Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Bona. Królowa z rodu Sforzów. Tom 3. Ja, królowa - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
9 lipca 2025
49,90
4990 pkt
punktów Virtualo

Bona. Królowa z rodu Sforzów. Tom 3. Ja, królowa - ebook

Emocje, rodzinne niesnaski, miłość i zdrada.
W kwietniu 1518 roku po długiej podróży Bona Sforza przybywa do Krakowa. Król Polski zakochuje się w młodej i ślicznej żonie. Tymczasem na Wawelu charyzmatyczna i wykształcona królowa, spokrewniona z Katarzyną Sforzą i spowinowacona z Lukrecją Borgią, budzi dystans, ciekawość, a zarazem lęk. Gdy zaczyna budować stronnictwo antyhabsburskie, niechęć do niej wzrasta. Oczkiem w głowie matki staje się jedyny syn, a córki Bony zostają zepchnięte na boczny tor. Gdy Zygmunt August poślubia najpierw Elżbietę Habsburżankę, a potem Barbarę Radziwiłłównę, Bona czuje, jak traci grunt pod nogami, a śmierć małżonka staje się dla niej kolejnym ciosem. Opuszczona przez syna i zdradzona przez dotychczasowych sojuszników, mimo osamotnienia nie zamierza ustąpić przed królem. Śmierć Barbary daje Bonie nadzieję, że jeszcze może pogodzić się z synem, przekonać go, by poślubił francuską królewnę i umocnił królestwo.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8412-238-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1
ZŁOTE KRÓLESTWO

– Ma twarz anioła.

– I duszę diablicy.

– Król nie będzie miał łatwego życia.

Głosy dochodziły z tłumu, ściszone, ostrożne albo nazbyt śmiałe.

Młodzi dworzanie króla spoglądali na Bonę Sforzę, która klęczała przed ołtarzem na klęczniku wyścielonym purpurową poduszką. Równie chętnym okiem spozierali na jej damy dworu, zerkające na boki, ubrane w suknie błyszczące od klejnotów.

– Świętoszki. Spójrzcie, jak łypią na nas oczami – rzekł Stanisław Maciejowski, młody sekretarz kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego. Nie był urodziwy, damy nie wodziły za nim zalotnymi spojrzeniami. Może dlatego nieraz odpłacał im chłodem, wiedząc, że w pojedynku o ich miłość zawsze przegra z młodszym bratem, Samuelem, który stał nieopodal, popatrywał na Włoszki i nie omieszkał dorzucić swoich trzech groszy:

– Niejedna z nich warta grzechu.

Samuel przeczesał palcami burzę szarych włosów i utkwił wzrok w jasnowłosej Dianie, której niebieskie źrenice błyszczały wesołością, a jej uśmiech tak go zniewolił, że nie mógł oderwać od niej oczu. Diana spojrzała na niego i się uśmiechnęła.

– Święte dziewice – zakpił Stanisław Górski, który najpierw służył na dworze biskupa Piotra Tomickiego, a teraz zasilił szeregi sekretarzy królewskich.

– Włoskie ladacznice – rzucił z pogardą Mikołaj Nipszyc, trzydziestoletni sekretarz króla.

– O królowej powiesz to samo, panie Nipszyc? – wtrącił Jan Koszyrski. – Jest Włoszką.

Spojrzeli na Mikołaja ciekawi, co odpowie.

– Powiem więcej! Mówią, że przywiozła z Italii luźną pochwę i truciznę – odparł.

Powiało grozą. Nikt nie poważyłby się na taki osąd, uznając go za plotkę niegodną chrześcijańskich ust. Nagle Mikołaj Nipszyc poczuł czyjeś ręce zaciskające się na jego ramieniu i ujrzał wykrzywioną złością twarz Hannibala Lanckorońskiego, jednego z ulubionych dworzan króla Zygmunta.

– Kto tak mówi? – wycedził Hannibal.

– Spokój, panowie – napomniał ich Jan Koszyrski. – Chcecie tutaj burdy? W katedrze? To profanacja!

Już zwrócono na nich uwagę. Powędrowały w ich stronę ciekawskie spojrzenia. Hannibal spasował i oswobodził sekretarza. Koszyrski stanął pomiędzy zwaśnionymi i rzekł pojednawczo:

– Zresztą, o co kruszyć kopię? Jutro noc poślubna. Zobaczymy, czy damy pokażą skrwawione prześcieradło.

– Rozejdźmy się! Patrzą na nas – napomniał ich Stanisław Górski, a w tym momencie śpiew chóru runął na katedrę i zdusił ludzkie głosy. Wpatrywały się w nich pełne niepokoju oczy marszałka wielkiego koronnego Stanisława Chodeckiego i marszałka nadwornego Stanisława Jarockiego.

Lepiej było nie kusić losu, zakłócenie porządku w miejscu pobytu króla groziło sądem marszałkowskim i nie kończyło się dobrze dla tych, którzy wszczynali burdy.

Ktoś ujął Bonę pod łokcie i pomógł jej wstać. Zerknęła na boki. Prosper Colonna oraz Kazimierz Hohenzollern, margrabia Brandenburgii, poprowadzili ją do tronu. Bona, w koronie królowych lśniącej od rubinów, szmaragdów i pereł, weszła na stopnie i zajęła miejsce na tronie, przy królu. Setki oczu wpatrywały się w monarchinię. Pośród nich natknęła się na spojrzenie księżnej Anny z Radziwiłłów, butnej pani na Mazowszu, rodzicielki piastowskich książąt, Janusza i Stanisława, którzy niczym pisklęta tkwili pod jej skrzydłami. Jej troska była jak lodowaty wicher smagający ich dorodne sylwetki. Unikali jej spojrzeń w obawie, że przeniknie ich myśli i dostrzeże w młodzieńczych oczach tlącą się iskrę buntu i wolnej woli. Obok księżnej stały córki: Anna i Zofia. Obie smutne i wylęknione. Nagle powiew targnął płomieniami świec, przetoczył się przez katedrę i Bona poczuła dochodzący z niedaleka zapach świeżej żywicy i wilgotnego mchu. Instynktownie zwróciła w bok głowę, szukając tego, kto tę woń roztaczał. Patrzył na nią tak przenikliwie, że poczuła się naga pod jego spojrzeniami, a jednak nie chciała oddać mu pola. Jej oczy nie uciekły płochliwie, nie spoczęły na świętych obrazach. Tymczasem kanclerz Krzysztof Szydłowiecki, równolatek króla, również nie zamierzał uciekać jak spłoszony ptak. Bona prześlizgnęła się po jego sylwetce. Bogate szaty, w jakie był odziany, dodawały splendoru jego postaci, a posępny wyraz oczu przyprawiał o drżenie serca. _Co się kryje pod tymi spojrzeniami, powściągliwymi gestami, jakie myśli zaprzątają głowę kanclerza, którego król ma za przyjaciela, teraz, gdy patrzy na żonę swego pana i swoją królową?_ Bona poczuła ciepły uścisk dłoni króla. Jego uśmiech miał jej dodać odwagi. Wyczytała to w jego oczach. Ale nie lękała się niczego. Przybyła do tego odległego kraju, by tutaj władać, by wespół z małżonkiem rządzić ogromnym królestwem. Cofnęła się pamięcią do trudnej i długiej podróży do Polski. Dni w deszczu i śniegu oraz lodowaty wicher nadwątliły jej siły. Oblodzone stoki Alp lśniły w zdradliwym słońcu.

