-
nowość
-
promocja
Braterstwo krwi - ebook
Braterstwo krwi - ebook
Jest rok 1620. Czambuły tatarskie pustoszą południowe województwa Rzeczypospolitej, paląc, mordując i zagarniając ich mieszkańców w jasyr.
Kozacy zaporoscy w akcie zemsty atakują tureckie porty Morza Czarnego, niszcząc wrogie statki. Na jednej ze zdobytych galer oddział, dowodzony przez atamana Jakuba Borodawkę i kniazia Wasyla Kurcewicza, znajduje wśród galerników Jana Onufrego Zagłobę i pięćdziesiąt branek wiezionych do sułtańskiego haremu. Wśród nich jest Łucja Rahozianka, która zdobywa serce młodego Kurcewicza.
Rozpoczyna się niezwykła gra, której stawką będzie nie tylko szczęśliwy finał walki o miłość, ale też przyszłość Rzeczypospolitej. Oto bowiem młody sułtan Osman II, owładnięty obsesją odbudowy potęgi imperium, podejmuje decyzję
o wielkiej wojnie przeciwko niewiernym. Polska nie może liczyć w niej na pomoc wojska zaporoskiego, którego nowy wódz – ataman Borodawka, przepełniony nienawiścią do Łucji i Wasyla oraz wszystkich Lachów, zamierza stworzyć własne państwo na gruzach ojczyzny wielu narodów.
Nadchodzi bezprzykładna klęska pod Cecorą, w której ginie większa część armii koronnej na czele z hetmanem Stanisławem Żółkiewskim. W granice bezbronnego kraju wielką falą wlewają się czambuły tatarskie, a sułtan rusza na czele przeszło stutysięcznej armii, aby raz na zawsze zniszczyć Polskę i rozlać islam na całą Europę.
Czy król Zygmunt III Waza i hetman Karol Chodkiewicz zdołają odwrócić nadchodzącą, nieuchronną klęskę? Czy pan Wołodyjowski i pułkownik Kołakowski dokonają ponownie cudów męstwa? Czy imć Zagłoba znów stanie się przypadkowym bohaterem? Czy braterstwo krwi połączy w chwili próby narody Rzeczypospolitej?
Braterstwo krwi to trzecia część nowej Trylogii.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna polska |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368574050 |
| Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działo się to w czasach, kiedy władztwo Rzeczypospolitej rozciągało się nieomal po wybrzeża Morza Czarnego. Było to dawne dziedzictwo książąt litewskich, które pod rządami Witoldowymi rozszerzyło się nawet po sam brzeg czarnomorski. Z portu w Chadżybeju szło w świat polskie zboże i litewskie drzewo wtedy, kiedy krzyżacka bestia rozsiadła się u ujścia Wisły i na Żmudzi, usiłując podbić i podporządkować sobie swoich sąsiadów. Z czasem kniaziowskie zastępy musiały ustąpić pod naporem bisurmańskim, ale osiadły z kolei solidnie na brzegach dnieprowych, nie dając się zepchnąć dalej na północ. Ostatni z Jagiellonów – Zygmunt August – włączył do Korony województwa kijowskie i bracławskie. Rozległe ziemie ukrainne, położone nad szerokim Dnieprem i dziesiątkami jego dopływów, stały się południowo-wschodnimi rubieżami Rzeczypospolitej i całego rzymskiego chrześcijaństwa.
Była to najwspanialsza kraina całej północnej strony czarnomorskiego świata. Od dawien dawna ciepłe i słoneczne ziemie, rozciągające się od delty Dunaju, aż po Krym, przyciągały prostych osadników, stepowych wojowników, a nawet rzymskich cesarzy swoimi nadzwyczajnymi bogactwami, niezwykłą różnorodnością wysokich gór i stepów, gęstych lasów i piaszczystych plaż, szerokich rzek wpadających do lazurowego morza, nieprzebranych ilości dzikiego zwierza wszelkiego gatunku, setek tysięcy ptactwa, ciągnących tędy z lęgowisk na zimowe leża i z powrotem, ogromnych ławic ryb słodko- i słonowodnych.
Ani Mołdawia, ani Wołoszczyzna, ani Półwysep Krymski nie mogły się jednak równać wspaniałości polskiego Naddnieprza.
Jak wspominał szesnastowieczny kronikarz, czarna ziemia ukrainna była tak żyzna i wdzięczna do obrobienia, że zorana raz tylko, dawała wielkie urodzaje, a człowiek nie był w stanie zebrać wszystkich plonów. Nawet nieuprawiane role wydawały rośliny, żywiące przejeżdżających tędy podróżników łodygami albo korzeniami. Rosły tam także drzewa, dające najdelikatniejsze owoce, uprawiana była winna jagoda, rodząca wielkie grona, a niekiedy na pochyłościach wyrastał nawet dziki winograd. W starych dębach i bukach, w których ze starości potworzyły się dziuple, gnieździły się roje pszczół, dających miód smaczny i pachnący, w kolorze pięknego bursztynu. Dzikich zwierząt: żubrów, koni i jeleni było takie mnóstwo po lasach i na polach, że polowano na nie jedynie dla skóry, do jedzenia zabierając tylko polędwicę. Mięsa dzików i łań nawet nie tykano, mając lepszego w ogromnym nadmiarze. Sarny migrowały z lasów na stepy i odwrotnie w tak ogromnych stadach, że każdy tamtejszy włościanin zabijał ich rocznie tysiące. Na brzegach rzek, wpadających do Dniepru, można było napotkać niezliczone żeremia bobrowe, wielkie niby stanice kresowe. Ptactwa była tam taka mnogość, że na wiosnę chłopięta robiły wyprawy do gniazd i wypełniały całe łodzie jajami dzikich kaczek, gęsi, żurawi i łabędzi. Setki wylęgłego drobiazgu hodowano potem w przydomowych zagrodach. Z kolei małe orlęta zamykano do klatek dla piór, które do strzał mocowano. Ogromne mnóstwo jesiotrów i innych wielkich ryb, wpływających z morza w głąb lądu, służyło jedynie do karmienia psów, bo ludzie mający mięsa w nadmiarze, nie chcieli go jadać.
Czarnoziemy ukrainne mogłyby wyżywić całą Europę, a dla Rzeczypospolitej być skarbem większym niźli złoto. A jednak ogromne połacie ziem województwa kijowskiego i bracławskiego pozostawały bezludne, trwając we władaniu natury. Bliżej Kijowa – po Bracław, Białą Cerkiew, Czerkasy i Czehryń, gdzie stały zamki z załogami wojsk koronnych – tu i ówdzie zdarzały się spore wsie, po większej części będące we władaniu książątek kresowych. Dalej jednak – w bezkresie traw, lasów i podmokłych łąk – można było napotkać już tylko pojedyncze zamieszkane polanki.
Nie mogło to jednak dziwić, bo jak piękne były krainy rozciągające się na północnych i zachodnich brzegach Morza Czarnego, tak były też pełne niebezpieczeństw, czyhających na spokojnych ludzi. Już w czasach starożytnych stały się one miejscem nieustannej rywalizacji plemion i narodów, pragnących nad nimi panować. Na wybrzeżu morskim Grecy stworzyli Olbię – kolonię „bogatą i szczęśliwą”. Ścierali się tam potem Scytowie i Goci, Sarmaci i Hunowie, Awarowie i Bułgarzy. Kiedy zaś nadeszły czasy nowożytne, szlakami tutejszymi przeciągać poczęły zbrojne zastępy Złotej Ordy i Litwinów, a później Polaków i Turków.
