- W empik go
Bratnia dusza - ebook
Bratnia dusza - ebook
I Wojna Światowa. Alfa Ndiaye, Senegalczyk, który nigdy wcześniej nie opuszczał rodzinnej wioski, walczy w szeregach armii francuskiej. Pewnego dnia jego przyjaciel Mademba Diop, zostaje poważnie ranny. Nie chce umierać w męczarniach. Błaga Alfę, by go dobił. Ten jednak nie znajduje w sobie odwagi, by spełnić prośbę przyjaciela. Gdy Mademba umiera, Alfę zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia. Pragnie pomścić kompana i odkupić swoją przewinę. Rozpoczyna makabryczny rytuał. Nocami zakrada się za linię wroga, by zabijać niebieskookich niemieckich żołnierzy; odcina im dłonie i zanosi je na francuską stronę. Początkowo jego towarzysze patrzą nań z podziwem, wkrótce jednak pojawiają się plotki, że Alfa, czarnoskóry tyralier, nie jest wcale bohaterem, lecz czarownikiem – pożeraczem dusz.
Ta powieść jest niczym zew i zaklęcie. Nie sądzę, bym kiedykolwiek o niej zapomniała.
Ali Smith, „The Guardian”
Gdy docieramy do wstrząsającej, perfekcyjnej końcówki, historia przemienia się w coś mistycznego, nieuchwytnego… Wyjątkowa powieść o jednej z najkrwawszych kart naszej historii.
Chigozie Obioma, „The New York Times Book Review”
Głęboka analiza dehumanizacji, będącej skutkiem wojny i kolonializmu. Ta nieduża książka eksploduje z wielką mocą.
„The Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961473-8-7 |
Rozmiar pliku: | 727 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– …wiem, zrozumiałem, nie powinienem. Ja, Alfa Ndiaye, syn bardzo starego człowieka, zrozumiałem, nie powinienem. Klnę się Bogiem, teraz wiem. Moje myśli są moją wyłączną własnością, mogę myśleć, co chcę. Ale nie będę mówił. Wszyscy, którym mógłbym powierzyć swoje sekretne myśli, wszyscy towarzysze broni, którzy odejdą oszpeceni, okaleczeni, z wyprutymi trzewiami, że aż Bóg się zawstydzi, widząc, jak wchodzą do Jego raju, lub diabeł się ucieszy, witając ich w swym piekle, nie dowiedzą się, kim naprawdę jestem. Ocalali niczego się nie dowiedzą, mój stary ojciec niczego się nie dowie ani moja matka, jeśli wciąż jest na tym świecie, niczego się nie domyśli. Ciężar wstydu nie nałoży się na ciężar śmierci. Nie będą w stanie sobie wyobrazić, co myślałem, co zrobiłem, dokąd zaprowadziła mnie wojna. Bogiem a prawdą, honor rodziny zostanie ocalony, fasadowy honor.
Wiem, zrozumiałem, nie powinienem był tego robić. W poprzednim świecie bym się nie ośmielił, ale w świecie dzisiejszym, Bogiem a prawdą, poważyłem się na coś nie do pomyślenia. Żaden głos nie rozległ się w mojej głowie, żeby mi tego zabronić: głosy przodków, głosy rodziców umilkły, gdy pomyślałem, że uczynię to, co w końcu uczyniłem. Teraz wiem, przysięgam ci, wszystko zrozumiałem, gdy pomyślałem, że mogę pomyśleć wszystko. To przyszło ot tak, bez zapowiedzi, to spadło mi nagle na głowę jak grube ziarno wojny z metalicznego nieba, w dniu, w którym umarł Mademba Diop.
Ach! Mademba Diop, bliższy mi niż brat, umierał zbyt długo. To było trudne, bardzo trudne, to nie miało końca, od rana do zachodu słońca, do wieczora, z bebechami na wierzchu, z wnętrznościami na zewnątrz, jak owca złożona w ofierze, poćwiartowana przez rytualnego rzeźnika. Mademba jeszcze nie umarł, gdy wnętrze jego ciała znalazło się na zewnątrz. Kiedy inni schronili się w otwartych ranach ziemi, zwanych okopami, ja zostałem przy Madembie, leżąc obok niego, z prawą dłonią w jego lewej dłoni, patrząc na zimny błękit nieba, przecinany metalem. Trzy razy mnie poprosił, bym go dobił; trzy razy odmówiłem. To było przedtem, nim dałem sobie prawo myślenia o wszystkim. Gdybym był wówczas tym, kim stałem się dzisiaj, zabiłbym go za pierwszym razem, gdy mnie o to poprosił, zwracając ku mnie głowę, z lewą dłonią w mojej prawej dłoni.