Przeprawa przez górskie przełęcze i rozwścieczone potoki omal nie pochłonęła kilku istnień. Królowa i jej damy jechały na mułach, których kopyta ślizgały się po mokrych skalnych traktach albo grzęzły w błocie.

Po tygodniach podróży ujrzano Wiedeń, potem Śląsk, gdzie na królową oczekiwali tamtejsi książęta, by poprowadzić ją do Krakowa.

Z biegiem dni słońce świeciło coraz mocniej. Bona i jej damy grzały się w jego cieple. Wreszcie postawiła stopę na polskiej ziemi. Zadziwił ją ten olbrzymi kraj. Przemierzając Śląsk i Małopolskę, mijała miasta porozrzucane na olbrzymich połaciach ziemi, słabo zaludnione, jakże inne od miast italskich. Zachwyciły ją lasy ciągnące się w nieskończoność, bezkresne łąki i pola. Jeszcze nie doświadczyła przenikliwego chłodu mroźnych zim i nie posmakowała cierpkich owoców tej ziemi. Czuła, że to jest jej królestwo.

Po koronacji, przy biciu w dzwony, tłum wysypał się z katedry i podążył na zamek. Wypełnił wielką komnatę jadalną, której ściany udrapowano jedwabiami. Służba wniosła dziczyznę, wszelakie dzikie ptactwo ozdobione piórami, ciasta oblane marcepanem i donosiła beczki wina.

Dygnitarze koronni wznośili toasty za królową. Wawel dawno nie był tak radosny, jak w tych kwietniowych dniach.

Wieczorem królowa, pełna wrażeń, odprowadzana przez dwórki, wróciła do komnat. Pora była już późna, więc baronowa Militello odesłała damy dworu do łóżek. Bona musiała wypocząć przed kolejnym dniem. Nazajutrz ucztowano i tańczono skoczne tańce, a gdy zapadł zmierzch, królowa była już w alkierzu i przygotowywała się do nocy poślubnej. Stanęła przy kominku, czując buchające od niego ciepło. Ubrana w nocną koszulę, suszyła włosy przy ogniu. Podążała wzrokiem za damami dworu, które krzątały się po komnacie. Diana di Cordona, Beatrycze Roselli i Lukrecja Alifio chowały garderobę królowej do skrzyń. Izabela Aragońska zadbała, by w Polsce towarzyszyły córce damy z możnych włoskich familii. Żadna z nich nie miała osiemnastu lat. Te spokojne chwile poprzedzające nadejście króla wywołały w Bonie wspomnienia. Gdy opadła euforia związana ze ślubem _per procura_ w Neapolu i wyruszono w długą i trudną drogę do Polski, rozterki coraz natarczywiej oplatały jej myśli, dziesiątki pytań cisnęły się na usta, a niepokój napełnił serce po brzegi. Poślubiła starca. Oczami wyobraźni widziała siebie przy stękającym królu, którego będzie musiała zadowolić w łożu, a jeśli nie stanie się brzemienna, będzie to jej wina. W chorobie będzie go opatrywać, wysłuchiwać jego modlitw, żalów i skarg, znosić jego złe humory i dzień po dniu kroczyć drogą poświęcenia i wyrzeczeń, którym kres położy śmierć.

Tymczasem los sprawił jej miłą niespodziankę. Zamiast gnuśnego starca ujrzała postawnego, pełnego wigoru mężczyznę o wyprostowanej sylwetce. Powaga na jego obliczu brała górę jedynie w chwilach podniosłych, przy stole i w tańcu dawał upust energicznej naturze, ożywiał się w rozmowie, zarażał wesołością. Mogłaby powiedzieć, że spotkało ją szczęście. Brzdęk szkła, bardzo delikatny, zwrócił jej uwagę na stolik, przy którym skupiły się Polki. Bona nie wiedziała, co jest przyczyną takiego zgromadzenia, ale wkrótce to odkryła. Polki układały na stoliku grzebienie do czesania, wałki do włosów, a złote szpilki chowały do szkatuł. Z zaciekawieniem spoglądały na flakony perfum i popatrywały dyskretnie na królową. Udawała, że niczego nie zauważyła, całkowicie pochłonięta suszeniem włosów.

– Chyba nie widziały na oczy pomad i pachnideł – rzekła Bona po włosku do baronowej Militello.

Ivetta, od lat wdowa, licząca sobie ponad trzydzieści lat, wydawała się księżnej Izabeli odpowiednią osobą na stanowisko matrony. Bona miała w pamięci obraz baronowej oddającej się igraszkom podczas uczty w Neapolu i ilekroć na nią spoglądała, ów obraz stawał jej przed oczami. Ale od tamtego dnia minęło wiele lat. Ivetta nie jest już tą samą kobietą, choć jej uroda nadal budzi podziw. Na twarzy ma powagę, tylko w oczach co raz drga ta sama co dawniej wesołość, której zapewne nie zgasi nawet sędziwa starość. Baronowa poprawiła poduszki na zydlach ustawionych wokół łoża, by towarzyszący królowi dworzanie mogli na nich spocząć. Na uwagę królowej Ivetta z wyrozumiałością spojrzała na polskie damy i się uśmiechnęła. Tymczasem one już nie zwracały uwagi ani na królową, ani na jej matronę, zbyt zajęte skarbami, które monarchini przywiozła ze sobą z Italii. Roiło się tam od słoiczków z pomadami do ust, pudrami, henną, za pomocą której Bona nadawała włosom złocisty odcień. Perfumy w szklanych flakonach wykonanych przez rzemieślników z Murano, zdobione złotem przez najlepszych florenckich jubilerów, przyciągały pożądliwe spojrzenia dam. Bona ruszyła do stolika, a wtedy damy rozpierzchły się jak wróble spłoszone nagłą obecnością kota.

– Portio! Podaj mi puzdro z pomadą – rzekła królowa do karlicy.

Portia wysunęła jedną z szuflad, po czym wyjęła białe puzdro i ochoczo podbiegła do królowej. Bona zdjęła nakrętkę, zanurzyła palec, po czym przeciągnęła nim po wargach. Pomada pokryła usta księżniczki delikatną czerwienią. Urszula Maciejowska, młodsza siostra Stanisława i Samuela, bladolica rudowłosa piękność, uśmiechnęła się, a jej błękitne oczy rozbłysły zachwytem.

– Chcę podobać się królowi – powiedziała Bona. – Tej nocy i każdej kolejnej. Chcę, by nie miał innej kobiety, zrobię wszystko, by kochał tylko mnie.

Urszula szeroko otworzyła oczy, obserwowała wargi królowej, pragnąc zrozumieć jej słowa, i powtórzyła po włosku to, co zdołała zapamiętać:

– _Voglio piacere al re_¹.

Twarz Bony ochłodła i w tym momencie uśmiech zniknął z oblicza Urszuli. Przestraszyła się, że palnęła jakieś głupstwo.

Bona tymczasem, obróciwszy wszystko w żart, rzekła do baronowej:

– Szybko się uczy. Trzeba na nią uważać.

Potem sięgnęła po szklany flakonik ze złotym korkiem, który chwilę wcześniej wzbudził wielkie zainteresowanie Anny Górki, filigranowej szatynki podobnej do matki, Katarzyny, która sprawowała urząd ochmistrzyni dworu królowej i jako jedyna dama jej dworu znała włoski. Bona wyjęła korek, który zawisł na złotym łańcuszku przytwierdzonym do flakonu, i ujęła dłoń Anny. Dziewczyna spojrzała na nią z zaciekawieniem.

– Pachnidło – powiedziała królowa i wylała kilka kropel na rękaw jej sukni, tuż przy nadgarstku.

