę do niejakich Paquotów, rolników zamieszkałych w pobliżu Surgeres, w wiosce liczącej zaledwie kilka domów. Musiało to być mniej niż przed rokiem. Paquot, tłusty brutal około pięćdziesiątki, o świńskich oczkach, nie umiał pisać ani czytać. Wszyscy się dziwili, że taka porządna kobieta jak jego żona zgodziła się wyjść za niego.

Gospodarze mieli tylko jedno dziecko — córkę, która uczyła się w szkole z internatem prowadzonej przez zakonnice w La Rochelle.

Nikt dokładnie nie wiedział, co tam się wydarzyło. Na policję zgłosił się jeden z sąsiadów.

— U Paquotów dzieją się różne rzeczy.

— To znaczy?

— No wiecie, kiedy pani Paquot wyjeżdża do Surgeres albo do La Rochelle, mąż korzysta z okazji.

— W jaki sposób?

— Zabawia się ze służącą.

— Chyba mu wolno? Pod warunkiem, że dziewczyna nie ma nic przeciwko temu.

— Ona nie ma jeszcze szesnastu lat i jest z sierocińca.

— Skąd wiadomo, że — jak pan to ujął — Paquot się z nią zabawia?

— Od dawna to podejrzewałem. Zawsze uganiał się za spódniczkami, ale ta jest trochę za młoda.

— Chce pan to zgłosić?

— Nie, bo to nie moja sprawa, ale wszyscy w wiosce są tym oburzeni.

— Jak się nazywa ta dziewczyna?

— Alice.

— A dalej?

— Po prostu Alice. Przypuszczam, że nie zna swoich rodziców. W ubiegłym tygodniu wstąpiłem do Paquota, żeby pożyczyć od niego traktor, bo mój jest akurat w naprawie. W obejściu ani na polu nikogo nie było. Zapukałem do drzwi wejściowych, ale nikt nie otworzył, więc jak zwykle wszedłem do środka. Minąłem pokój, który im służy za salon, i przyłapałem ich w kuchni.

— Na uprawianiu miłości?

— Nie powiedziałbym. No, prawie: Paquot podciągnął dziewczynie sukienkę i macał ją wiadomo gdzie. Sam miał rozpięty rozporek i wszystko na wierzchu.

Policja przeprowadziła krótkie śledztwo. Przesłuchano Alice, która na pytania odpowiadała monosylabami.

— Zgwałcił cię?

— Nie.

— Pozwoliłaś mu na to, co robił?

— I tak, i nie.

— Jak mamy to rozumieć?

— Nie na wszystko.

— Dotykał cię?

— Tak.

— A ty co robiłaś?

— Wkładał mi do ręki.

— Często?

— Kilkanaście razy, kiedy jego żona była w La Rochelle.

— Nikomu się nie skarżyłaś?

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo wszyscy mężczyźni są tacy sami.

Sprawa trafiła do prokuratora i Paquot został wezwany na przesłuchanie. Przysięgał, że dziewczyna go prowokowała.

— Nigdy nie próbowałem posunąć się dalej. A teraz przez tę wywłokę żona nie chce ze mną rozmawiać...

Jeanne Lecoin miała blisko pięćdziesiątkę, trzy lata więcej od męża. Była tęga, zaś jej twarz o twardych rysach cechowała ciągła bladość, a to dlatego, że niemal nie wychodziła z domu i większość czasu spędzała w biurze.

— Chyba się nie boisz?

— Czego?

— Że ciebie też skusi.

Lecoin mimowolnie poczerwieniał.

— Nigdy mnie nie ciągnęło do dzieci. Potrafi pracować?

— Nie ma trudnego zadania, zwłaszcza że to ja gotuję.

Chwilę później przeszli oboje do jadalni, gdzie Alice nieporadnie ich obsłużyła. Lecoin, nie wiedzieć czemu, unikał patrzenia na nią. Nie miała w sobie zresztą nic pociągającego: chuda jak patyk, o nijakiej twarzy i opadających na ramiona prostych, ciemnych włosach.

Zjadł pieczoną szynkę z ziemniakami i kapustą z ogrodu. Na deser na stole pojawiły się jabłka i gruszki z ich sadu.

Dom Lecoinów był największy i najładniejszy w całej okolicy. Liczył sobie około dwustu lat i przez długi czas należał do arystokratycznej rodziny. Ostatni jego właściciel, niejaki Charles de Rosy, był starym kawalerem, który, próbując odzy skać utracony rodzinny majątek, grał na giełdzie, gdzie stracił resztę pieniędzy.

Kiedy dom i ziemia zostały wystawione na licytację, kupił je Lecoin.

Czterdzieści lat wcześniej najlepsze pola i większość gospodarstw w Marsilly należało do rodziny Rosy. Victor Lecoin urodził się właśnie tutaj — jego ojciec służył w jednym z go-spodarstw.

A teraz był u siebie, w swoim domu z kamienia, nazywanym przez niektórych zamkiem. Należało do niego największe gospodarstwo, jak również rozrzucone to tu, to tam połacie pól.

Doudou nie jadł z nimi w domu. Usiłowali go do tego przekonać, jednak zawsze odmawiał. Mieszkał w szopie w głębi podwórza, kilka metrów od garaży i sam przygotowywał sobie posiłki. Ludzie gadali, że zje wszystko, choćby i wronę.