Przez wieki całe trwała nieustanna walka o narzucenie zwierzchności księstwom Mołdawii i Wołoszczyzny, a wyprawy kozackie łupiły osmańskie wybrzeża od Warny po Stambuł. Największą grozę wzbudzali jednak Tatarzy. Wszędzie, gdzie się pojawiali, towarzyszyły im jęki ginących, zawodzenie prowadzonych w jasyr, przerażony ryk bydła i łuny pożarów. Nie wiadomo było, skąd i kiedy nadejdą, a pewnym się zdawało, że przyniosą ze sobą śmierć i zniszczenie.
***
Szereg kilkudziesięciu krytych strzechą, bielonych wapnem, drewnianych chałup ciągnął się wzdłuż piaszczystej drogi niczym sznur jasnych korali. Przy części z nich stały dodatkowo budynki gospodarcze – stajnie, obory, stodoły i chlewiki. W pewnym oddaleniu znajdował się jeszcze średniej wielkości dworek z dachem krytym gontem, gankiem z drewnianymi kolumienkami i dwoma alkierzami na obu końcach. Za nim rozpościerał się rozległy sad, pełen jabłoni i grusz, drzew brzoskwiniowych i wiśni.
Wieś owa zwała się Konstantynówką i była własnością księcia Konstantego Wiśniowieckiego, starosty czerkaskiego. Od samych Czerkas była ona oddalona o dziesięć kilometrów. Bliżej, o ledwie pół mili, leżała Śmiła, niewielka osada, założona w poprzednim wieku z woli króla Zygmunta Starego. Do Śmiłej miejscowi chłopi udawali się na targ, do karczmy albo do cerkwi, ale to Konstantynówka zdawała się być rajem na ziemi, skrytym przed cywilizacją i wszelkimi zagrożeniami.
W pewnej odległości, w wąskim pasie pomiędzy dopływami Dniepru i Dniestru, biegł Czarny Szlak, którym po wielokroć podążały żądne krwi czambuły tatarskie. Niejednokrotnie tysiące skośnookich wojowników z ord perekopskiej, krymskiej i budziackiej prowadziło tędy dziesięćkroć liczniejsze gromady ludzi, pędzonych na wieczną i beznadziejną niewolę w południowych krainach osmańskiego imperium, a nawet dalej – w Afryce i Azji.
Mieszkańcy Konstantynówki wiedli tymczasem spokojne i bezpieczne życie ludzi niemalże puszczańskich, strzeżonych przez otaczające ich potężne bory. Od wschodu rozciągał się Las Motrzyński, rozpoczynający się w okolicach Korsunia i sięgający aż do Czehrynia. Po stronie zachodniej z kolei osłaniał wieś i jej okolice rozległy Las Lebedyński. Leśne ostępy rozdzielały doliny, tworzone przez Taśminę i jej dopływy. Konstantynówka leżała nad jednym z nich – rzeczką Srebrzanką, która tuż za domostwami wiła się lustrzanymi meandrami pośród zielonych łąk i żółtawych pól. Nieco dalej, w odległości nie większej niż pięćset łokci – tak od północy, jak i od południa – wznosiły się ściany strzelistego, sosnowego lasu. Wrażenie raju na ziemi pogłębiała cudowna pogoda. Późna wiosna powoli bowiem przechodziła w lato, a bogata przyroda południowych krańców Rzeczypospolitej zdołała rozkwitnąć już bogactwem soczystej zieleni i wszystkich niemalże kolorów tęczy.
Konstantynówka powstała już była z nocnego spoczynku, po okolicy rozchodził się gwar z chłopskich gospodarstw, trzeszczały drewniane konstrukcje żurawi studziennych, starsze dzieci przeganiały bydło na pastwiska, znad rzeczki docierał chlupot wody, w której praczki pracowicie płukały mokre ubrania.
Na ganek dworu wyszła młoda dziewczyna. Miała na sobie prostą, długą białą nocną koszulę. Młodość kipiała w niej nie mniej żywiołowo niż świeżość otaczającej ją przyrody. Liczyła sobie jakieś siedemnaście lub osiemnaście lat, smukłością zaś dorównywała widocznym w oddali sosnom. Długi warkocz odcinał się jaskrawo od bieli koszuli, a kasztanowe włosy okalały cudną, niemal anielską, gładką i nieco śniadą twarz. Jej urodę potęgowała radość życia, promieniująca z bursztynowych oczu i roześmianych ust, w których lśnił rząd zębów, białych niby kość słoniowa.
Panna stała w drzwiach dworku i z beztroską pochłaniała dźwięki wsi oraz zapach rześkiego poranka. Zamknęła oczy i zwróciła twarz w kierunku grzejącego mocno słońca.
Nie mogło dziwić niczym niezmącone szczęście tej dziewczyny. Zwała się Łucja Rahozianka i była jedynym, ukochanym dzieckiem Jeremiego Rahozy, podstarościego czerkaskiego, i żony jego Anny z Wojniłłowiczów.
Rahozowie byli starym rodem ruskim, pieczętującym się Szreniawą, wywodzącym się z rodowego gniazda w Rahozach na pograniczu województw wileńskiego i mińskiego, trwającym od zawsze przy wierze greckiego obrządku. Od zawsze też należeli do drobniejszej szlachty, która ledwie wiązała koniec z końcem, ziemię obrabiała sama na równi z chłopami i nieraz musiała od ust sobie odjąć, żeby zapłacić podymne, a na popisy wojewódzkie najczęściej podążała piechotą, z rohatyną albo kiścieniem zamiast szabli.
Żaden z Rahozów nie marzył nawet o nijakich godnościach powiatowych, nie mówiąc o wojewódzkich. Fortuna uśmiechnęła się do rodziny dopiero, kiedy Michał Rahoza, który wstąpił między czerńce, wspiął się do godności archimandryty mińskiego monasteru, potem zaś metropolity kijowskiego obrządku greckiego. Stał się wtedy jednym z najbliższych sojuszników króla Zygmunta III Wazy w jego wielkim projekcie unii Kościołów zachodniego i wschodniego. Funkcja, jaką sprawował, poglądy oraz królewskie względy przysporzyły mu potężnego wroga w osobie księcia Konstantego Ostrogskiego, wojewody kijowskiego, ale też zapewniły przyjaźń innych magnatów, pragnących wejść w jego łaski.
Skorzystał z owej przychylności niejeden członek rodu, zajmując pozycje na dworach wielkich panów, wśród sekretarzy królewskich, jak również obejmując niższe urzędy ziemskie. Na szersze wody wypłynęli nie tylko Rahozowie litewscy, ale też niewielka gałąź osiadła w Wołoszczyźnie. Dwaj bowiem bracia – Jur i Symeon – znaleźli tam swoje miejsce na ziemi, kiedy zdołali uwolnić się z niewoli, w którą popadli za czasów nieszczęsnej wyprawy Olbrachtowej. Od Jura wywodził się Jeremi Rahoza. W bardzo młodym wieku, dzięki wstawiennictwu wuja oraz księcia Konstantego Wiśniowieckiego, powrócił on na ziemię dziadów i zdobył stanowisko podstarościego czerkaskiego. W ten sposób stał się nie tylko posesjonatem, ale też znalazł się pod opieką potężnych magnatów. Kilka lat później poznał Helenę, córkę Nepomucena Wojniłłowicza, sędziego nowogródzkiego, i się z nią ożenił. Po roku zaś osiadł z nią w niewielkiej Konstantynówce, gdzie na świat przyszła ich córka.