Anna przytknęła dłoń do nosa, a wtedy zapach ją oszołomił.

– Prezent od Lukrecji Borgii – rzekła królowa.

Bona nie dostrzegła iskry lęku, jaka nagle rozpaliła się w źrenicach dziewczyny na wspomnienie owej damy, gdyż jej uwagę zwrócił głos pani Górki, która weszła, by oznajmić, że król już się zbliża.

– Kto jest z królem? – spytała Bona.

– Margrabia Brandenburgii, ksiądz Dantyszek, marszałek Jarocki… – wyliczała dwórka.

– A moi krajanie? – dopytywała Bona.

– Również, pani.

– Kto?

– Signor Alifio, signor Colonna, kardynał d’Este…

– Ach. – Z ust Bony wyrwało się ciężkie westchnienie, którego przyczyny ochmistrzyni nie zrozumiała. – Wuj w żartach bywa nieznośny – oświadczyła, obawiając się jego towarzystwa.

– Nie posunie się za daleko – uspokoiła ją baronowa.

Pukanie przerwało rozmowy. Damy półkolem otoczyły królową. Katarzyna Górka poszła otworzyć, a wtedy w półmroku antykamery błysnęły ciekawskie oczy zaglądających do środka. Naraz zamigotało białe światło lampionu kołyszącego się w rękach pazia przystrojonego w srebrzysty kaftan. Chłopiec ukłonił się królowej i odstąpił na bok. Dopiero wtedy Bona ujrzała sylwetkę króla wyłaniającą się z ciemności. Przyszedł do niej jedynie w kaftanie, spod którego wystawała biała jedwabna koszula, i w krótkich watowanych spodniach podkreślających muskularne uda. Lekkość ubioru i rozrzucone na ramionach włosy odjęły mu lat. Zatrzymał się i przypatrywał królowej.

Bona prześlizgnęła się wzrokiem po postaci męża od stóp do głów, a widząc na jego stopach wielkie krowie pyski², uśmiechnęła się, ledwo zdusiwszy rozbawienie. Jego długie, szczupłe łydki wyglądały w nich zabawnie. Zygmunt spojrzał w dół, też się roześmiał, a potem rzekł:

– Następnym razem przyjdę w niedźwiedzich łapach³, by ujrzeć cię tak rozweseloną, jak w tej chwili, pani.

Bona uśmiechnęła się, ale gdy ujrzała kardynała wychylającego się zza pleców Zygmunta, jej twarz spoważniała.

– Wasza wysokość, za sprawą tej oto dziewicy czeka cię wiele rozkoszy, lecz ty, pani – napomniał Bonę Hipolit d’Este – pamiętaj, by wziąć tyle samo.

Kardynał puścił oko do krewniaczki, a wtedy Bona się speszyła. Dostrzegła na ustach króla pocieszający uśmiech. Naraz ukłoniła się małżonkowi i odstąpiła na bok, tym samym dała mu wolną drogę do komnaty. Ruszył śmiało. Dopiero wtedy do pokoju weszła jego świta. Królowa zajęła miejsce po jednej stronie łoża zasłanego brokatową pościelą. Damy dworu przysiadły na zydlach. Król usiadł po drugiej stronie, zaś dworzanie zajęli miejsca w pobliżu. W rękach Lukrecji Alifio rozbrzmiała lutnia i zrobiło się wesoło. Tylko kanclerz Szydłowiecki zdawał się nie podzielać tej radosnej atmosfery. Bona dostrzegła, że z natury jest mrukiem, i dziwiła się, że dochrapał się tak wysokiego urzędu u boku króla. Baronowa Militello dała znak, by paziowie wnieśli kandyzowane owoce, słodkie daktyle i małmazję w kielichach. Zygmunt podał kielich królowej. Małmazja chlusnęła z barwionych czar w toaście na cześć króla i królowej. Bona zanurzyła usta w winie. Trunek uderzył jej do głowy, rozpalił policzki i rozgrzał skórę. Zapach piżma zmieszał się z zapachem lawendowego olejku, którym nasączono knoty świec. W powietrzu unosiła się woń miłości i pożądania. Rozległy się szepty pomiędzy damami dworu i królową, jakieś żarty pośród dworzan króla, śmiechy, wesołość. Hipolit d’Este skinął na pazia. Chłopiec pochylił się z tacą, a wtedy usta kardynała otarły się o jego policzek. Duchowny sięgnął po kielich i posłał paziowi pożądliwe spojrzenie. Mijały kwadranse wesołej zabawy, z czasem dworzan zaczęło ubywać, zniknęli paziowie. Kardynał z przykrością stwierdził, że został sam, więc pora się wynosić.

Z nieskrywanym żalem odstawił kielich na stolik. Pokłonił się królowej, wyprostował i zerkając na Zygmunta, szepnął jej do ucha:

– Zazdroszczę mu.

D’Este wyszedł i zostali sami. W milczeniu popatrywali na siebie.

– Co ci powiedział? – odezwał się wreszcie Zygmunt. – Kardynał…

W pierwszej chwili królowa zamierzała zbyć pytanie jakimś niewinnym kłamstwem, lecz przypomniała sobie, że przecież wczoraj przyjęła komunię świętą, więc nie chciała skalać duszy choćby najlżejszym łgarstwem.

– Nic ważnego – powiedziała wymijająco.

– Zapewne macie z wujem swoje tajemnice – stwierdził żartobliwie.

– Żadnych, panie – zapewniła z powagą.

Tym pytaniem wzbudził w niej popłoch i lęk. Czyż jego słowa nie sugerują jakichś rodzinnych konszachtów i spisków za jego plecami? To na starcie nie rokowałoby dobrych stosunków między małżonkami.

Król uśmiechnął się, nie przywiązując najmniejszej wagi do tego, o czym przed chwilą rozprawiali. Omiótł żonę wzrokiem. Z rozpuszczonymi włosami, bez ciężkich sukien i klejnotów, w zwiewnej koszuli ozdobionej perłami i haftem – jakże była daleka od tej, którą poślubił. Podobała mu się jeszcze bardziej niż tam, w katedrze. Ujął jej dłoń i przyciągnął do siebie. Położyła głowę na poduszce, włosy rozsypały się w nieładzie i ujrzała nad sobą rozpromienioną twarz Zygmunta, a w jego oczach pożądanie. Poczuła na ustach jego gorące pocałunki. Zamknęła oczy. Pod powiekami zamajaczyła twarz jej pierwszej miłości – Hektora Pignatellego.

***

O poranku do alkierza królowej wślizgnęły się damy dworu. Bona już nie spała. Król niedawno od niej wyszedł. Jeszcze czuła ciepło pościeli, w której spał, a nozdrza wypełniał zapach korzeni, którymi pachniała jego skóra.

– Wejdźcie – zachęciła damy i odrzuciła pierzynę, by oddać się w ich ręce. Poczuła chłód. Nie cierpiała porannego ubierania, gdy w piecach dawno wygasło i komnata była wyziębiona, tym bardziej dzisiejszego poranka, kiedy chwytała wymowne spojrzenia dam dworu oraz ich tajemnicze uśmiechy. Wiedziała, co im chodzi po głowie, o co chciałyby spytać. _Dobrze, że milczą_, mówiły jej oczy. A gdyby spytały? Co by im odpowiedziała? Że tej nocy po raz drugi pękło jej serce, choć król wyszedł od niej zadowolony i jeszcze bardziej w niej rozkochany? Ona wie, że miłości do małżonka będzie musiała uczyć się każdego dnia i każdej nocy, rok po roku, i może kiedyś go pokocha. Na pewno nie taką miłością, jaką kochała Pignatellego.