Klnę się Bogiem, gdybym już wtedy był tym, kim jestem teraz, zarżnąłbym go jak owcę składaną w ofierze, przez przyjaźń. Ale pomyślałem o swoim starym ojcu, o matce, o wewnętrznym głosie, który rozkazuje, i nie umiałem przeciąć drutu kolczastego jego cierpień. Nie zachowałem się po ludzku wobec Mademby, bliższego mi niż brat, przyjaciela z dzieciństwa. Pozwoliłem obowiązkowi dokonać za mnie wyboru. Oferowałem mu tylko złe myśli, myśli podyktowane obowiązkiem, myśli, jakie podsuwa poszanowanie praw ludzkich, i nie byłem człowiekiem.
Bogiem a prawdą, pozwoliłem Madembie płakać jak małemu dziecku, kiedy za trzecim razem błagał mnie, bym go dobił, gdy robił pod siebie, prawą dłonią po omacku obmacując ziemię, żeby zebrać rozwleczone jelita, lepkie jak węże wodne. Powiedział mi: „Zmiłuj się, na Boga, na pamięć o naszym wielkim marabucie, jeżeli jesteś mym bratem, Alfa, jeśli naprawdę jesteś tym, kim jesteś w moich myślach, zarżnij mnie jak ofiarną owcę, nie pozwól, żeby pysk śmierci szarpał moje ciało! Nie zostawiaj mnie na pastwę całego tego brudu. Alfa Ndiaye… Alfa… błagam… zarżnij mnie!”.
Ale właśnie dlatego, że mówił o naszym wielkim marabucie, właśnie by nie naruszać praw ludzkich, praw naszych przodków, nie byłem człowiekiem i pozwoliłem Madembie, bliższemu mi niż brat, mojemu przyjacielowi z dzieciństwa, umrzeć z oczami pełnymi łez, z drżącą dłonią, szukającą w błocie pola bitwy wnętrzności, żeby je znowu włożyć do otwartego brzucha.
Ach, Madembo! Dopiero kiedy zgasłeś, naprawdę zacząłem myśleć. Dopiero po twojej śmierci, o zmierzchu, dowiedziałem się, zrozumiałem, że nie będę więcej słuchał głosu obowiązku, głosu, który nakazuje, głosu, który narzuca drogę. Ale było za późno.
Kiedy leżałeś martwy, z dłońmi w końcu nieruchomymi, w końcu spokojnymi, w końcu wybawionymi przez twój ostatni oddech od paskudnego cierpienia, dopiero wtedy pomyślałem, że nie powinienem był czekać. Zrozumiałem o jeden oddech za późno, że trzeba było cię zarżnąć, gdy tylko mnie o to poprosiłeś, gdy miałeś jeszcze suche oczy i lewą dłoń wsuniętą w moją dłoń. Nie powinienem był dać ci cierpieć jak staremu samotnemu lwu, żywcem pożeranemu przez hieny, z tym, co w środku, na zewnątrz. Pozwoliłem ci, żebyś mnie błagał, kierując się złymi racjami, gotowymi myślami, zbyt dobrze ubranymi, by mogły być uczciwe.
Ach, Madembo! Jak żałowałem, że nie zabiłem cię podczas porannej bitwy, gdy jeszcze grzecznie mnie o to prosiłeś, po przyjacielsku, z uśmiechem w głosie! Zabić cię w tamtej chwili to byłby ostatni udany figiel, jaki mógłbym ci w życiu wypłatać, byśmy pozostali przyjaciółmi na wieczność. Ale zamiast posłuchać, pozwoliłem ci umrzeć, ubliżać mi, płakać, ślinić się, wrzeszczeć, srać pod siebie jak oszalałemu dziecku. W imię sam nie wiem jakich praw ludzkich zostawiłem cię na pastwę twojego żałosnego losu. Może po to, żeby ocalić duszę, może po to, żeby pozostać takim, jakim chcieli, bym był przed Bogiem i ludźmi, ci, którzy mnie wychowali. Ale przed tobą, Madembo, nie umiałem zachować się jak człowiek. Pozwoliłem, żebyś mnie przeklinał, przyjacielu, ty, który byłeś mi bliższy niż brat, pozwoliłem, żebyś wrzeszczał, bluźnił, bo jeszcze nie umiałem myśleć samodzielnie.
Ale kiedy umarłeś, rzężąc, pośród jelit na wierzchu, mój przyjacielu, bliższy mi niż brat, kiedy umarłeś, wiedziałem, zrozumiałem, że nie powinienem był zostawiać cię samego.
Odczekałem chwilę, leżąc przy twoich zwłokach i patrząc, jak na wieczornym niebie, błękitnym, ciemnobłękitnym, sunie skrzący się łuk ostatnich kul smugowych. A gdy tylko nad polem bitwy skąpanym we krwi zapanowała cisza, zacząłem myśleć. Ty byłeś już tylko kupką martwego mięsa.
Zamierzałem uczynić to, czego ty przez cały dzień nie byłeś w stanie zrobić, ponieważ drżała ci ręka. Z namaszczeniem zgarnąłem jeszcze ciepłe wnętrzności i złożyłem je w twoim brzuchu, jak w naczyniu sakralnym. W półmroku wydawało mi się, że się do mnie uśmiechasz, i postanowiłem zanieść cię do naszych. W chłodzie nocy zdjąłem górę munduru i koszulę. Przeciągnąłem koszulę pod twoim ciałem i związałem ci rękawy na brzuchu, w podwójny węzeł, mocny, bardzo mocny, który poplamiła twoja czarna krew. Objąłem cię i ruszyłem w stronę okopu. Niosłem cię na rękach jak dziecko, przyjacielu, który byłeś mi bliższy niż brat, szedłem i szedłem w błocie, po wydrążonych przez pociski bruzdach, pełnych zmąconej krwistej wody, wchodząc w paradę szczurom, które wyszły ze swych podziemi, by żywić się ludzkim mięsem. Niosąc cię na rękach, zacząłem myśleć samodzielnie, prosząc cię o wybaczenie. Wiedziałem, zrozumiałem zbyt późno, co powinienem był zrobić, kiedy prosiłeś mnie o to z suchymi oczami, jak prosi się o coś przyjaciela z dzieciństwa, o coś, co się nam należy, bez ceremonii, grzecznie. Wybacz.II
Długo szedłem po bruzdach, niosąc na rękach Madembę, ciężkiego jak śpiące dziecko. Cel przeoczony przez wroga, cały byłem lepki w blasku pełni księżyca i tak dotarłem do ziejącej dziury naszego okopu. A widziany z oddali, nasz okop wyglądał jak rozchylone wargi ogromnego sromu. Kobiety otwartej, oddającej się wojnie, pociskom i nam, żołnierzom. To pierwsza niedopuszczalna rzecz, jaką się ośmieliłem pomyśleć. Przed śmiercią Mademby nigdy bym się nie odważył wyobrazić sobie czegoś takiego, powiedzieć samemu sobie, że widzę okop jako wyolbrzymiony srom, który zaraz nas przyjmie, Madembę i mnie. Wnętrze ziemi było na zewnątrz, wnętrze mojego umysłu było na zewnątrz i wiedziałem, zrozumiałem, że mogę pomyśleć wszystko, co zechcę, pod warunkiem że inni o niczym się nie dowiedzą. Toteż zamknąłem myśli wewnątrz głowy, przyjrzawszy się im z bardzo bliska. Były dziwne.
Powitali mnie w brzuchu ziemi jak bohatera. Szedłem w świetle księżyca, przyciskając do piersi Madembę, nie widząc, że długa wstęga jelita wysunęła się spod węzła koszuli ściągniętej na jego brzuchu. Kiedy ujrzeli strzęp człowieka, który niosłem na rękach, powiedzieli, że jestem odważny i silny. Powiedzieli, że sami nie daliby rady. Że może zostawiliby Madembę Diopa szczurom, że nie mieliby odwagi złożyć z namaszczeniem wnętrzności w naczyniu sakralnym jego ciała. Powiedzieli, że nie nieśliby go tak długo w olśniewającym świetle księżyca, widoczni jak na dłoni. Powiedzieli, że zasłużyłem na medal, że dadzą mi Krzyż Wojenny, że moja rodzina będzie ze mnie dumna, że Mademba, patrzący na mnie z nieba, byłby ze mnie dumny. Nawet Mangin, nasz generał, byłby ze mnie dumny. I wtedy pomyślałem, że medal jest mi zupełnie obojętny, ale nikt się o tym nie dowie. Nikt nie będzie też wiedział, że Mademba trzy razy prosił mnie, bym go dobił, że trzy razy pozostałem głuchy na jego błaganie, że zachowałem się w sposób nieludzki, słuchając głosów obowiązku. Ale już nie musiałem ich słuchać, być posłuszny tym głosom, które każą ci postąpić nieludzko, w chwili, gdy należałoby być człowiekiem.III
W okopie żyłem jak inni, piłem, jadłem jak inni. Czasem śpiewałem jak inni. Fałszuję i wszyscy się śmieją, gdy śpiewam. Mówili mi: „Żaden Ndiaye nie umie śpiewać”. Trochę ze mnie kpili, ale mnie szanowali. Nie wiedzieli, co ja myślę o nich. Miałem ich za głupców, miałem ich za idiotów, gdyż w ogóle nie myślą. Żołnierze biali i czarni zawsze przytakują. Kiedy każą im wyjść z bezpiecznego okopu, żeby natrzeć na wroga na otwartym polu, przytakują. Gdy każą im udawać dzikusów, żeby nastraszyć wroga, przytakują. Kapitan im powiedział, że wróg boi się dzikich Negrów, kanibali, Zulusów, i wybuchli śmiechem. Cieszą się, że wróg z naprzeciwka się ich boi. Cieszą się, że mogą zapomnieć o własnym strachu. Dlatego gdy wychodzą z okopu z karabinem w lewej i maczetą w prawej dłoni, wyłaniając się z brzucha ziemi, mają oczy szaleńców. Kapitan im powiedział, że są wielkimi wojownikami, toteż lubią ginąć ze śpiewem na ustach, rywalizują z sobą w szaleństwie. Żaden Diop nie chciałby, aby mówiono, że nie jest tak odważny jak Ndiaye, dlatego na przeraźliwy dźwięk gwizdka kapitana Armanda wyłazi ze swojej dziury, wrzeszcząc niczym dzikus. Podobna rywalizacja między rodami Keïta i Soumaré. To samo między rodami Diallo i Faye, Kane i Thiune, Diané, Kuruma, Bèye, Fakoli, Sall, Dieng, Seck, Ka, Cissé, Ndour, Touré, Camara, Ba, Fall, Coulibaly, Sonko, Sy, Cissokho, Dramé, Traoré. Wszyscy umrą bez chwili zawahania, bo kapitan Armand powiedział: „Wy, czekolady z Czarnej Afryki, jesteście naturalnie najdzielniejsi z dzielnych. Wdzięczna Francja was podziwia. W gazetach piszą tylko o waszych wyczynach!”. Dlatego lubią szorować brzuchem po ziemi, dają się masakrować, wrzeszcząc jak opętani, z regulaminowym karabinem w lewej i maczetą dzikusa w prawej dłoni.
Ale ja, Alfa Ndiaye, dobrze zrozumiałem słowa kapitana. Nikt nie wie, co myślę, mogę myśleć, co chcę. Właśnie tego, co myślę, chcą, żebym nie myślał. Za słowami kapitana kryją się rzeczy nie do pomyślenia. Francja kapitana chce, żebyśmy byli dzikusami, kiedy ją to urządza. Chce, żebyśmy byli dzikusami, gdyż wróg boi się naszych maczet. Wiem, zrozumiałem, to całkiem proste. Francja kapitana wymaga od nas dzikości, a ponieważ ja i inni jesteśmy posłuszni, udajemy dzikusów. Rąbiemy ciała wrogów, okaleczamy ich, obcinamy im głowy, rozpruwamy brzuchy. Jedyna różnica między moimi towarzyszami Tukulerami i Sererami, ludźmi Bambara i Malinke, Susu, Hausa, Mossi, Marka, Soninke, Senufo, Bobo czy Wolof, jedyna różnica między nimi a mną polega na tym, że ja stałem się dzikusem rozmyślnie. Oni odgrywają komedię tylko wtedy, kiedy wychodzą z ziemi, ja gram komedię tylko z nimi, w bezpiecznym okopie. W ich gronie śmiałem się, a nawet śpiewałem fałszywie, ale mnie szanowali.
Gdy nagle z wrzaskiem wychodziłem z okopu, kiedy okop mnie zrodził, nieprzyjaciele musieli się mieć na baczności. Nigdy nie zawracałem, kiedy dawano sygnał do odwrotu. Później zjawiałem się w okopie. Kapitan o tym wiedział, godził się z tym, zdziwiony, że zawsze wracam żywy, zawsze uśmiechnięty. Godził się z tym, nawet kiedy wracałem późno, bo przynosiłem do okopu trofea. Znosiłem dzikie wojenne łupy. Zawsze po zakończeniu bitwy, w noc ciemną lub skąpaną w blasku księżyca i krwi, przynosiłem karabin wroga razem z jego dłonią. Z dłonią, która go trzymała, z dłonią, która go ściskała, z dłonią, która go czyściła, z dłonią, która go smarowała, z dłonią, która go ładowała, która z niego strzelała i go przeładowywała. I gdy dawano sygnał do odwrotu, kapitan i koledzy, wracając, żeby pogrzebać się żywcem w wilgotnej kryjówce naszego okopu, zadawali sobie dwa pytania. Po pierwsze: „Czy Alfa Ndiaye dołączy do nas żywy?”. Po drugie: „Czy ten Alfa Ndiaye wróci z karabinem i nieprzyjacielską dłonią, która go trzymała?”. A ja zawsze wracałem do macicy ziemi później od innych, czasem pod ostrzałem wroga, czy wiatr, czy śnieg, czy plucha, jak mówi kapitan. I zawsze miałem nieprzyjacielski karabin i dłoń, która go trzymała, ściskała, czyściła, smarowała, dłoń, która go ładowała, która z niego strzelała i go przeładowywała. A kapitan i moi ocalali koledzy, którzy zawsze zadawali sobie te dwa pytania wieczorem po ataku, cieszyli się, słysząc wystrzały i krzyki wrogów. Mówili sobie: „Ha, to Alfa Ndiaye wraca do domu. Ale czy przyniesie karabin razem z odciętą dłonią?”. Karabin, dłoń.
Kiedy wracałem ze swoimi trofeami, widziałem, że są ze mnie zadowoleni, bardzo zadowoleni. Zostawiali mi jedzenie, zostawiali mi resztki tytoniu. Widząc mnie, byli naprawdę tak uszczęśliwieni, że nigdy nie spytali, w jaki sposób to robię, jak zdobywam karabin wroga i tę odciętą dłoń. Tak się cieszyli, że wracam, bo bardzo mnie lubili. Stałem się ich totemem. Moje dłonie utwierdzały ich w przekonaniu, że jednak przeżyli kolejny dzień. Nigdy też nie pytali mnie, co robiłem z resztą ciała. Jak dopadałem wroga, to ich nie ciekawiło. Jak odcinałem dłoń, też nie. Ciekawił ich rezultat, zdziczenie. I razem ze mną śmiali się na myśl o tym, że od pewnego czasu wrogowie z naprzeciwka muszą się bardzo, ale to bardzo obawiać utraty dłoni. A przecież kapitan i moi przyjaciele nie wiedzieli, w jaki sposób je zdobywałem i co robiłem na miejscu z resztą ciała. Nie wyobrażali sobie nawet jednej czwartej tego, co z nim robiłem, nie wyobrażali sobie nawet jednej czwartej strachu wrogów z naprzeciwka.
Kiedy wychodzę z brzucha ziemi, jestem z wyboru nieludzki, staję się odrobinę nieludzki. Nie dlatego, że tak mi rozkazał kapitan, ale dlatego, że to przemyślałem i właśnie tego chcę. Gdy wrzeszcząc, wyłaniam się z macicy ziemi, nie zamierzam zabijać wielu wrogów z naprzeciwka, ale zabić jednego, na mój własny sposób, spokojnie, rozważnie, powoli. Kiedy wychodzę z ziemi, z karabinem w lewej i maczetą w prawej dłoni, nie przejmuję się zbytnio swoimi kolegami. Już ich nie znam. Padają wokół mnie, twarzą do ziemi, jeden po drugim, a ja biegnę, strzelam, i rzucam się na ziemię. Biegnę, strzelam i pełzam pod zasiekami. Może bez przerwy strzelając, przypadkiem zabiłem wroga, nie chcąc tego naprawdę. Może. Ale tym, czego naprawdę chcę, jest walka wręcz. Właśnie dlatego biegnę, strzelam, rzucam się na ziemię i pełznę, by jak najbardziej się zbliżyć do wroga z naprzeciwka. Widząc ich okop, już tylko pełznę, potem, stopniowo, prawie przestaję się ruszać. Udaję martwego. Czekam spokojnie, żeby któregoś dopaść. Czekam, aż któryś wyjdzie ze swojej dziury. Czekam na wieczorne zawieszenie broni, odprężenie, koniec wystrzałów.
Zawsze któryś wychodzi z dziury po pocisku, w której się schronił, by wrócić do okopu wieczorem, kiedy już nikt nie strzela. Wtedy ścinam go z nóg maczetą. To łatwe, zdaje mu się, że nie żyję. Wróg z naprzeciwka mnie nie widzi, trupa pośród trupów. Myśli, że wracam spośród umarłych, by go zabić. I wróg z naprzeciwka tak bardzo się boi, że nie krzyczy, kiedy przecinam mu ścięgna. Pada na ziemię, to wszystko. Wtedy go rozbrajam, potem knebluję. Wiążę mu ręce na plecach.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._