Łucja, poza rodzinną wsią, praktycznie nie znała innego świata. Bywała z rodzicielami na targach w Czerkasach i Korsuniu, gościła też raz w książęcym zamku w Wiśniowcu. Pełni szczęścia zażywała jednak tutaj, w wąskiej dolinie, skrytej pośród potężnych borów, wśród pól i łąk, przez które wiła się krystalicznie czysta Srebrzanka. A szczęście to pogłębiała miłość zapatrzonych w jedynaczkę rodziców. Nie wiodła życia bardzo bogatego, ale też na niczym w domu podstarościego nie zbywało. Dni upływały jej na pobożnych modlitwach, wyszywaniu, haftowaniu, przędzeniu wełny i nauce gospodarskich zajęć. Przede wszystkim jednak przepełniała ją radosna beztroska. Pełno jej było we wsi i w lesie, na polach, łąkach i w sadach. Chłonęła całą sobą nieograniczoną wolność i swobodę.
Łucja otworzyła oczy, wciągnęła głęboki haust powietrza i przeciągnęła się, po czym ruszyła pędem w stronę zielonego sadu, a potem w wysokie na metr burzany traw, łopianów i polnych kwiatów. Rozgarniała je rękoma, a one falowały niby morze wzbudzane lekkim wiatrem. Przebiegła tak ze dwa stajania, aż wreszcie, tuż przed ścianą lasu, runęła na ziemię. Leżała, chłonąc ciepło słoneczne i wszechogarniający zapach lewkonii, maków, rumianku i mięty. Bzyczące pszczoły i bąki oraz dobiegające z oddali odgłosy wiejskiej pracy uspokajały ją. Czuła się coraz bardziej błogo, nie słyszała nawoływania matki, w końcu odpłynęła zupełnie w spokojny sen.
Dość długo trwało, nim jakieś osobliwe, niepokojące dźwięki przywróciły dziewczynę do życia. Otworzyła oczy i poczęła nasłuchiwać. Od strony Konstantynówki dochodziły krzyki, zrazu pojedyncze, potem coraz częstsze i głośniejsze. Były to wysokie głosy kobiece i niskie, rozkazujące, męskie. Towarzyszyły im zaś porykiwania wystraszonego bydła oraz niezwyczajne rżenie koni.
Przez długą chwilę nie docierało do niej, co też może się dziać. W końcu jednak oprzytomniała całkiem i zerwała się na równe nogi. Stanęła wśród wysokich traw i z niedowierzaniem i przerażeniem patrzyła na widowisko rozgrywające się na jej oczach. Oto bowiem spokojna zawsze wieś teraz jakby wirowała w piekielnym tańcu, w którym wszyscy rozbiegali się w najrozmaitszych kierunkach, bez ładu i składu, z obłędem w oczach. Jedni biegli ku polom i lasowi, inni próbowali chwytać konie, matki z dzikim wyciem nawoływały swoje dzieci, psy szczekały albo skowyczały uwiązane przy budach. Ci, którzy uciekali, oglądali się za siebie, ku drodze biegnącej pośród zabudowań.
Z drogi tej rozlali się zaraz na majdany, do sadów i na pastwiska jeźdźcy na niewielkich konikach, w charakterystycznych spiczastych czapkach, bielejący kożuchami wywiniętymi wełną na zewnątrz.
– Tatarzy!!! – jęknęła Łucja. – Czambuł tatarski!!! – powtórzyła, jakby niedowierzając w to, co widzi.
Stała jak skamieniała, sparaliżowana bardziej zaskoczeniem niż przerażeniem. Tymczasem z oddali przybywało Tatarów – początkowo widziała kilkunastu, zaraz potem kilkudziesięciu, wreszcie uczyniło się ich takie mrowie, że nie mogła wszystkich wzrokiem ogarnąć.
– _Spasi Chryste_!!! _Hospody pomyłuj_!!! – rozlegały się zwielokrotnione, rozpaczliwe kobiece krzyki.
Niektóre chałupy zaczęły płonąć. Napastnicy zapędzali ku drodze bydło, które z przerażenia poczęło tratować wszystko na swojej drodze i siebie nawzajem. Część sparaliżowanych strachem ludzi, zwłaszcza kobiet, czekała na dopełnienie się swojego losu, szarpana zaciskanymi na ich rękach łykami. Kto czuł się na siłach, próbował oszukać przeznaczenie, starając się uciekać w stronę lasu. Nikt jednak nie zdołał osiągnąć zbawiennej gęstwiny, bo zaraz uciekiniera wypatrywały czujne oczy najeźdźców, którym całe życie upływało na napadach i polowaniach. Zaraz też ruszali w pogoń, a arkan zaciskał się na szyi zbiega.
Kiedy kolejny ze śmiałków zdecydował się na desperacką ucieczkę i zaczął biec w kierunku stojącej nadal na skraju lasu Łucji, jeden z jeźdźców puścił się za nim w pościg. Po kilkunastu krokach stanął jednak jak wryty, spostrzegając ciemnowłosą dziewkę. Za chwilę, porzuciwszy swój wcześniejszy cel, pognał konia w jej stronę.
Starościanka dopiero teraz ocknęła się z letargu, odwróciła się i poczęła uciekać ku odległej o ledwie kilkadziesiąt kroków ścianie potężnych sosen. Potykając się co chwilę o nierówności łąki i długą nocną koszulę, biegła, ciężko dysząc i coraz bardziej zbliżając się do lasu. Miała nadzieję zgubić prześladowcę, klucząc wśród drzew albo zaszywając się w zaroślach. Już tylko kilka kroków dzieliło ją od celu, już czuła woń igliwia, już słyszała odgłosy leśnej zwierzyny, kiedy dosięgnął jej arkan. Zatrzymała się gwałtownie i upadła. Sznur zacisnął się jej na szyi. Pociągany przez jeźdźca, zmusił ją do powstania.
Stanęła wśród zielonych traw, pełnych pachnących kwiatów, daleka od poprzedniej beztroski i swobody. Jeździec zbliżał się do niej, aż w końcu stanął przed nią w odległości nie większej niż pięć łokci. Niemal zemdlała na widok zarośniętego, śniadego Tatara o ostrych rysach, w cuchnącym kożuchu, a jego osoba napełniła ją jednako obrzydzeniem i przerażeniem. On tymczasem zlustrował ją od stóp do głów, po czym aż cmoknął z zachwytu.
– To dopiero łup. Takiej dziewki jeszczem nie miał. _Ałłaga szeker_! – wykrzyknął w stronę nieba.
Uderzył po trzykroć łbem o grzywę końską w podzięce Bogu, po czym zawrócił ku wiosce, ciągnąc na arkanie swoją zdobycz.
Tymczasem w Konstantynówce nastał sądny dzień. Tatarzy przeczesywali dwór i chłopskie chałupy w poszukiwaniu łupów, zaganiali konie i bydło, wiązali w łyka kobiety i mężczyzn, którzy odmawiali ciche modlitwy, błagając Świętą Przeczystą o ratunek lub przynajmniej szybką i bezbolesną śmierć. Ta spotykała jednak na razie tych, którzy nie byli potrzebni bezwzględnym łupieżcom. Starców bowiem przywiązywali do drzew, po czym strzelali do nich z łuków z mniejszej bądź większej odległości, a gdy strzała dosięgła celu, towarzyszyły temu cmokania wyrażające uznanie lub drwiące śmiechy z mniej fortunnych strzelców. Zabijani nieszczęśnicy najpierw patrzyli z przerażeniem w oczy swych prześladowców, a potem prężyli się z bólu. Kiedy zaś ich ciała zawisły bezładnie, dzicy ordyńcy poczynali mierzyć do kolejnych brańców, którzy jeszcze żyli.
Jeszcze gorszy los czekał niemowlęta i kilkuletnie dzieci. Te wrzucano żywcem do płonących obór i stodół, z których przez moment dochodził przeraźliwy płacz, cichnący po kilku chwilach. Matki ich, w odruchu rozpaczy wyrywały się na pomoc, ale pociągane za więzy upadały na ziemię, która mieszała się z potokiem wylewanych łez.
Patrzył na to wszystko pan podstarości i krew się w nim burzyła, ale wiedział doskonale, że nic zrobić nie zdoła, a tylko sobie i swoim bliskim zaszkodzić może, jeśliby na jakowyś hazard się zdobył. Ponuro zatem spoglądał, jak domostwo jego plądrują, jak żonę związują, jak ludziom, opiece jego powierzonym, nieszczęście się dzieje. Mógł tylko pięści zaciskać i zębami zgrzytać.
Nie widząc zrazu wśród zniewolonych swojej jedynaczki, karmił się nadzieją, że może umknęła w bezpieczne miejsce. Teraz jednak zobaczył ją, prowadzoną na arkanie przez tatarskiego wojownika, i pięści zacisnęły mu się jeszcze bardziej, aż do krwi. Czuł, jakoby kość utknęła mu w gardle, niezdolny oderwać wzroku od kierunku, z którego prowadzono Łucję.
W tę samą stronę spojrzał także jeden z najezdników. Znaczny to musiał być ktoś, choć – jak inni – ubrany był w kożuch, wywinięty wełną na wierzch. Do drogiego pasa miał za to przytroczoną szablę, której rękojeść i pochwa pstrzyły się niezliczoną ilością diamentów i pereł. Szarawary zaś nosił delikatne, z bordowego aksamitu, a na czapce obszytej sobolim futrem skrzyły się rubiny wielkości włoskiego orzecha. Jego koń także wyróżniał się wśród innych dobrym pochodzeniem, był to bowiem arab, smukły i piękny, maści siwej, zwany Saklawi.
– _Ałła beek_. Anioł w ziemskiej powłoce zstąpił na ziemię… – westchnął.
Był to Aziz, syn Selima, murza baryński, przewodzący owemu czambułowi. Zwrócił zaraz konia ku prowadzonej na arkanie Łucji, a kiedy znaleźli się od siebie na odległość nie większą niż dziesięć łokci, zeskoczył zgrabnie z siodła i ruszył do przodu, pochłaniając pannę drapieżnym spojrzeniem. Kiedy znalazł się tuż przed nią, w podstarościm coś pękło.
– Nie strzymam, żeby mi pohaniec dziecko zbisurmanił… – jęknął głucho i rzucił się w szaleńczym odruchu na pomoc. Nie ubiegł jednak daleko, bo wystarczyło kiwnięcie ręki murzy, a już jeden z jego Tatarów dopadł Rahozę i zdzielił go potężnie kiścieniem. Szlachcic runął jak długi bez życia, a z jego strzaskanej czaszki buchnęła struga gorącej krwi.
Wyrwała się z rąk tatarskich jego żona Helena i przypadła z płaczem do bezwładnego już ciała. Próbowała też ruszyć Łucja, ale przytrzymał ją sznur arkana. Stała więc podobna do męczennicy, z twarzą oblaną słonymi łzami.
Aziz nie zwracał uwagi ani na śmierć podstarościego, ani na reakcję jego bliskich. Pochłaniała go bez reszty osoba branki. Kiedy zbliżył się do niej na długość strzały, próbowała się bronić, ale on, szczerząc białe zęby, kontrastujące z piękną, młodą, śniadą twarzą, bez trudu powstrzymał atak i chwycił jej ręce. Wyrywała się, ale nic nie mogła zrobić.
Z niepokojem przypatrywał się tej scenie jeździec imieniem Bilal, który jako pierwszy dojrzał urodziwą dziewkę. Nadal trzymał ją na arkanie, ale czuł, że teraz łup wymyka mu się z rąk.
– _Efendi_, to mój jasyr. Pierwszym ją dojrzał i na arkan ułapił… – zaczął niepewnie.
Murza nie zwracał na niego uwagi, tylko – trzymając wyrywającą się Łucję – wpatrywał się w nią i oceniał jednocześnie.
– Oczy głębokie jak noc najciemniejsza… Włos gruby a lśniący niczym grzywa najszlachetniejszego wierzchowca… Dziksza od najdzikszej czarnej pantery… Usta słodsze i czerwieńsze od najczerwieńszego wina… – Myślał już tylko o tej pannie, której widok go opętał. Puścił jej ręce i krzyknął: – Trzymaj!
Dwóch ordyńców przyskoczyło od razu i chwyciło pannę mocno.
– W górę! – wydał kolejne polecenie Aziz.
Nic już go nie powstrzymywało, podciągnął więc w górę koszulę.
– _Sin byek Ałła_! Wspaniałe są twoje dary dla wiernych sług swoich! – wykrzyknął. – Łania to jest smukła i gibka, a ciało jej niczym dojrzewająca oliwka!
– _Efendi_, ona moja…! – wykrzyknął Bilal.
Koszula murzy opadła z powrotem, a on sam odwrócił się do żołnierza.
– Ona perła, diament nieskalany, który tylko na najdelikatniejszym ciele spoczywać może. Allach jej nie stworzył do twojej prostej jurty, ale na dwór pański, a może i do sułtańskiego seraju. Ciebie Allach zwykłym psem stworzył, a jednak w łaskawości swojej dozwalam ci jakowąś dziewkę posiąść, byś ją na arkanie do swojej nory prowadził.
Bilal, zaślepiony obrazą i wizją utraty cudnego jasyru, nie wytrzymał. Rzucił się na murzę z głuchym warkotem, któremu towarzyszył zgrzyt wysuwanej z pochwy szabli. W tym samym jednak momencie błysnęła inna stal – wspaniała, damasceńska – a promienie słońca odbiły się w wielkich diamentach. Wystarczyło jedno cięcie, by droga broń murzy pokryła się świeżą krwią, a Bilal runął na ziemię z rozpłataną twarzą.
Murza spojrzał na trupa z najdoskonalszą obojętnością, po czym wytarł szablę w jego kożuch i schował na miejsce. Potem kopnął ciało, żeby zrobić sobie przejście.
– Na koń i w drogę! – krzyknął do skośnookich ordyńców. – Dziewkę usadźcie na luzaku, ma iść obok mnie.
W ciągu kwadransa Tatarzy, krzykiem i uderzeniami bykowcami, uformowali kolumnę mężczyzn i kobiet, bydła oraz wozów, w których kryły się rzeczy zrabowane wieśniakom i w podstarościńskim dworze. Czambuł ruszył w drogę powrotną, żegnany obrazem płonących zagród i wyciem psów nad trupami pana podstarościego, starców oraz dzieci.
***
Dzień cały i noc po nim następującą, ciągnęło kilkuset nieszczęśników przez Las Lebedyński. Szli tym samym, wąskim traktem, przez który nieszczęście na ich wieś nadciągnęło. Nikt nie ośmielił się pisnąć ni słowa, bo też każdego, kto tylko złorzeczył, jęczał albo ociągał się w pochodzie, dosięgały razy bykowców, a w miejscu po uderzeniu biel koszuli nasiąkała krwistą czerwienią. Tylko bydło jęczało żałośnie, że je pędzono bez ustanku i bez popasu.
Wysoki bór sosnowy patrzył w ciszy na nieszczęście ludzkie. Zwierzyna i ptactwo, rozbudzone wcześniej letnim słońcem i ciepłem, teraz nie ośmielało się nawet wychynąć spośród ostępów puszczy ani śpiewać radośnie. Wreszcie, kiedy ściana drzew rzednąć poczęła, murza dał znak do odpoczynku tak swoim wojownikom, jak i pędzonym niewolnikom. Nie powodowała nim jednak litość nad bliźnimi. Po prostu nie mogli sczeznąć, nim dotrą na targi krymskie i nowe bogactwa mu zapewnić zdołają. Prawdziwa droga krzyżowa była dopiero przed nimi.
Wiedzieli o tym ci, którzy na skraj Lasu Lebedyńskiego się zapędzali i obserwowali z ukrycia czambuły tatarskie, wracające do kosza. Inni teraz dopiero mieli poznać piekło na ziemi, które otwierało przed sobą kolejne, głębsze i czarniejsze kręgi. Nie dano mieszkańcom Konstantynówki dość wypocząć, kiedy od zachodu nadjechał zdyszany Tatarzyn i powiedział coś do murzy. Ten zaś krzyknął do ordyńców, którzy bykowcami i wrzaskiem poderwali na nogi ciżbę ludzką. Brańcy poznali zaraz, że to, co dotąd przeżyli, było igraszką jedynie w porównaniu do ich dalszego losu.
Wyszli teraz z lasu i ogarnął ich bezmiar stepu. Jak ogromna była przestrzeń, porośnięta wszelaką roślinnością, na metr nieraz w górę strzelającą, tak niezmierzone wydawały się tłumy ludzkie, ciągnące ku południowi. Nie mniej niż kilkanaście watah, kilkanaście tysięcy dzikich łowców bisurmańskich, otaczało jak wilki swoje ofiary – dziesiątki tysięcy prowadzonych w łykach i na arkanach Polaków i Rusinów, Żydów i Ormian, kobiet i mężczyzn. Tatarzy mieli przytroczone do koni worki z niewielkimi dziurami, w których wieźli kury i kaczki, gęsi i króliki, ale też małe dzieci, które – jeśli przeżyją – miały być wychowane w Turcji na janczarów.
Pył podnoszony przez dziesiątki tysięcy stóp ludzkich, kopyt końskich i bydlęcych, zatykał usta i nosy i nie pozwalał oddychać. Szli więc owi nieszczęśnicy w odchodach zwierzęcych, ostre trawy kaleczyły im nogi, a nahajki resztę ciała. Wspólna rozpacz, cierpienie i beznadzieja łączyły ze sobą łacinników i starozakonnych, wyznawców religii greckiej i ormiańskiej.
Patrzyła na to wszystko Łucja, której losu inni mogli pozazdrościć. Jechała bowiem na koniu, karmiona była lepiej, a na każde zawołanie dostawała wodę. Czuwał nad tym murza Aziz, nie wiadomo, czy wiedziony perspektywą zysku, czy zaspokojenia żądz własnych. Wolałaby jednak dziewczyna śmierć szybką niźli utratę czci, jaka ją niechybnie czekała.
Jakże odmienił się jej los w ciągu kilku dni! Jeszcze niedawno była wolna i beztroska, otoczona bezgraniczną miłością i opieką rodzicielską. Teraz bezgraniczna pozostała tylko rozpacz i brak nadziei. Straszna była świadomość śmierci ojca i nieznanego losu matki, która zaginęła w tłumie jednakich postaci, przykurzonych pyłem, przygniecionych brzemieniem rozgrywającej się tragedii, poruszających się beznamiętnie do przodu, na kształt stad bydła, zdolnych do ludzkiego głosu tylko wtedy, kiedy dosięgnął je rzemień bykowca.
Zazdrościła tym rzeszom, że ból i zmęczenie znieczuliły je na myśli o przyszłym losie. Ona bowiem w tym czasie rozmyślała o drapieżnych pohańcach, którzy wyciągną po nią ręce, by nasycić swe żądze, i marzyła o nożu, który zadałby jej cios szybki i pewny.
Na chwilę oderwała się od czarnych myśli, zauważając odmianę w zachowaniu pilnujących ich, wilczych zastępów. Dotąd jeźdźcy tatarscy beztrosko i ze śmiechem rozprawiali między sobą, dzieląc już w głowach zdobyte łupy. Blisko już było do kosza, rozlokowanego za Czarnym Lasem w niedostępnych, łatwych do obrony uroczyskach Małego Ingułu, gdzie nikt już im nie mógł zagrozić. Teraz jednak Tatarzyni nerwowo spoglądali za siebie, pokazywali coś sobie w oddali i pokrzykiwali do siebie.
Łucja odwróciła się i serce poczęło jej bić mocniej. Była w środku długiej kolumny, ciągnącej się na cztery mile do przodu i pół mili do tyłu. Mimo pyłu, wiszącego w powietrzu, z wierzchu końskiego widziała jej koniec. Dużo dalej, ale w zasięgu ludzkiego wzroku, unosiła się zaś kolejna chmura, wyższa i rosnąca w oczach. Nie mogli to być Tatarzy, skoro ci tutaj byli tak poddenerwowani widokiem.
Jeńcy, ciągnący w ostatnich szeregach, poczęli podnosić z radości ręce, niektórzy nawet rzucali się na jadących obok nadzorców, nie zważając na spadające na nich ciosy nahajek. Wieść rozchodziła się coraz dalej, do kolejnych kolumn, a ludzi ogarniała nadzieja. Wiadomo już było, że nadciąga odsiecz.
– Wojska koronne!!! – rozlegał się szmer szeptu z setek ust. – To komputowe chorągwie!!! Dragonia!!! Nie, to pancerni!!!
Serce Łucji biło już jak oszalałe. Zacisnęła w modlitwie spętane łykami ręce.
Boże wszechmogący, nie odwlekaj kary! – wypowiadała w duchu. – Święta Przeczysta wstawiaj się za mną i za tymi wszystkimi nieszczęśnikami!
W najwyższym pędzie nadjechał ku nim jeden z bejów, dowodzących wyprawą. Murza Aziz pokłonił się przed nim z uszanowaniem.
– Zbierzesz swój czambuł i ruszysz naprzeciw niewiernym.
Aziz pobladł nieco, ale odpowiedział posłusznie:
– _Ałła szułaj telygyn_. Pan czuwa nad wiernymi swymi sługami i da zwycięstwo nad pomiotem Zygmuntowym.
– Ruszaj – odpowiedział niecierpliwie bej i zaraz potem nawrócił ku czołu kolumny.
Murza tymczasem wziął w usta gwizdek i dał sygnał swoim ludziom. Zaraz też nie mniej niż dwa tysiące ordyńców pomknęło jak wicher ku nadciągającym polskim chorągwiom. Inni tymczasem poczęli jeszcze bardziej poganiać idących w łykach ludzi, tak aby jasyru nie dosięgła polska pogoń.
Aziz pędził na czele swojego czambułu, minąwszy kolumny jeńców i mając już przed sobą zbliżających w wielkim pędzie jeźdźców. Na ich przedzie widać było dość mizernego wzrostem człowieka, który płazował swojego konia i popędzał swoich podwładnych. Był to pułkownik Jerzy Wołodyjowski na czele trzech chorągwi pancernych. Stanowiły one prezydium czerkaskie, które z opóźnieniem dostało wieści o tatarskich czambułach, a teraz próbowało nadrobić utracony czas. Pułkownik wiódł raptem czterystu jeźdźców, którzy podjęli się samobójczego starcia z kilkunastoma tysiącami Tatarów, ale tylko śmierć mogła ich powstrzymać od wypełnienia ordynansu.
Azizowi ordyńcy napięli łuki i gromada strzał pomknęła w kierunku Polaków. Kilku z nich z jękiem zsunęło się z siodeł, opadło na ziemię i dostało pod kopyta rozpędzonych koni. Inni jednak gnali nadal i Tatarzy pojęli, że nie unikną starcia z piekielnymi niewiernymi. Tysiące szabel błysnęło w słońcu, ale nie speszyło to jeźdźców pancernych. Huknęły bandolety i teraz z kolei kilku ordyńców przeniosło się na łono Allacha, reszta zaś czekała na starcie. Wołodyjowski, nie bacząc na niebezpieczeństwo, wbił się jak oszalały we wrogie szeregi i nie dał nawet szansy na odpór ataku. Niemal jednocześnie dwa ciała opadły w pył stepu. Następni próbowali sparować kąśliwe ciosy, ale nie byli w stanie powstrzymać tego, który nie dawał nigdy szans ni szwedzkim, ni moskiewskim mistrzom szermierki. Ruchy ręki miał ledwie wyczuwalne, szabla błyskała niby ukradkiem, od niechcenia, a jednak coraz puściej robiło się wokół pułkownika. Brali z niego przykład inni towarzysze pancerni, którzy siekli z wściekłością potomków Tamerlana.
Linia czambułu cofała się pod naporem doborowych koronnych chorągwi, utrzymywana przed ucieczką przekleństwami, groźbami i płazowaniem przez swojego murzę. On sam trzymał się z tyłu, podczas gdy reszta jego oddziału desperacko broniła się przed pięciokroć mniej licznym przeciwnikiem. Walka trwała już kwadrans, w końcu dwa kwadranse. Polskie szable z niegasnącym zaangażowaniem przerąbywały się przez czambuł, który topniał jak śnieg wiosną na polach. Wreszcie Wołodyjowski, który wciąż był na czele nacierających pancernych, złamał opór trzech kolejnych ordyńców.
Murza Aziz, ten sam, który wcześniej był tak odważny wobec sług swoich i brańców, teraz pobladł straszliwie. Pot sperlił mu czoło i ręce zadrżały, widział bowiem, jakiego ma przed sobą mistrza, przed którym jeno sam Allach mógł go osłonić. Wyciągnął jednak swą drogocenną damasceńską szablę, zdobioną perłami i diamentami, i przygotował się na pierwszy atak.
Wołodyjowski podjechał, ostrza zderzyły się, ale czy Polak zlekceważył przeciwnika, czy siły nie stało, dość, że zgrzytnęła tylko stal i ześliznęła się tak, że omal broń nie wypadła mu z ręki. Minęli się, zwrócili konie i ruszyli znów w swoją stronę. Tatar nabrał niespodziewanej odwagi, uwierzył we wsparcie Allacha i odważnie doskoczył. Zamachnął się wysoko, aby uderzyć z całą mocą i rozpłatać niewiernego.
Na to tylko czekał pan Jerzy. Celowo wcześniej zepsuł cięcie, aby zmylić przeciwnika. Teraz już nie udawał. Wykorzystał pychę Aziza, przejechał przez środek jego piersi i rozpłatał ją na pół. Murza spojrzał z niedowierzaniem, ale nic powiedzieć nie zdołał, bo krwawa piana wydobyła się z jego ust. Życie w nim zgasło szybciej, niż zdołał pomyśleć, że oto trafia do raju jako męczennik za wiarę. Tym bardziej zaś nie zdążyła przeleć mu przez głowę myśl, że oto Bóg chrześcijan karę wymierza drugiej już osobie, która na cześć niewinnej Łucji nastawała.
Śmierć murzy odebrała ducha resztkom walczącego jeszcze czambułu, a przede wszystkim uwolniła go od rozkazu. Tatarzy rzucili się do ucieczki, oddalając się od przeciwnika na swych rączych wierzchowcach. Potem, w pędzie, wystrzelili z łuków w stronę napastników. Chorągwie koronne ruszyły w pogoń, choć mocno już były przerzedzone. Nie mniej niż czterdziestu żołnierzy zaległo na wieki w ukrainnym stepie. Reszta jednak dopadła końca kolumny, zagarniając kilka tysięcy brańców pod swoją opiekę. Pozostałych wszak żadna siła nie mogła wyrwać z rąk tatarskich. Tysiące strzał całymi chmurami leciało w kierunku Polaków, nie robiąc im wprawdzie wielkiej krzywdy, ale udaremniając pościg. Radość kilkunastu setek ocalonych mieszała się ze łzami bezsilnej rozpaczy kilkunastokroć większej ciżby niewolników, gnanej ku ponuremu przeznaczeniu.
Patrzył na oddalające się tłumy pan Wołodyjowski, bijąc się z myślami. Odgadł je wraz wachmistrz:
– Za mało nas, wasza miłość. Diablo mało, żeby się na takowy hazard kusić. Trzeba nam tych uwolnionych przed _periculum_ chronić.
Pułkownik nie odpowiedział, szablą tylko w bezsilnej złości trzasnął, po czym nawrócił z powrotem w kierunku Czerkas, prowadząc uwolnionych brańców.
Kilkanaście dni trwał jeszcze _exodus_ tych, których gnano przed siebie na podobieństwo ludu izraelskiego, pędzonego z rozkazu Nabuchodonozora w niewolę babilońską. Kiedy przeprawili się przez brody dnieprzańskie opodal Kyzykermenu, umarła ostatnia nadzieja na pomoc, która mogła przyjść ze strony wojska zaporoskiego, i pozostało czekać na najgorsze.
O ile przejście przez Dzikie Pola było dla brańców drogą krzyżową, o tyle wkroczenie w mury Kaffy mogli porównać tylko do Golgoty. Było to wielkie, osiemdziesięciotysięczne, gwarne miasto, pozostające osmańską enklawą na Krymie, graniczącą z ziemiami chana. Znajdował się tam port, a obok starej genueńskiej twierdzy wznosiły się islamskie meczety, greckie cerkwie i ormiańskie kościoły. Przede wszystkim jednak Kaffa od setek lat słynęła z handlu, a najważniejszym towarem byli niewolnicy, których sprzedawano tak, jak gdzie indziej bydło, konie albo kury.
Umęczeni ludzie wchodzili przez bramy miejskie niby w odmęty piekielne. Matki rozdzielano tam od dzieci, żony od mężów, i pędzono w grupach po kilkadziesiąt osób, po czym wystawiano na targu na sprzedaż. Otaczali ich wtedy kupcy, sprawdzający zęby i włosy, oceniający siłę mięśni i budowę całego ciała. Część ofiar trwała w oszołomieniu, w zupełnym milczeniu znosząc targanie, obracanie, obdzieranie z szat, obmacywanie. Inni próbowali się wyrywać, mężowie klęli, niewiasty wznosiły modły do nieba albo z jękiem zalewały się łzami. Nie zwracali na to uwagi nabywcy i fachowo, jak co dnia, oceniali „towar”, głośno go komentując albo targując się ze sprzedającymi. Mieszały się tam niezliczone języki świata: polski i ruski, hebrajski i ormiański, arabski i turecki, sprawiając wrażenie, jakoby to była biblijna scena budowy wieży Babel.
Z targu brańcy pędzeni byli dalej – jedni na galery, inni do pracy na roli, kobiety do pracy w domu albo do haremów. Dzieci, które przeżyły morderczą drogę, w przyszłości miały stać się janczarami, gotowymi oddać życie za sułtana.
Odmienny los czekał Łucję i inne z najpiękniejszych młodych dziewic, wyłuskanych spośród kilkunastotysięcznego jasyru. One nie trafiły w gwar targowiska, ale na pałacowe posadzki. Nie w pył drogi, pokrywający brudem twarze i ręce, ale do łaźni, gdzie myto je i pokrywano ich skórę wonnymi olejkami. Nie mniejsze czekało je jednak zniewolenie, a nade wszystko wstyd i hańba. Oto bowiem stanęły w końcu pośród cudnych marmurów i perskich kobierców, delikatnych krat i zdobień. Nie zwracały uwagi na piękno wnętrza, ale na kupców, którzy czekali na nie, rozłożeni na łożach i fotelach, popijając wino i przegryzając świeżymi figami.
Wreszcie wstali, odziani w drogocenne atłasy i aksamity, i zbliżyli się do panien. Łucja starała się ukryć za innymi niewolnicami, na nic jednak to się zdało. Wzrok jednego z mężczyzn od razu spoczął na jej ślicznej, śniadawej twarzy. Rozepchnął inne dziewki i stanął na wprost młodej Rahozianki. Chwycił ją za brodę, pogładził po rękach, dotknął długich ciemnych włosów, po czym rzekł z zachwytem:
– Wszystkie te panny są piękne niczym gwiazdy na niebie, ale ów anioł jedynie Allachowi dorównywać może. Sułtan ozłoci mnie, jeśli mu ją do seraju sprowadzę. Niczym słońce rozjaśni cały pałac stambulski.ROZDZIAŁ DRUGI
W czasie, gdy dopełniał się los nieszczęsnej Warny, trzy czajki Wasylowe płynęły wprost ku północy. Noc była ciepła i bezwietrzna, powietrze zaś pachniało morską solą. Świecący pełnią swej tarczy księżyc odbijał się długim, jasnym jęzorem na wodzie, niezmąconej prawie falami. Owa latarnia niebieska odprowadzała swym blaskiem żeglarzy, którzy ciągnęli ku północy, ku bezpiecznym brzegom dnieprowym.
Ludzie zagarniali wiosłami połacie wody, których plusk zakłócał nocną ciszę. Panny uwolnione z jasyru, po tym jak zostały nakarmione i napojone, wreszcie dały się przekonać, że nic im z rąk zaporoskich nie grozi, i porozkładały się w każdym wolnym kącie drewnianych łodzi. Umościły się, jak która mogła – to na wiązkach słomy, to na kożuchach kozaczych, to na rzeczach zagarniętych z licznych kufrów podróżnych Jafera Paszy. Teraz spały jako anioły, pierwszy raz choć trochę spokojniejsze po wielu tygodniach cierpień, krwawych widoków, poniżania, głodu, pragnienia i straszliwej wizji przyszłości w roli nałożnic.
Wasyl patrzył na ich piękne, młode i gładkie lica z litością i rozczuleniem, z miłością zaś w jedną twarzyczkę anielską, tak kochaną, jak zbolałą i zmizerowaną.
– Imaginujesz sobie, waćpan? Same szlachcianki tak powybierane, aby najpiękniejsze z nich jeno zostawić… – mówił cicho do siedzącego obok Zagłoby.
– Pewna to rzecz, że do jakowegoś bogatego haremu płynęły. Może nawet do samego seraju, aby ich sułtan posmakował – przyznał szlachcic.
Na tę myśl Wasylowi aż się pięść zacisnęła na głowni szabli i ze złości tak trzasnął żelaziwem, że kilka z panien otworzyło oczy i z przestrachem rozejrzało się dookoła. Poczekał chwilę, aż zapadną na powrót w sen głęboki, a potem mówił dalej:
– Cud boski, że się nam z owymi galerami drogi skrzyżowały. Inaczej niechybnie pohańbienie, wstyd i sromota by je czekały.
– Cud to podwójny, bo żeś i mnie z nie lada opresji salwował. Jużem myślał, że prędzej z owym wiosłem, do którego mnie zawiść ludzka przywiodła, w jedno drzewo się zrosnę, niźli wolności doczekam. Choć sucha owa wolność, a ja żem po całych tygodniach postu w wiór się niemal zamienił, którego byle zefir zdmuchnąć może…
Tutaj mrugnął pan Jan Onufry Zagłoba swoim zdrowym okiem, na co Wasyl poszperał głębiej w łodzi i gąsior wina z obfitych zapasów Jafera Paszy wygrzebał. Szlachcic nie czekał na zaproszenie, tylko odbił korek, przechylił naczynie i pił, dopóki tchu mu nie zabrakło. Kniaź czekał na ten moment i wtedy dopiero zapytał:
– Jakież to złe duchy waszmości na ową galerę zawiodły?
– Długoż by opowiadać! Ilem przeżył, ilem widział, tego skryba by w jednej księdze nie zmieścił. To jeno ci powiem, że nie duchy mnie tam insertowały jeno zawistnicy, o moją gładkość i niewiast uwielbienie zazdrośni.
– Widzę, żeś się waszmość wiele nie zmienił. Najłatwiej cię w karczmie i wśród niewiast spotkać.
– Za to ja patrzę i oczom nie wierzę. Prędzej bym się śmierci spodziewał niźli tego, że się waść z Kozakami zbratasz. Zawsze byłeś niespokojnym duchem, ale… – Tu Zagłoba nachylił się do ucha kniazia i szepnął: – …dalibóg, nie szlachecka to sprawa, żeby się z pospólstwem bratać.
– Nieraz wojsko zaporoskie wiernie w obronie Rzeczypospolitej stawało, a i Sicz Zaporoską nie kto inny, jak kniaź Dymitr Wiśniowiecki założył… – zaczął jakby na usprawiedliwienie Wasyl, po czym ciągnął dalej: – Masz jednako rację, że trudno mi wytrwać na miejscu, a przy tym i za ciasno nam już było w starych Kurczach. Przeto razem z bratem przenieśliśmy się na Podole, gdzie bogatsi z naszego rodu mieszkają i gdzie o przygodę u boku wielkich panów kresowych łatwo. Najłatwiej zaś wśród Kozaków, którzy wolność i wojnę jako ja kochają.
Zagłoba w myślach pogmerał.
– Prawda, że znany to na Podolu i Wołyniu ród, Kurczem się pieczętujący. Był Michał, sędzia włodzimierski, i Dymitr, podstarości białocerkiewski. Jest też, mam nadzieję jeszcze wśród żywych, i Iwan, igumen trachtemirowski.
– Jako żywo, to mój wuj.
– Przecie jednak oni Kurcewiczami się mienią i do greckiego zakonu należą.
– Tak i nas, z bratem Konstantynem, teraz zowią, jako to Kurcz i Kurcewicz jeden ród oznaczają. A przy tym obaj wiarę przodków naszych przyjęliśmy.
– Zaprawdę niezbadane są wyroki boskie, które prowadzą ludzi w najdziwniejsze miejsca i do najdziwniejszych wyborów – skonkludował Zagłoba.
Zapadła cisza, którą zakłócał jedynie plusk wioseł i bulgot wina płynącego cienkim, acz nieprzerwanym strumieniem do gardła niedawnego galernika. Trunek rozgrzewał nie tylko jego ciało, ale i umysł. Dowcip, dotąd nieco otępiały, teraz poczynał wracać do swojej zwykłej kondycji, przynosząc jednak, miast forteli, niepokojące myśli. Jedna z nich aż wstrząsnęła panem Janem Onufrym:
– Czekaj no, waćpan. Czyśmy nie nazbyt pochopnie od całej twojej kompaniji się odłączyli? Co będzie, jeśli się na jakowąś galerę turecką natkniemy?
– Właśnie dlategom się od reszty odłączył. _Primo_, aby niewiastom widoku rzezi oszczędzić, _secundo_, że pohańcy, powiadomieni o napadach, nader często zasadzki na ujściu dnieprowym zakładają. Nieraz już tam na niżowców galery czekały.
Zagłobie, mimo panującego ciepła, zimny pot oblał czoło, a ciarki przeszły po karku.
– A to mi się strateg trafił, Pyrrusowi równy! – zakrzyknął, nie bacząc na śpiące niewiasty. Kiedy poczęły się budzić, szeptem już gorączkowym powiedział do ucha Wasylowi: – Pędzić nam trzeba czym prędzej! Toż jeślić nas dopadną, głowy nasze zetną i sułtanowi do nóg rzucą! Żagle każ stawiać, żeby tempo przyspieszyć!
– Na co? Widzisz waszmość, że lustro wody płaskie jak stół i wiatru nie widać. Nadto, kiedy dzień wstanie, trzeba będzie dać odpocząć wioślarzom, żeby do reszty z sił nie opadli.
Ciemność właśnie zaczynała szarzeć, by ustąpić miejsca światłu dnia. Pan Zagłoba ze zgrozą obserwował, jak słońce wysuwa się zza widnokręgu i mamrotał coś pod nosem, jakby chcąc zatrzymać nieunikniony boski porządek świata. Kiedy zaś jasność nastała zupełna, a ludzie wiosła poczęli składać, mruknął już głośniej, sam do siebie:
– Niechybnie bisurmańscy pachołkowie na jaszczur ci skórę przerobią, Janie Onufry Zagłobo, a po herbie jeno dziura w czele zostanie. Nie może inaczej być! Nawet i fortele nic niewarte, kiedy jeno woda dookoła.
Wbrew czarnym myślom pana Zagłoby żadne przykre niespodzianki nie zakłóciły pięknego, bezchmurnego dnia. Ludzie, po kilku godzinach snu i godnym posiłku, przyrządzonym przez wyzwolone z niewoli dziewki, wrócili do wiosłowania i czajki znów poczęły posuwać się żwawo w kierunku północy. Podśpiewywali nawet rzewne kozackie piosenki, których słowa podchwytywać zaczęli także dawni galernicy. Morze wokół było puste, a słońce miło muskało ich twarze.
Czajki z każdą godziną przybliżały się do bezpiecznych wód dnieprowych, chociaż wiadomo było, że potrzeba dni co najmniej pięciu, aby opuścić bezkres Morza Czarnego. Ten fakt martwił nadal szlachcica, któremu wspomnienie tureckich łyków mroziło krew w żyłach. Patrzył więc z dezaprobatą na tempo, z jakim płynęli, i nie omieszkał przelewać swoich żalów na wioślarzy.
– Myślałby kto, żeście tu się zebrali, żeby piegi sobie na słońcu przypalać – komentował, a kiedy ci nie reagowali na przytyki, żalił się dalej: – Żwawiej, rychlej! Nie na śpiewy tu się zebraliście, ale by te panny w bezpieczną przystań odstawić!
Odpowiedziały mu śmiechy Kozaków, a pieśni rozległy się głośniejsze niż wcześniej i rozchodziły się dalej po lustrzanej powierzchni morza. Wiosła zaś pracowały w takim samym jednostajnym, spokojnym tempie. Pan Zagłoba na ten widok już niemal ręce załamywać począł.
– Ludzie! Toż na galerze w dwakroć szybszym tempie pływać zwykliśmy! Nauczyłby was nadzorca wiosłami robić albo by wam miazgę z pleców zrobił!
– To ty nas teraz naucz _pane_ Lach! Pokaż nam _pane łycar_, jakoś to z Turczynem wojował! Zrobim ci miejsce przy wiośle, abyś swobody miał dosyć!
Na wyścigi Kozacy poczęli usuwać się i miejsce przy wiosłach robić, a kiedy panu Zagłobie na takie _dictum_ słów w gębie zabrakło i spłonił się jak panna, ryknęli śmiechem potężnym. Nie pozostało mu tedy nic innego, jak usunąć się w kąt. I tam, choć większą miałby ochotę w karczmie, przy ławie usiąść, począł zdrowaśki odmawiać, licząc na wsparcie najwyższej instancji.
Modlitwy zdawały się przynosić skutek, bowiem pod koniec dnia pojawił się nawet mocniejszy wietrzyk, dzięki czemu można było postawić żagle na masztach wszystkich łodzi. Grupa żwawiej pomknęła przed siebie, a i w czas odpoczynku czajki ciągnęły dalej, zmniejszając dystans dzielący je od zbawczych wód dnieprowych.
Tak samo upłynął dzień trzeci i dzień czwarty. Wiaterek niewielki, podobnie jak niczym niezmącone promienie słoneczne, lekko omiatał twarze, szyje i dłonie. Nawet panny poczęły najpierw nieśmiało, a potem coraz śmielej się uśmiechać. Kozacy, którzy wcześniej wzbudzali ich przerażenie zarośniętymi twarzami, powtykanymi za pas krócicami i ubiorem, bardziej dzikim ludom podobnym, teraz byli postrzegani jako wyzwoliciele. Pozwalały sobie nawet z nimi na żarty, a kiedy rozbrzmiewały stepowe dumki, wsłuchiwały się w nie z zadumą i pewnym rozrzewnieniem.
Również pan Zagłoba uwierzył w końcu, że niebiosa czuwają nad owymi pannami, a przy okazji i nad nim.
Treść dostępna w pełnej wersji.