Dotyk chłodnych rąk baronowej wyrwał królową z zamyślenia. Ivetta zapięła naszyjnik na szyi Bony, potem pochyliła się ku niej i szepnęła jej do ucha:

– Teraz będzie już łatwiej.

Królowa ujrzała w lustrze jej pocieszający uśmiech i wymowne spojrzenie. Odpowiedziała uśmiechem bardziej wymuszonym niż radosnym.

Baronowa wycofała się, ustępując miejsca ochmistrzyni, po czym skinęła na Reginę Kościelską. Dziewczyna podała matronie nakrycie głowy. Brudna zieleń nie pasowała do niebieskich oczu mediolańskiej księżniczki, więc pani Górka oddała Reginie kapelusz i wzięła od niej niebieski, ze strusimi piórami. Przed oczyma Bony przemknęła twarz dziewczyny. Królowa uśmiechnęła się i rzekła po włosku:

– Jest piękna. Po kim wzięła urodę?

Katarzyna Górka pochwyciła spojrzenie królowej, które powędrowało za damą dworu. A jednak zdało się Bonie, że ochmistrzyni nie wie, o kim ona mówi.

– Signorina Regina – dodała królowa i dostrzegła zmieszanie w oczach pani Górki. – Widziałam jej matkę, lecz nie jest ona tak wielkiej urody jak córka. Zatem musi być podobna do ojca. Jak dawno umarł?

Katarzyna włożyła na głowę Bony kapelusz i pochyliwszy się dyskretnie do jej ucha, powiedziała cicho:

– Nie powiedziano wam prawdy, najjaśniejsza pani.

– Prawdy? A jaka jest prawda?

– To król jest ojcem Reginy.

Z twarzy Bony zniknął beztroski uśmiech. Królowa milczała, czuła na sobie natarczywe spojrzenie pani Górki, ale gdy na nią spojrzała, ochmistrzyni uciekła wzrokiem. Bona przygryzła wargi. Nikt nie powiedział jej prawdy, zapewne uznawszy, że to nie ma znaczenia. Nikt nie liczył się z jej uczuciami. Ona zaś, zgadzając się na małżeństwo z polskim królem, nie pytała, nawet jej przez głowę nie przemknęło, że król ma dzieci z nieprawego łoża.

– Wyjdźcie! – rozkazała Bona.

Pani Górka skinieniem odesłała damy dworu.

– To jedyny bękart króla? – spytała, gdy zostały same.

– Nie, pani.

Zapadła cisza.

– Kto jeszcze? – odezwała się Bona po dłuższej chwili. Jej głos drżał lekko, serce nie było gotowe na kolejny cios. A jednak chciała znać całą prawdę.

– Katarzyna, siostra Reginy, i ich brat, Jan z Książąt Litewskich. Wszyscy z jednej matki. Jan, kanonik krakowski, dotąd nie przyjął święceń. Zwleka…

– Dlaczego?

– Król liczy na to, że uda się wyswatać go z którąś z mazowieckich księżniczek.

– Mazowsze miałoby się dostać bękartowi? – Bona nie kryła oburzenia.

– Pani, żyją przecież książęta mazowieccy, Janusz i Stanisław, a Jan jest z nieprawego łoża.

Bona się zamyśliła. Zapamiętała panią Kościelecką, która wraz z innymi damami, między innymi z kanclerzową Zofią Szydłowiecką, witała ją pod Krakowem. Teraz w duszy królowej zakiełkował niepokój. Więź, jaka połączyła kochankę z królem, zdała jej się niebezpieczna, lecz za silniejszą i bardziej niebezpieczną uznała nić wiążącą ojca z dziećmi, to krew z krwi.

Jak pozbyć się syna, którego strzeże czujne królewskie oko, a ojcowska troskliwość nie pozwoli, by stała mu się krzywda? I czy ten syn nie stanie się kiedyś zawadą na drodze do władzy?

– To żadna przeszkoda. Czyż w Italii bękarty nie zasiadają na tronach królestw i księstw? – odezwała się wreszcie.

– Tak, pani, w Italii, ale nie tutaj – odparła zdecydowanie Katarzyna Górka.

Jednak słowa ochmistrzyni nie uspokoiły królowej. Bona wiedziała, że najpewniejszym sposobem pozbycia się bękartów jest sakrament małżeństwa albo kapłaństwa.

Królowa przejrzała się w lustrze. Ubrana w niebieską suknię szamerowaną grubymi pasami złotogłowiu, w naszyjniku, który dodawał blasku jej postaci, przeszła do sąsiedniej komnaty, gdzie oczekiwał podskarbi Mikołaj Szydłowiecki. Za nią podążyły damy dworu. Przestąpiwszy próg, ujrzała kłaniającego się jej czterdziestolatka w długim płaszczu bramowanym futrem gronostajowym. Za podskarbim stało kilku paziów z wielkimi szkatułami. Szydłowiecki zbliżył się i przemówił po łacinie, deklamując wiersz na cześć monarchini, w którym wychwalał jej cnoty i urodę. Bona z uwagą wysłuchała oracji. Odkąd znalazła się na polskiej ziemi, w każdym mieście witano ją długimi przemowami. Uzbroiła się w cierpliwość, traktując to jako obowiązkowy, choć nużący rytuał. Znudzone damy dworu popatrywały na podskarbiego, dyskretnie ziewając, ale wyraźnie się ożywiły, gdy paziowie otwarli przed królową szkatuły pełne biżuterii zdobionej rubinami, perłami i diamentami. Zaciekawiona Bona spojrzała do szkatuł i podziękowała za hojność. Nie były to jednak wszystkie podarunki od króla. Naraz na znak podskarbiego kilku dworzan wniosło grube bele tkanin. Królowa ujrzała kosmaty złotogłów, aksamit przetykany złotem i najcieńsze jedwabie. Zachwyciła się. Gdy podskarbi wyszedł, aby przekazać królowi Zygmuntowi podziękowania od królowej, Bona pozwoliła damom dworu obejrzeć podarki.

– Król jest bardzo hojny – orzekła baronowa, obserwując dziewczęta rozwijające materiały i delikatnie muskające palcami ich powierzchnię.

– To prawda – zgodziła się Bona i powiedziała z uśmiechem: – Ale czyż w zamian nie wziął o wiele więcej?

– Jego wysokość wziął to, czego nie można już zwrócić – przyznała Ivetta.

Nagle od strony drzwi rozległ się piskliwy dziecięcy głos:

– Mama! Mama!

Bona odwróciła się i ujrzała biegnącą w jej stronę trzyletnią królewnę Annę. W oczach królowej błysnęło zdziwienie, zrozumiała bowiem, że dziewczynka wzięła ją za swoją matkę. Anna stanęła przed macochą, a wtedy Bona pochyliła się nad nią i rzekła zakłopotana: – _Non sono tua madre_⁴.

Dziewczynka nic nie zrozumiała, ale jej twarz rozjaśnił wesoły uśmiech.

– Wybacz, najjaśniejsza pani – rzekła zażenowana tą sytuacją ochmistrzyni dworu królewien, pani Komorowska, i kategorycznie przywołała królewnę do siebie. Anna nie posłuchała. Uczepiła się sukni macochy i wspięła na palce. Patrząc na Bonę błagalnym wzrokiem, prosiła:

– Weź mnie na ręce, weź.

Królowa zrozumiała te wyciągnięte w błagalnym geście ramiona i się zawahała. W końcu podniosła dziewczynkę. Anna oplotła szyję macochy ramionami, po czym ujęła w drobne palce szafiry nanizane na złoty łańcuszek i powiedziała do królowej:

– Jesteś ładna i dobra.