Urodził się na wsi jako syn niezamężnej pijaczki Fernan-de, którą mężczyźni odwiedzali, kiedy sami byli pijani. Była niemłoda, brudna i mieszkała w ruderze nad brzegiem morza.

Umarła, gdy Doudou miał zaledwie dwanaście lat, a Lecoi-nowie adoptowali go, żeby nie trafił do przytułku.

Był silny, silniejszy od Lecoina, ale nikomu nie robił krzywdy. Miał wielką głowę, bladoniebieskie oczy i spłaszczony nos. Do tego wyjątkowo długie ramiona i dłonie zdolne wszystko zmiażdżyć.

— Wybierasz się do Marans?

— Pojadę tam drugą furgonetką, jak tylko zjem. Cały transport musi być przed piątą w La Rochelle.

Jadalnia była przestronna, z wysokim sufitem, tak jak reszta pomieszczeń. Bezpośrednio z niej przechodziło się do kuchni, skąd dobiegały smakowite zapachy zmieszane z wonią pasty do podłóg.

Lecoina i jego żonę nie łączyły żadne uczucia, wyłącznie siła przyzwyczajenia. Każde miało swoje zajęcia, a poza małżami i ostrygami mieli niewiele innych tematów do rozmowy.

Jeanne nie była zazdrosna. Od lat nie kochała się ze swoim mężem, choć nadal sypiali w jednym łóżku.

— Wrócisz wcześniej?

— Nie wiem.

Mniej więcej raz na tydzień zdarzało mu się wracać do domu dopiero o dziesiątej wieczorem i zawsze był wtedy podchmielony. W takie dni „szedł w tango", jak sam to nazywał.

Dzisiaj był piątek i Lecoin nie wiedział, czy ma ochotę „pójść w tango", czy nie. Uznał, że zdecyduje o tym później.

Doudou zajmował się myciem małży. Było ciepło jak na początek marca i niebo miało odcień lawendowy, charakterystyczny dla okolic La Rochelle. W jadalni bzyczała pierwsza wiosenna pszczoła, a tego ranka nad miejscem połowu małży widać było tylko dwa białe obłoczki, sunące leniwie jak baloniki.

Lecoin mimowolnie zerkał co pewien czas na Alice. I czuł się przy tym skrępowany.

Wmiarę jak przybywało umytych małży, Doudou ważył kosze, przywiązywał do nich pokrywki i wciągał je na furgonetkę. Tymczasem w biurze Jeanne Lecoin zapisywała na żółtych etykietach nazwiska i adresy odbiorców.

Lecoin wziął drugą furgonetkę i udał się do Charron, położonej na mokradłach wioski o niskich zabudowaniach typowych dla zachodniofrancuskiej Wandei. Zabrał ze sobą tylko dwadzieścia koszy, bo akurat tam miał konkurencję, a wielu poławiaczy małży miało własne furgonetki.

Nie omieszkał przy tym wstąpić do baru, żeby się pokazać i zaznaczyć swoją obecność. Zamiast przy jednym stole, grano tam w karty przy dwóch.

— Uszanowanie, szefie...

Tutaj także był szefem, kimś ważnym. Wypił pół kwarty białego wina i skręcił sobie papierosa. Do Marsilly wrócił akurat, żeby umyć małże, pozawiązywać kosze i wtaszczyć je na furgonetkę, gdzie czekała już reszta ładunku.

Doudou nie towarzyszył mu do La Rochelle. Lecoin jeździł tam sam. Dziś jego myśli mimowolnie krążyły wokół Alice, która wydała mu się naga pod sukienką z czarnej lustryny. Sądząc po tym, jak wisiała na jej kościstym ciele, można by przysiąc, że dziewczyna nie nosi nic pod spodem, nawet majtek.

Potem zaczął wspominać zasłyszane opowieści, jak to gruby, spocony Paquot podciągał tę sukienkę do góry i pieścił Alice, wkładając jej swój członek do ręki.

To było chore i Lecoin zirytował się na samego siebie za przywoływanie tego rodzaju obrazów. Dziewczyna nie była nawet ładna. W dodatku robiła wrażenie niedomytej. Na poddaszu, gdzie miała swój pokoik, nie było łazienki, tylko duża miednica.

Przed dworcem kolejowym skręcił w lewo, z rozpędem wjechał na dziedziniec i zaparkował przy rampie służącej do rozładunku i załadunku. Musiał jeszcze spotkać się z inspektorem sanitarnym, który siedział w przeszklonej kabinie.

— Witaj, Lecoin.

Ten nie nazywał go szefem; jako wyższy urzędnik upajał się swoją władzą.

— Ile koszy?

— Sześćdziesiąt dwa.

— Wszystkie z Marsilly?

— Dwadzieścia dwa z Charron.

Cierpliwie wypełnił formularze, które dołączane były do każdego kosza.

— Wszystkie do Francji?

— Nie. Część do Szwajcarii, a dwadzieścia do Algierii.

W przerwie między wyładowywaniem koszy z furgonetki i przenoszeniem ich do magazynu szybko psujących się artykułów spożywczych, na miejsce nieopodal wagi, Lecoin skręcił nowego papierosa.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: