- W empik go
Boża męka - ebook
Boża męka - ebook
Autor powieści był jednym z pionierów fantastyki naukowej i wolnomularzem. We wczesnym okresie twórczości wychodził z doświadczeń czeskiej przedwojennej techniki i nowych europejskich kierunków naukowych co znalazło odzwierciedlenie m.in. w powieści „Boża męka. Fragment utworu: „Nieskończenie cicho padał śnieg na zamarzniętą okolicę. – Ze śniegiem zawsze pada cisza – myślał sobie Boura, ukryty w jakiejś szopie i było mu równocześnie uroczyście i tęskno, gdyż czuł się osamotniony w szerokiej przestrzeni. Ziemia przed jego oczyma upraszczała się, jednoczyła i rozszerzała zarazem, wyrównana w białe fale i nieporyta żadnymi śladami życia. W końcu rzedniał i ustawał ten taniec śniegowych płatków – jedyny ruch w tej uroczystej ciszy. Wahając się, podróżny wsuwa nogi w niedotknięty śnieg i tak mu dziwnie, że on pierwszy naznaczy okolicę długim rzędem swych kroków. Ale oto naprzeciw – gościńcem – idzie ktoś czarny i w szaty szczelnie zatulony; dwa łańcuszki kroków pobiegną obok siebie, skrzyżują się i na tej czystej, niepokalanej tablicy, zostawią ślady ludzkiej bytności. Ale ten, który idzie naprzeciw staje. Ma oszronione wąsy i z uwagą spogląda na coś, na boku gościńca. Boura zwolnił kroku. Patrzył w kierunku oczu nieznajomego. Oba łańcuszki zetknęły się i przystanęły obok siebie. – Czy widzi pan ten oto ślad? – odezwał się zaśnieżony mężczyzna, wskazując na wgłębienie, oddalone o jakieś sześć metrów od skraju gościńca, na którym stali. – Widzę. To jest ludzki ślad. – Tak. Ale skąd się tam wziął? – Ktoś szedł tędy – chciał odpowiedzieć Boura, ale wstrzymał się, gdyż ślad ten był jedynym na całym polu. Przed nim ani za nim nie było żadnego innego śladu ludzkich kroków. Na białej płaszczyźnie ten jedyny ślad odcinał się ostro i jasno. Był samotny. Nic nie prowadziło ani do niego, ani od niego...”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-795-5 |
Rozmiar pliku: | 419 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ŚLAD
Nieskończenie cicho padał śnieg na zamarzniętą okolicę.
— Ze śniegiem zawsze pada cisza — myślał sobie Boura, ukryty w jakiejś szopie i było mu równocześnie uroczyście i tęskno, gdyż czuł się osamotniony w szerokiej przestrzeni.
Ziemia przed jego oczyma upraszczała się, jednoczyła i rozszerzała zarazem, wyrównana w białe fale i nieporyta żadnymi śladami życia.
W końcu rzedniał i ustawał ten taniec śniegowych płatków — jedyny ruch w tej uroczystej ciszy.
Wahając się, podróżny wsuwa nogi w niedotknięty śnieg i tak mu dziwnie, że on pierwszy naznaczy okolicę długim rzędem swych kroków.
Ale oto naprzeciw — gościńcem — idzie ktoś czarny i w szaty szczelnie zatulony; dwa łańcuszki kroków pobiegną obok siebie, skrzyżują się i na tej czystej, niepokalanej tablicy, zostawią ślady ludzkiej bytności.
Ale ten, który idzie naprzeciw staje. Ma uszronione wąsy i z uwagą spogląda na coś, na boku gościńca.
Boura zwolnił kroku. Patrzył w kierunku oczu nieznajomego. Oba łańcuszki zetknęły się i przystanęły obok siebie.
— Czy widzi pan ten oto ślad? — odezwał się zaśnieżony mężczyzna, wskazując na wgłębienie, oddalone o jakieś sześć metrów od skraju gościńca na którym stali.
— Widzę. To jest ludzki ślad.
— Tak. Ale skąd się tam wziął?
— Ktoś szedł tędy — chciał odpowiedzieć Boura, ale wstrzymał się, gdyż ślad ten był jedynym na całem polu. Przed nim ani za nim nie było żadnego innego śladu ludzkich kroków.
Na białej płaszczyźnie ten jedyny ślad odcinał się ostro i jasno. Był samotny. Nic nie prowadziło ani do niego, ani od niego.
— Skąd się mógł tam wziąć? — patrzył na niego i chciał podejść bliżej.
— Proszę zaczekać — wstrzymał go drugi — wyciśnie pan dookoła szereg śladów i wszystko pan zatrze. To się musi wyjaśnić — dodał podniecony — to być nie może, aby gdzieś był tylko jeden ślad.
Przypuśćmy, że ktoś skoczył stąd na pole; wtedy — to jest możliwe — przed nim nie byłoby kroków. Ale kto skoczyłby tak daleko i czy mógłby skoczyć tylko na jedną nogę? czyby mógł u stać? Przecie straciłby równowagę i musiałby się oprzeć gdzieś drugą nogą. Sądzę, że wówczas ubiegłby nieco wprzód tak jak wtedy, gdy się wyskakuje z jadącego tramwaju. Ale tu nigdzie niema śladu drugiej nogi.
— To jest bezsens — odezwał się Boura — bo gdyby skoczył stąd, z gościńca — musiałyby być tu jego ślady. Ale tutaj niema innych, prócz naszych. Przed nami nikt tędy nie szedł.
— Ślad zwrócony jest piętą do drogi, kto go zostawił szedł zatem w tym kierunku. Gdyby szedł do wsi, musiałby iść w prawo. W tej stronie są tylko pola. A czegóż — do djabła? — ktoś teraz po polach szuka?
— Niech pan pozwoli. Kto tam stąpił, musiał przecież znowu gdzieś odejść. Ale ja twierdzę, że wogóle nie odszedł, gdyż nie zrobił żadnych kroków. To jest jasne. Nikt tędy nie szedł. Ten ślad domaga się innego wyświetlenia.
Boura zaczął przemyśliwać głęboko:
— Może tam było w glinie naturalne wgłębienie, albo ślad w zamarzniętem błocie i może do nich napadał śnieg? Albo — to o wiele prawdopodobniejsze — stał tam jakiś stary, porzucony bucik i porwał go przypuszczalnie z pod śniegu ptak? Wtedy mogłoby pozostać nie przysypane śniegiem wgłębienie, podobne do śladu. Musimy rozważyć wszystkie naturalne prawdopodobieństwa.
— Gdyby tam stał bucik już przed zamiecią, zostałaby pod nim czarna ziemia. Ale ja tam widzę śnieg.
— Może ten ptak porwał bucik, gdy jeszcze śnieg padał, albo upuścił go w czasie lotu na śnieg i znowu podniósł. To nie może być inny ślad!
— Czy ten pański ptak pożera buty? Czy może ściele sobie w nich gniazdo? Mały ptaszek bucika nie podniesie, a wielki — gdyby go chciał porwać na gniazdo — czyż zmieści się do niego?
Trzeba tę zagadkę rozwiązać inaczej. Ja sądzę, że to jest ślad! A jeżeli nie przyszedł tu z ziemi, musiał przyjść z góry. Pan sądzi, że to zrobił ptak, ale może być, że to zeszło choćby z — balonu. Może ktoś uczepił się balonu i jedną nogą wstąpił w śnieg, aby wystrychnąć świat na dudka. Niech się pan nie śmieje, mnie samemu jest nieprzyjemnie, gdy tłómaczę to powodami tak nienaturalnymi, ale —
Byłbym zadowolony, gdyby to nie był ślad.
I obaj zbliżyli się do niego.
Okoliczności nie mogły być jaśniejsze.
Od rowu — wzdłuż gościńca — łagodnie wznosiło się niezorane, zaśnieżone pole. Mniej więcej w pośrodku znajdował się ten ślad, a za nim stało niewielkie, gęsto ośnieżone drzewko.
Przestrzeń między gościńcem a śladem była niepokalana. Powierzchnia śniegu nie była nigdzie naruszona. Śnieg był miękki i zbity i nie tak sypki, jak w czasie wielkich mrozów.
Był to doprawdy ślad.
Odcisk wielkiego bucika amerykańskiego fasonu z bardzo szeroką podeszwą i pięcioma silnymi ćwiekami na obcasie.
Śnieg był stłoczony i na powierzchni odcisku nie było świeżych płatków: ślad powstał więc dopiero w tedy, gdy już śnieg przestał padać.
Odcisk był głęboki i energiczny. Ciężar spoczywający na tej podeszwie musiał być o wiele większy, aniżeli waga któregoś z mężczyzn, nachylonych nad śladem.
W milczeniu odpadło prawdopodobieństwo przylotu ptaka i porwania bucika.
W górze — nad śladem — rozciągały się w powietrzu skrajne gałązki drzewa: kilka cienkich gałązeczek, przysypanych śniegiem, który w żadnem miejscu nie był strząśnięty.
Przy lekkiem wstrząśnieniu gałązką spadały całe płaty śniegu.
Hipoteza „z góry” bezwzględnie odpadła.
Nie można było niczego uczynić „z góry” bez strząśnięcia śniegu z drzewa.
Rzeczywistość śladu nabrała twardej i nagiej wyrazistości.
Za śladem rozciągała się niepokalana, śniegowa płaszczyzna.
Szli stokiem i wydostali się na wierzchołek pagórka. Znowu zniżała się wdół nietknięta, biała pochyłość, a za nią wyrastała nowa, jeszcze rozleglejsza i jeszcze bielsza.
Na kilka kilometrów wokoło nie było żadnego, innego śladu.
Wracali z powrotem.
Znaleźli podwójny łańcuch swych kroków, prawidłowy i piękny, jakby tak był zrobiony umyślnie.
Ale między oboma łańcuchami — w pośrodku wydeptanego koła — był ślad innej, potężniejszej nogi, w prost cyniczny w swem osamotnieniu.
Coś ich powstrzymywało, aby go nie zatarli i nie pozbyli się w cichej zgodzie myśli o nim.
Wyczerpany i zmęczony usiadł Boura na przydrożnym kamieniu.
— Ktoś zadrwił sobie z nas.
— To haniebne — odezwał się drugi — jest to strasznie twardy orzech do zgryzienia, ale — Psiakrew! tu są fizyczne granice. Przecież to wogóle niemożliwe —
Niech pan słucha — wybuchnął szybko i ze strachem — gdy tam jest tylko ślad jednej nogi, czyż nie zostawił go jakiś człowiek o jednej nodze?
Niech się pan nie śmieje. Ja sam wiem, że to głupstwo, ale przecież musi być jakieś wytłómaczenie.
Tu chodzi o rozum! To jest jakaś zaczepka! Jestem zupełnie zbałamucony. Albo jesteśmy obaj głupcami, albo znajduję się teraz w domu i śnię w gorączce, albo musi być jakieś naturalne wyjaśnienie.
— Obaj jesteśmy głupcami — powiedział Boura w zamyśleniu — ustawicznie szukamy „naturalnego” wytłómaczenia. Chwytamy się najbardziej skomplikowanych, najbardziej nieprawdopodobnych i najgwałtowniejszych przyczyn dlatego, że są „naturalne”.
A może byłoby daleko łatwiejszą rzeczą i naturalniejszą, gdybyśmy powiedzieli, że to jest poprostu cud. Wtedy popatrzylibyśmy tylko na ślad i poszli swoją drogą. Bez wewnętrznego zamieszania, a może nawet uspokojeni.
— A jabym nie uspokoił się. Gdyby z powodu tego śladu stało się coś wielkiego — Gdyby się komuś zdarzyło coś dobrego — wówczas sam padłbym na kolana i krzyczałbym: cud. Ale przecież ten ślad to przykra, to strasznie bagatelna rzecz! Ktoś pozostawił jeden tylko ślad, zamiast zwyczajnego dwurzędu!
— Gdyby ktoś przed oczyma pana wskrzesił martwą dziewczynę, uklęknąłby pan i ukorzył się. Ale zanim śnieg stajałby pod kolanami pana — przestałby pan wierzyć w cud i pomyślałby, że śmierć była tylko pozorna. Tu właśnie niema nic pozornego. Tutaj — przypuśćmy — zdarzył się cud w najbardziej uproszczonych warunkach, w takich, w jakich się robi fizyczny eksperyment.
— Możebym nawet nie uwierzył w to wskrzeszenie — prawda! — ale i ja chcę być zbawiony i czekam na cud — na coś, co przyjdzie i odmieni moje życie. Ten ślad ani mnie nie nawróci, ani nie zbawi, ani z niczego mnie nie wywiedzie. Dręczy mnie tylko. Nie mogę się pozbyć myśli o nim. Ale ja mu nie wierzę. Cud zaspokoiłby mnie, ale ten ślad jest tylko pierwszym krokiem do niepewności. Byłoby lepiej, gdybym go był nie zauważył.
Obaj milczeli długo.
Znów zaczął sypać śnieg — coraz gęstszy.
— Przypominam sobie — zaczął Boura — tak! u Hume’a czytałem również o samotnym śladzie w piasku. Więc ten — nie jest pierwszy. Sądzę, że naliczyć moglibyśmy ich tysiące, ale niezmiernie jest mało takich, które nas nie dziwią, gdyż jesteśmy przyzwyczajeni do pewnych prawideł. Ktoś inny nie zwróciłby może nawet na taki ślad uwagi, nie uderzyłoby go to, że jest samotny i nie pomyślałby, że są na świecie rzeczy, które się nie zaczynają i nie kończą.
Niech pan spojrzy, wszystkie nasze ślady są jednakowe, ale ten samotny jest o wiele większy i głębszy, aniżeli nasze.
A gdy zastanawiam się nad mojem życiem, zdaje się mi, że dostrzegam w niem — kroki, które znikąd i nigdzie nie prowadzą.
Jest bardzo zawiła sprawa, jeżeli ktoś chce uważać wszystkie swoje przeżycia za ogniwa w łańcuchu, który ma początek i koniec.
Czasami jednak zdarza się, że nagle uprzytomnimy sobie, albo odczujemy coś takiego, czego przedtem nigdy nie było, nie było, nie było! i czego nigdy być nie może.
Są ludzkie sprawy, które się z niczem nie wiążą i zawsze wykazują swoje osamotnienie. Znam sprawy, które nie rozwinęły się dalej, które nikogo nie zbawiły, a przecie — Zdarzały się wypadki, które nie prowadziły już dalej i nie mogły się już rozwijać — a jednak były to może najważniejsze przejścia w życiu.
Czy nie uderzyło to pana, że ten samotny ślad jest daleko piękniejszy od wszystkich innych, które pan dotąd widział?
— A ja przypomniałem sobie — odezwał się drugi — siedmiomilowe buty. Może kiedyś ludzie znaleźli również taki ślad i nie potrafili go sobie inaczej wytłómaczyć? Kto wie? Może poprzednie kroki są w Pardubicach i Kolinie, a następne aż w Rakowniku? Ale również mogę sądzić, że dalszy krok nie jest już odciśnięty w śniegu samotnie — ale może gdzieś w gromadzie, gdzieś — gdzie się coś stało, albo stanie. Mogę sądzić, że ślad ten jest ogniwem jakiegoś powiązanego łańcucha kroków, ma się rozumieć łańcuchem takich dziwów, w których ten ślad ma swoje naturalne miejsce.
Gdybyśmy mieli gazety, posiadające doskonałe informacje, być może, że moglibyśmy w kronice znaleźć wiadomość o dalszych krokach i udać się za ich śladami. Może to jakieś bóstwo dąży swoją drogą. Idzie bez inkoherencji i posuwa się szybko. Może jego wędrówka jest jakiemś wezwaniem, jakiemś dowództwem, pod które mamy się garnąć.
Wtedy moglibyśmy iść krok za krokiem drogą bóstwa. A może byłaby to droga zbawienia! To wszystko jest możliwe — ale to straszne mieć przed sobą tylko jeden wyraźny ślad tej drogi i nie móc śledzić jej dalej.
Boura otrząsnął się i wstał.
Śnieg prószył coraz gęściej, a podeptane pole — z wielkim śladem w pośrodku innych — znikało pod nową, białą warstwą.
— Ja go nie porzucę — odezwał się szczelnie zatulony w szaty mężczyzna —
— śladu, którego już niema i nie będzie — dokończył Boura w myślach i drogi ich rozbiegły się w przeciwnych kierunkach.LIDA
Holub spał jeszcze w ten wczesny poranek, gdy przyszedł do niego młody Martinec i powiedział:
— Lidka gdzieś zaginęła.
Był niezmiernie blady i wzruszony. Z trudem wybąknął coś w tym sensie, że on i matka liczą na jego przyjaźń i potrzebują jego rady.
Lida wyszła wczoraj popołudniu, podobno w odwiedziny i dotychczas nie wróciła.
Hołub milczał; chętnie powiedziałby jakieś słowo pociechy, ale nie wiedział wogóle co mówić.
Wynurzyła się przed nim młoda dziewczyna taka, jaką widział ostatni raz: siedziała na kanapie, zamknięta w sobie, cicha i piękna, wlepiała oczy w każdego kto mówił, ale bynajmniej nie słuchała uważnie. Nie odchodziła, a przecie wyglądała tak jakby chciała się odsunąć na ubocze i zejść wszystkim z oczu. Wydawała się jakaś dziwna i przygnębiona.
I.
W ostatnich dniach była Lida doprawdy dziwna.
Zdawało się, że głos jej i ruchy otulone są smutkiem......................