Bona wymownie spojrzała na panią Górkę.

– Królewna polubiła waszą wysokość – rzekła ochmistrzyni.

– Co powiedziała? Dosłownie – dopytywała się.

– Jesteś ładna i dobra.

Bona roześmiała się i powtórzyła po polsku, lecz nie bez trudu.

– Ładna i dobra.

Potem ucałowała policzek Anny, gdy naraz dostrzegła wlepione w nią oczy sześcioletniej Jadwigi. Królowa postawiła Annę i zbliżywszy się, spytała Jadwigę:

– Pamiętasz swoją matkę, Barbarę z Zapolyów?

Ochmistrzyni przetłumaczyła jej pytanie. Królowa widziała, jak oczy królewny przeskakują to na panią Górkę, to znowu na nią. Na wspomnienie matki twarz królewny się ożywiła, a w jej źrenicach błysnęła czujność.

– Nie, macocho – odparła.

Bona poczuła chłód tego słowa. Widziała powagę na twarzy dziecka zamkniętego w skorupie etykiety. Pragnęłaby stać się jej bliższa, lecz wzrok Jadwigi wyraźnie wytyczał granicę. Oczy ostrzegały, by jej nie przekraczać, a jednak Bona zaryzykowała. Pochyliła się nad dziewczynką i pogładziwszy jej głowę, powiedziała:

– Mówią, że jesteś do niej podobna.

Jadwiga cofnęła głowę. Królowa zrozumiała ten gest. Wycofała się i uśmiechnęła do pasierbicy, starając się zatrzeć zakłopotanie, po czym zwróciła się do Katarzyny Górki:

– Każ zabrać królewny.

Pani Komorowska chwyciła dłoń Anny i skłoniła się królowej. To samo uczyniła królewna, po czym skierowały się do korytarza. Jadwiga podążyła za ochmistrzynią i po chwili zrównała się z Anną. W progu młodsza królewna odwróciła się, posłała Bonie radosny uśmiech i pomachała jej ręką na pożegnanie. Naraz z antykamery dobiegły dziecięce głosy.

– To nie jest nasza matka. Mów do królowej „macocho” – instruowała Jadwiga.

– Dlaczego? – spytała piskliwym głosem Anna.

– Bo tak wypada.

1 Chcę podobać się królowi (wł.)

2 Obuwie męskie.

3 Gra słów.

4 Nie jestem twoją matką (wł.)ROZDZIAŁ 2
TRUDNE ROZSTANIA

– Signor, powiedz mojej matce, że jestem szczęśliwa. – Głos Bony zadźwięczał tęsknotą za przeszłością, a przecież pragnęła od niej uciec i tutaj, na tej ziemi, zacząć nowe życie. Odgarnęła kosmyki włosów z twarzy, ale silny majowy wiatr znowu je potargał.

Prosper Colonna i kardynał Hipolit d’Este szykowali się w drogę do Italii. Prosper ukłonił się, wyprostował i popatrzył na królową bacznym wzrokiem. Dostrzegła w jego oczach hart ducha, którego nie ujarzmiły lata. Naraz przez jego śniadą twarz przemknął uśmiech i powiedział:

– To widać, pani… Ale powtórzę.

Bona uśmiechnęła się, po czym skierowała do wuja, któremu przyprowadzono osiodłanego konia. Stanął przy nim i poprawił mu strzemię.

– Kardynale… – Usłyszał jej głos i się odwrócił. – Wspomniałeś, że odwiedzisz Ferrarę.

– Tak – potwierdził.

– Mam do was gorącą prośbę.

– Spełnię każdą – zapewnił żarliwie.

Królowa wsunęła dłoń do małej aksamitnej torebki umocowanej do pasa sukni i wyciągnęła list, po czym wręczając go duchownemu, powiedziała:

– Przekaż ten list księżnej Lukrecji.

– Oczywiście.

– I jeśli to możliwe, przyślij mi kilku młodych kastratów, będą śpiewem rozpraszać moją tęsknotę za Italią.

Po raz pierwszy ujrzał na jej twarzy smutek. Każdego dnia widywał ją wesołą i rozbawioną. Pamięta, jak oklaskiwała rycerzy stających w szranki na kopie na zamkowym dziedzińcu. Gdziekolwiek się pojawiła, tam roztaczała czar, a młodzież do niej lgnęła. Dotąd żadna władczyni takim ogniem nie rozpaliła Wawelu. Pamięta jej zamyślone spojrzenie, gdy poeci prześcigali się w wysławianiu jej cnót. Posyłała im przychylne spojrzenia, z taką samą uwagą słuchając strof Andrzeja Krzyckiego, jak i swego ziomka, Antonia Carmignaniego, któremu powierzyła swój skarbiec.

– Wybiorę najlepszych – zapewnił i wskoczył na konia. Wicher zaszeleścił jego luźnymi szatami, a czerwień płaszcza niczym krwawa łuna przesłoniła Bonie niebo. Nagle z krużganków huknęła wesoła wrzawa. Bona, damy dworu, i kardynał skierowali tam wzrok. Ze schodów pędził na łeb na szyję młodzieniec odziany jedynie w buty z ostrogami i pelerynę, która szarpana wiatrem odsłoniła gołe ciało. Był to Hannibal Lanckoroński, za którym sadził susy Jan Koszyrski, ubrany podobnie jak jego towarzysz. Królowa nic z tego nie rozumiała.

– On jest nagi – zachichotała Portia i przyłożyła pulchną dłoń do ust, próbując zdusić śmiech.

– Hannibalu! – rozległo się wołanie.

Bona uniosła głowę i ujrzała Andrzeja Krzyckiego wychylającego się z krużganków.

– Pamiętaj, że postawiłem na ciebie beczkę najlepszego węgrzyna!

– Już jest twoja! – odkrzyknął młodzieniec, ani na moment nie zwalniając. Dosiadł konia i pognał w stronę bramy, niemal czując na plecach oddech Koszyrskiego i spojrzenia rozweselonych widowiskiem gapiów.

Kardynał wpatrywał się w młodzieńców, nie mogąc dobyć z siebie głosu.

Wreszcie, nieco ochłonąwszy, rzekł:

– Cóż to było?

Zażenowana królowa opuściła oczy. Hipolit roześmiał się i rzucił rozbawiony:

– Ech, Polacy! Będę miał o czym opowiadać w Ferrarze. Lukrecja Borgia chyba mi nie uwierzy.

Skinął głową w stronę królowej i pognał za Polakami, jakby zamierzał ich dogonić. Za nim galopem puściła się jego świta. Królowa spoglądała za nimi tak długo, aż zniknęli jej z oczu, po czym zawróciła do zamku.

W korytarzu odesłała dwórki i weszła do komnaty króla. Zygmunt pochylał się nad stołem, przy którym siedzieli Krzysztof Szydłowiecki, jego brat Mikołaj i kasztelan poznański Łukasz Górka, mąż ochmistrzyni jej dworu. Rozprawiali o czymś, ale gdy weszła, rozmowy ucichły. Urzędnicy pokłonili się królowej. Dopiero wtedy Zygmunt się odwrócił i dostrzegł żonę. Zobaczywszy w jej oczach wzburzenie, oddalił urzędników i już otworzył usta, by spytać, co się stało, lecz go uprzedziła.

– Twoi dworzanie, panie… – rzekła.

– Moi dworzanie? Cóż takiego zrobili? Dokuczyli ci? – spytał z niepokojem.

– Mnie? Nie, panie. Ale dwóch ludzi dosiadło koni i opuściło Wawel… Byli nadzy. – Te słowa ledwo przeszły jej przez gardło.

– Całkiem nadzy? – spytał rozbawiony król. – Nie wierzę.

– Mieli na sobie peleryny i buty z ostrogami, ale czyż można to nazwać odzieniem…

– Więc jednak nie byli nadzy – sprostował.

Rozsierdził ją jego spokój. Dostrzegł gniew w jej oczach i pragnąc go zgasić, powiedział:

– To tylko żarty.

– Które naruszają dobre obyczaje – odparła.

– Taki jest ich cel.

– Pochwalasz to, panie?

– Drwią z etykiety, wyszydzają hipokryzję. Piętnują świętoszkowatość i dostarczają dworowi uciechy. Należą do Bractwa Opilców i Ożralców, zresztą za moją aprobatą, i w gruncie rzeczy nie robią nic złego.

Chciała coś powiedzieć, ale pocałunkiem zamknął jej usta, po czym rzekł:

– No, nie dąsaj się już, pani, jesteś piękniejsza z uśmiechem na ustach. I jeśli tak ci zależy, napomnę ich. Zresztą mamy teraz inny kłopot.

– Jaki kłopot? – Zmieniła ton. Jej głos stał się łagodniejszy.

– Marszałek Jarocki się rozchorował.

– Biedaczyna… A nie tak dawno tańczył na naszym weselu – skwitowała.

– Zapomniał, że ma swoje lata, i nadwyrężył siły.

Przez głowę Bony przemknęła nagła myśl.

– Należy więc zatroszczyć się o niego… Obiecaj, panie, że nie wybierzesz nikogo bez mojej aprobaty – odezwała się.

– Twojej aprobaty? – powtórzył, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli.

– Tak. Jak powiedziałeś, pan Jarocki ma swoje lata, trzeba liczyć się z tym, że umrze, choć oczywiście, niech Bóg da mu długie życie. – Bona pocałowała męża w policzek i dodała: – Nie będę ci przeszkadzać, widziałam, że masz jakąś naradę.

– W takim razie do wieczora – odparł.

Uśmiechnęła się obiecująco i wyszła. Rozmyślała o tym, co jej powiedział. Jeśli Jarocki umrze, urząd się opróżni, warto zatem obsadzić go swoim człowiekiem.

Nadszedł wieczór. Zygmunt przyszedł do alkierza żony. Noc spędzili razem, a o poranku, gdy opuszczał jej łoże, Bona była pełna nadziei, że poczęli następcę tronu. Wkrótce do komnaty weszły damy dworu, by ubrać królową. Baronowa Militello kazała wyjąć z kufra kilka sukien, by Bona mogła wybrać, którą chce włożyć. Królowa prześlizgiwała się wzrokiem po cienkich jedwabiach i aksamitach zdobionych grubym złotym haftem i się wahała.

Ivetta dostrzegła to i skwitowała:

– Wasza wysokość przywiozła ze sobą tak wiele wspaniałych sukien, że trudno się zdecydować.

– To prawda – przyznała Bona. – Zatem zdecyduj za mnie.

Baronowa wybrała kremową suknię szamerowaną niebieskimi pasami połyskującej tafty. Gdy królowa się ubrała, Lukrecja Alifio podała jej szkatułę pełną klejnotów. Bona wybierała naszyjnik, kiedy pojawiła się pani Górka.

– Najjaśniejsza pani, dworzanin od króla z podarkami – rzekła.

– Jestem ciekawa, czym jego wysokość dziś mnie obdaruje – powiedziała Bona, po czym kazała wpuścić posłańca i zaraz w lustrze ujrzała zawstydzone spojrzenia dwórek. Odwróciła się. W progu stał Hannibal Lanckoroński i kłaniał się królowej. W milczeniu zmierzyła go chłodnym wzrokiem, tymczasem za nim weszli karlica i karzeł.

– Najjaśniejsza pani, król ofiarowuje wam parę karłów dla umilenia czasu – oznajmił.

Hannibal dostrzegł jej nieprzychylne spojrzenie i pokłonił się, gotów odejść, gdy nieoczekiwanie go zatrzymała.

– Signor Lanckoroński…

Spojrzał na nią wyczekująco.

– Wczoraj zgorszyłeś damy mego dworu. W Italii to nie do pomyślenia – rzekła.

– Wybacz, pani – odparł. Jego głos był spokojny, a w oczach nie było żadnej skruchy. To ją rozzłościło i dodała:

– Polska to barbarzyński kraj.

– Jesteś jego królową, miłościwa pani – odparł cierpko.

Bona przygryzła wargi. Dotknął ją tymi słowami. Odprawiła go zdecydowanym gestem ręki.

– Pani, Lanckoroński to ulubieniec króla – rzekła pani Górka.

– Mojej przychylności nigdy nie zdobędzie! – rzuciła gniewnie, ale gdy spojrzała na karłów, rozpogodziła się. Zbliżyła się do nich i zwróciła do karlicy: – Krwawisz?

Zawstydzona dziewczynka spuściła wzrok.

– Odpowiedz! – rozkazała.

Karlica potaknęła nieśmiało. Ucieszyło to królową, która rzekła do ochmistrzyni:

– Signora, daj im wspólną komnatę.

Katarzyna zawahała się, jakby nie zrozumiała intencji królowej.

– Chcę, aby się rozmnażały – wyjaśniła Bona bez ogródek.

Na to na twarzy pani Górki odbiło się zażenowanie.

Królowa dostrzegła to i rzekła zirytowana:

– O co chodzi? Czy potrzebują ślubu, by ze sobą żyć? Dobrze, poproszę papieża. Jego Świątobliwość gotów ożenić koguta z kurą, wystarczy pokazać mu złote dukaty.

Śmiech Portii spowodował, że Bona odwróciła się w jej stronę, a gdy wbiła w nią lodowate spojrzenie, dwórka umilkła. Wówczas królowa spojrzała na przybyszów i rzekła:

– Dziś zaczynacie nowe życie na Wawelu. Nie liczy się wasza przeszłość.

Znaczenie ma tylko to, co teraz i co jutro. Fiametta i Barnaba. Od dziś to są wasze imiona.ROZDZIAŁ 4
CÓRKI NIE SĄ DAREM NIEBIOS

– Czuję, że to już blisko, ojcze. Nogi mi spuchły. Za dnia czuję się senna… Jakże pragnę wypluć z siebie to brzemię, o które troszczyłam się przez wiele miesięcy, a które teraz ciąży mi niczym kamień i myśli czyni niespokojnymi.

Francesco Lismagnino przyjrzał się królowej. Na jej zaokrąglonej twarzy zobaczył cień niepokoju. Musiał przyznać, że mimo ciąży zachowała piękną gładką cerę, a jej złociste loki lśniły w styczniowym słońcu, które tego dnia wypełniało komnatę. Bona siedziała rozparta na krześle, z dłońmi położonymi na podłokietnikach, a pierścienie wrzynały się w spuchnięte palce. Pod grubą, luźną suknią sterczał ogromny brzuch. _Niewątpliwie poród nastąpi lada dzień, kto wie, może nawet tej nocy_, pomyślał i powtórzył za nią:

– Myśli czyni niespokojnymi?

Zwróciła na niego zatroskane spojrzenie. Był szczupły i niewysoki, ubrany we franciszkański habit przypominał ascetycznego mnicha. Księżna Izabela wybrała go na spowiednika, choć był od niej niewiele starszy.

– Tak, ojcze. Czyż kobiety nie umierają w połogu? – odrzekła i wyciągnąwszy ku niemu ramię, poprosiła, by pomógł jej wstać. – Chcę się wyspowiadać i przyjąć komunię świętą. Proszę Boga, by pozwolił mi szczęśliwie urodzić syna.

– Bóg okazuje szczególną łaskę katolickim władczyniom, pani – rzekł.

Bona zbliżyła się do klęcznika wysłanego purpurową poduszką.

– Wasza wysokość, nie musicie klękać. Bóg to zrozumie – powiedział.

– Nie, nie, ojcze – zaprotestowała. – Jak rzekłeś, jestem królową. Muszę być silna do końca. Pomóż mi.

Poczuł mocny uścisk jej dłoni. Uklęknął obok i czekał. Bona się przeżegnała.

– Moja matka szczęśliwie urodziła czworo dzieci. Tylko ja przeżyłam… Czemuż więc zamiast wdzięczności Bogu czuję do Niego żal? Czemuż moje serce pełne jest gniewu? Dlaczego miewam chwile zwątpienia w Jego miłosierdzie… – wyznała.

Poczuł ciężar jej słów i odparł:

– Porzućcie żal, miłościwa pani, i patrzcie tylko w przyszłość. Nie oglądajcie się za siebie i nie roztrząsajcie woli Bożej, gdyż umysł ludzki jest zbyt ułomny, by pojąć boskie zamiary.

Wbrew przypuszczeniom franciszkanina królowa nie urodziła tej nocy.

Minęło kilka dni. Późna pora nie wyciszyła dworu, nie zamknęły się podwoje prywatnych komnat, nie złożono głów w głębokim śnie, choć wybiła czwarta godzina styczniowej nocy. Z upływem czasu na Wawelu robiło się coraz bardziej nerwowo. W korytarzach rozbrzmiały spieszne kroki dworzan i służby. Spekulowano, kto dostanie dobrą nowinę, na której brzmienie zadźwięczą złote dukaty. Już od popołudnia, kiedy zaczęły się bóle porodowe, zakotłowało się w pobliżu komnat królowej. Co śmielsi zaglądali do antykamery, przestępowali z nogi na nogę, niecierpliwie spoglądając na drzwi. Krzyki z komnaty się nasiliły. Mikołaj Nipszyc nadstawił ucha, prawie dotykając policzkiem drzwi. Gdy naraz po drugiej stronie zapadła cisza, wstrzymano oddechy. Otwarły się drzwi i ochmistrzyni obwieściła:

– Królewna.

Satysfakcja błysnęła w oczach Nipszyca. Na to czekał.

– Jakie wieści? – Usłyszał głos zza pleców.

Obejrzał się. Hannibal Lanckoroński właśnie wszedł do antykamery.

– Królowi urodziła się córka – rzekł z satysfakcją, a uśmiech wykrzywił mu wargi. Nie zwlekając, wyszedł na korytarz. Hannibal spojrzał za nim beznamiętnie i po chwili również on opuścił antykamerę. Skierował się do komnat króla, ale szedł niespiesznie. Nowina nie była tak pomyślna, jak oczekiwali. Gdy zakomunikował ją królowi, Zygmunt przyjął ją z pewnym rozczarowaniem, i choć bardzo starał się je ukryć, baczne oko Lanckorońskiego to wychwyciło. Podkomorzy Mikołaj Mniszech, widząc, że król szykuje się do wyjścia, zaproponował, by Zygmunt założył płaszcz, w korytarzach bowiem panują przeciągi. Władca zbył milczeniem tę uwagę i wyszedł. Wkrótce dotarł do komnaty żony. Od progu uderzyła go woń potu, krwi i moczu. Przystanął. Dostrzegł krzątające się po pokoju damy dworu, akuszerki i królową leżącą w łożu, jakże inną od tej, którą poślubił i z którą zaznawał miłości prawie każdej nocy. Trzymała przy piersi dziecko, które łapczywie ją ssało. Rozchylił mocniej kotarę, baronowa dostrzegła króla i pierwsza się ukłoniła. Damy podążyły za jej spojrzeniem.

Król wszedł sprężystym krokiem. Naraz pochwycił wzrok Bony. W jej źrenicach błysnął niepokój, który tak bardzo pragnęła ukryć. Szukała w jego oczach niechęci, wstrętu i obrzydzenia. Od kilku miesięcy nie był z żadną kobietą. Czekał na poród, zapewniał, że poczeka, aż minie połóg. Będzie cierpliwy. Czy nadal jest pewien swojej miłości do niej? Czy gotów jest na takie poświęcenie? Zbliżył się i pocałował ją w czoło. Poczuła ciepło jego warg. Pogładziła jego szorstki policzek, pragnąc zatrzymać męża przy sobie dłużej. Zygmunt spojrzał na tkwiące przy niej maleństwo. Bona uchwyciła jego spojrzenie i szepnęła mu do ucha:

– Zawiodłam cię.

Usiadł przy niej. Bona skinieniem odprawiła dworzan. Zostali sami.

– Jest piękna jak ty – powiedział, spoglądając na córkę.

– Nie jest chłopcem – sprostowała królowa.

– Kiedyś urodzisz syna, Bono, a nasza córka, kto wie, może poślubi króla i zostanie królową? – Uśmiechnął się.

Oblicze królowej pojaśniało. Nie pomyślała o tym, a przecież córka może stać się podporą dynastii. Nagle coś zatruło tę radość.

– Ma dwie starsze siostry, więc jest trzecia w kolejce do zamążpójścia – oświadczyła.

– Trzecia – zgodził się – ale może to właśnie jej przypadną największe zaszczyty, więc nie martw się na zapas i wyznacz kogoś, kto pojedzie do Bari.

– To nie jest nowina, której moja matka wyczekuje z niecierpliwością – odparła.

– A jeśli królewnę nazwiemy imieniem babki?

Bona ożywiła się:

– To powinno trochę osłodzić jej rozczarowanie.

Tymczasem mała Izabela zasnęła przy piersi matki. Także Bona poczuła zmęczenie i senność. Król dostrzegł to, podniósł się i powiedział do żony:

– Odpocznij, musisz nabrać sił.

– Tak – zgodziła się. – Ale obiecaj, że jutro razem spędzimy dzień.

– Jutro polujemy.

Posmutniała. Pozazdrościła mu bezkresnych ośnieżonych lasów, śniegu skrzypiącego pod stopami, wiatru smagającego twarz. Jakże dawno nie była w puszczy, nie goniła za zwierzyną.

– Kto z tobą jedzie? – spytała, kryjąc niepokój pod uśmiechem.

– Jak zwykle, pan Górka. Kmita…

– Szydłowiecki? – spytała.

– Tak.

O nic więcej nie musiała pytać. Od kiedy na dobre zaczął rosnąć jej brzuch, kanclerz zajął jej miejsce przy królu podczas konnych przejażdżek i polowań. Musi to przełknąć. Kilka tygodni minie szybko, a wtedy ona da królowi to, czego nie da mu żaden przyjaciel, żaden mężczyzna, pocieszała się.

Król ucałował żonę i odszedł. Bona poruszyła dzwonkiem. Weszła Ivetta.

– Zabierz Izabelę – powiedziała królowa.

Baronowa się uśmiechnęła. W mig pojęła, że wybrano imię dla królewny. Pochyliła się i ostrożnie wzięła śpiące dziecko z matczynych ramion.

– Jutro Landolfo pojedzie do Bari z nowiną o narodzinach Izabeli. Niech przekaże mojej matce, by przysłała mi astrologa.

– Na Wawelu jest astrolog króla, Baltazar – zauważyła baronowa.

– Właśnie, astrolog króla. Ja chcę mieć własnego – postanowiła.

***

Nastał luty. Wieczór był mroźny, z lodowatym wichrem. Bona nerwowo przemierzała komnatę, rozcierała skostniałe z zimna dłonie i spoglądała w okno na pogrążający się w mroku dziedziniec. Wypatrywała powrotu króla. Zygmunt popołudniem wybrał się na konną przejażdżkę za miasto. Obiecał, że wieczorem ją odwiedzi. Przygotowała się na to spotkanie. Kazała nakryć stół, przyrządzić gorące potrawy. Król wróci głodny, zmarznięty. Pogawędzą przy wieczerzy, a potem razem spędzą noc. Skropiła jedwabną pościel jaśminowym olejkiem, który napełnił komnatę zmysłowym aromatem. Tak długo czekała na ten wieczór, na tę chwilę, gdy po połogu znowu poczuje rozkosz bycia z mężczyzną. Nieobecność króla się przeciągała i Bona zaczęła odczuwać niepokój. Dlaczego mimo późnej pory nie wraca? Znowu zerknęła w okno. Zaczął sypać śnieg. Nagle dobiegł ją stukot końskich kopyt i poderwał serce do szybszego bicia. Podbiegła do okna, przykleiła czoło do szyby i wytężyła wzrok. Sylwetki konnych zamajaczyły na pobielałym od śniegu dziedzińcu. W blasku pochodni ujrzała Zygmunta. Nie minął kwadrans, gdy się zjawił. Wniósł ze sobą zimowy chłód. Strzepnął śnieg z ramion, zdjął kapelusz i rzucił na pobliski zydel. Potem omiótł żonę bacznym spojrzeniem, po czym bezceremonialnie chwycił ją wpół i pocałował w usta.

– Przejażdżka się udała? – spytała z uśmiechem.

– Owszem.

– Na pewno jesteś głodny… i spragniony, panie – rzekła, wysuwając się z jego objęć. Pomogła mu zdjąć szubę podbitą sobolowym futrem.

– Mam inne pragnienia, Bono – odparł i spojrzał na nią pożądliwym wzrokiem.

Uśmiechnęła się i podeszła do stołu. Odsunęła krzesło, by usiadł.

– Najpierw coś zjedz – zaproponowała i napełniła kielich winem.

Spełnił jej rozkaz ochoczo, bowiem był głodny. Właśnie sięgał po puchar z winem, gdy zapukano do drzwi. Przyszła baronowa z nowiną, że przybył goniec z Watykanu do króla. Zygmunt kazał go wprowadzić i odebrał list. Bona odprawiła damę, nakazując, by dała gońcowi kąt do spania i jadło, po czym wbiła wzrok w małżonka. Czytał w skupieniu.

Pilnie obserwowała męża, ciekawa nowin. Ujrzała w jego oczach nagłe rozbawienie.

– Od kogo ten list? – przerwała milczenie.

– Od Hieronima Łaskiego.

– Co pisze?

– Nie uwierzysz – odrzekł król wyraźnie rozbawiony.

– Uwierzę – zapewniła z powagą. – Wszystko, co tam jest napisane, musi być prawdą.

– Musi? – zdziwił się.

– Tak. Nie sądzę, by krewniak prymasa łgał.

– Otóż papież gotów jest poprzeć moją kandydaturę na cesarza, jeśli tylko zgodzę się kandydować.

W źrenicach Bony zapaliły się płomienie. W milczeniu zbliżyła się do króla, dolała mu wina i spytała:

– Co ty na to?

– Papież nie ma prawa głosu.

– Ale ma złoto. Może kupić głosy – odparła.

Król sięgnął po czarę z winem i upił łyk. Po chwili poczuł na ramionach delikatne dłonie małżonki.

– Zgadłaś. Łaski pisze, że Medyceusz gotów słono zapłacić za moją głowę – powiedział, odstawiając czarę.

– Ile?

– Dwieście tysięcy złotych dukatów.

– Masz w papieżu największego sojusznika – rzekła z uznaniem.

– Nie mówisz tego poważnie.

– Jagiellonowie nie są gorsi od Habsburgów. Należy wykorzystać okazję – rzekła, a w jej głosie nie zadźwięczała ani jedna fałszywa nuta. Mówiła to z taką powagą, że oblicze Zygmunta również spoważniało.

– Nie. Nie będę kandydował – oświadczył stanowczo.

Zsunęła dłonie z jego ramion i podeszła do kominka, w którym buchał ogień. Jej spokój był pozorny, ale każdy nerw drgał szarpany emocjami, podsycany obrazami z przeszłości.

– Skoro to nie ty zasiądziesz na cesarskim tronie, niech to będzie ktokolwiek, tylko nie Habsburg – odezwała się.

Zaległa cisza, w której słyszał jej nierówny oddech.

– Jest w twoim sercu jakiś cierń, pani – powiedział, przypatrując się jej, ale widział tylko jej plecy. Odwrócona tyłem, kryła przed nim twarz. Gdyby spojrzał w jej oczy, znalazłby w nich gniew gaszony smutkiem, gniew, który jeszcze trzymała na wodzy.

– Habsburgowie okradli Aragonów z Królestwa Neapolu – rzekła po chwili. – Maksymilian do śmierci zwlekał z oddaniem dóbr, które moja matka odziedziczyła po królowej Joannie. I teraz, jeśli Karol zostanie cesarzem, jeszcze długo będziemy czekać na ratę mojego posagu.

Poczuła delikatny dotyk dłoni króla na swoich ramionach, jakby małżonek chciał ją pocieszyć. Zatopił twarz w jej włosach. Poczuła ciepło i troskę bijące od niego. Odwrócił ją w swoją stronę, a wtedy dostrzegł łzy bezgłośnie spływające po policzkach. Tak bardzo pragnęła powstrzymać bolesne wspomnienia, lecz one odżyły na nowo.

– Nie wiesz, panie, co znaczą lęk i tułaczka, ciągła ucieczka i strach przed rozłąką z matką. Moje dzieciństwo zostało napiętnowane obrazami wojen, okrucieństwa i śmierci. Dopiero tutaj, u twojego boku, poczułam się bezpieczna. I dlatego nie pozwolę, by Habsburgowie nas zniszczyli – powiedziała.

– Dobrze, Bono – rzekł, poruszony jej wyznaniem. – Jeśli wolą Boga jest, abym nie wygrał, to zrobię wszystko, by Karol przegrał.

Po tygodniu Bona dostała list z Ferrary. Stała przy oknie w świetle gasnącego dnia i czytała. Pogłębiająca się szarość powodowała, że litery nie były wyraźnie, więc kazała Urszuli Maciejowskiej, która weszła tu za nią, zapalić świece. Po chwili pokój zaczął jaśnieć od światła, a od korytarza dały się słyszeć radosne głosy i śmiech dam dworu. Gdy drzwi otworzyły się szerzej, Bona ujrzała baronową Militello oraz panią Trotti, która niedawno przybyła z Bari, by opiekować się małą Izabelą. Lukrecja i Diana niosły czyste ręczniki i pościel.

Ivetta, widząc w rękach królowej list, spytała:

– Jakie wieści z Bari, wasza wysokość?

– To od księżnej Lukrecji Borgii. Przysyła Izabeli brokatową pościel do kołyski i… pisze, że jest brzemienna. – Bona posłała Ivetcie radosne spojrzenie.

Baronowa, zaskoczona nowiną, otworzyła szeroko oczy i spytała:

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij