- nowość
- W empik go
Bratobójca - ebook
Bratobójca - ebook
Xavier de Montépin – Bratobójca. Wejdź do mroźnej rzeczywistości Paryża końca XIX wieku, gdzie chłód grudnia 1893 roku zmienia niedostatek w beznadzieję, a ludzkie dramaty splatają się w niezwykłe historie. W tej powieści Xavier de Montépin snuje opowieść o życiu prostych ludzi i ich codziennych zmaganiach z losem. Głównymi bohaterami są doktór Bordet – ceniony lekarz, którego dobroć i oddanie czynią go podporą lokalnej społeczności, oraz Magloire, dawny żołnierz bez prawej ręki, który zyskał sympatię otoczenia dzięki swojej katarynce i pogodnemu usposobieniu. Ich ścieżki przecinają się na wybrzeżu Sekwany, gdzie rozmowy o życiu i walce z przeciwnościami losu nabierają szczególnej głębi. Montépin maluje przejmujący obraz ludzkiej solidarności i hartu ducha, podkreślając, że nawet w najtrudniejszych czasach można odnaleźć promyk nadziei i dobroci. „Bratobójca” to emocjonująca powieść, która nie tylko wzrusza, ale i skłania do refleksji nad losem człowieka w obliczu wyzwań codzienności. Dla miłośników klasycznej literatury – pozycja obowiązkowa!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-754-2 |
Rozmiar pliku: | 358 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to na schyłku grudnia roku 1893. Zima srożyła się w pełni.
Zima straszna, nieubłagana, bez końca, tak że ją przeklinali biedni ludzie, widząc, że resztki grosza idą na kupno opału, w ciągłej walce z zimnem.
Nadomiar zaś biedy, ciągłe mrozy zatrzymywały prawie wszędzie roboty i przemieniały niedostatek w czarną, nędzę.
W bardzo wielu skromnych rodzinach brakowało chleba...
Była godzina dziewiąta zrana.
Ze wzgórza starej wioski Saint-Ouen wszedł na wązką ulicę Paryża, obok wybrzeża Sekwany, o dwadzieścia kroków od podwójnego mostu, jakiś człowiek lat około pięćdziesięciu, otulony w sutem futrze z podniesionym kołnierzem.
Wędrowiec ten szedł krokiem pewnym i szybkim. Naraz, w chwili, gdy przechodził obok skromnego zakładu kupca win; szumnie nazwanego Restauracyą Perron, zatrzymał go głos wołający:
— Dzień dobry, panie doktorze!
Przechodzień zatrzymał się, podniósł głowę i zobaczył stojącego na progu sklepu tęgiego mężczyznę, o twarzy rumianej z oczyma dużemi, patrzącemi sympatycznie.
W dziurce u surduta nosił on wstążeczkę od orderu wojskowego za wyprawę tonkińską.
— A, dzień dobry, Magloire! — odrzekł doktór, odkłoniwszy się staremu żołnierzowi.
Poczem dodał, wskazując dużą katarynkę umieszczoną na wozie, stojącym przed gankiem:
— Czy macie odwagę puścić się na wędrówkę ze swym instrumentem na taką pogodę?
— A tak! panie Bordet — odpowiedział wojak — pójdę trochę porobić młynkiem, chociaż od dwunastu stopni poniżej zera kostnieją palce, a nos się czerwieni.
I Magloire dodał, schodząc na dół po stopniach ganku.
— W każdym razie zmarznie mi tylko lewa ręka, bo prawej brak do apelu...
Następnie posuwając wózek z katarynką, skierował się ku wybrzeżu Sekwany, w stronę Asnieres.
Doktór podążył w tym samym kierunku.
Doktór Bordet, którego przedstawiliśmy czytelnikom naszym, cieszył się wielkiem poważaniem w okolicy, gdzie praktykował od lat dwudziestu pięciu; kochali go wszyscy i szanowali.
Dobry, ludzki, litościwy, gotów do wszelkich poświęceń dla niesienia ulgi cierpiącym, miał tylko przyjaciół.
Doktór lubił bardzo Magloira.
Magloire Mańkut, jak nazywano kataryniarza, był bardzo popupularny w Saint-Denis, w Saint-Ouen i w okolicach.
Pod Formozą, na wojnie Tonkińskiej, służąc w piechocie marynarskiej, stracił prawe ramię.
Nie mogąc wziąć się do rzemiosła, postarał się zarabiać na życie grą na katarynce.
Nie lubiący pić, prowadząc życie porządne, zjednał sobie łaski wśród ludności; bardziej niż innemu grajkowi, lubiano mu dawać, gdy na podwórzu lub na ulicy pod oknami wygrywał melodyjne arye.
Z radością witały go dzieci; przygrywał im do tańca, a miewał wogóle chętnych słuchaczy, bo dla zwiększenia efektu wyśpiewywał popularne śpiewki, głosem dźwięcznym i ładnym.
Sypano mu wszędzie drobną monetę obficie.
Miewał pokaźne zarobki, ale nie dbał o pieniądze, i po opłaceniu pożywienia, odzieży, zawsze czystej, i lokalu w zajmowanym pokoju umeblowanym przy ulicy Sekwany w Sain-Ouen, dzielił swe oszczędności na dwie części.
Jednę z nich, znacznie większą, posyłał starej matce, mieszkającej w Pont-d’Ain.
Druga służyła mu do wspierania kilku biednych rodzin w okolicy.
Doktór Bordet i kataryniarz szli razem po wybrzeżu obok siebie i gawędzili.
— Ej, Magloire, zabijasz się, włócząc, na taki czas, zresztą i zarobki, podczas tak ostrej zimy muszą być bardzo nędzne.
— E! nie... Zima jest właśnie bardzo popłatna dla mnie. Wszędzie mnie potrochu znają i wszyscy mnie lubią. Kiedy słyszą moją muzykę na dworze, pomimo takiego mrozu, to myślą sobie: Oj! ten biedak Magloire musi potrzebować pieniędzy na życie, skoro biega po ulicach na taki psi czas... i rzucają grubszą monetę niż kiedyindziej... A kto na tem zyskuje? moi biedacy. Dam im za to trochę węgla i trochę chleba... mogę ja okruszynę zziębnąć, byleby oni mieli cokolwiek cieplej... a dla mnie to przyjemność, każdy zaś człowiek ma swoje przyjemności, nieprawdaż, panie Bordet?
— Co za serce złote! — wyszeptał doktór, czego jednak Magloire nie dosłyszał.
Kataryniarz, nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej:
— A pan doktór inaczej by robił? Pana dobrze znają, że od biednych nic pan nie bierze i jeszcze zostawia im pieniądze na lekarstwa... I ma pan racyę... Kiedy można dobrze robić, to głupio byłoby pomijać sposobność!..
Doktór oparł poufale rękę na plecach kataryniarza i rzekł:
— Zacny chłopiec z ciebie, Magloire, to ci przyniesie szczęście... No, gdzież dzisiaj grać będziesz?
Magloire wyliczył tuzin miejscowości.
— Prawdziwy z ciebie Żyd wieczny tułacz, mój przyjacielu.
— Mam tak dobre nogi, jak i on.
— No, powodzenia ci najlepszego.
Przy tych słowach doktór zatrzymał się i podał rękę kataryniarzowi.
— A! — odrzekł tenże — idzie pan do matki Aubin.
I ruchem głowy wskazał dom, stojący przy drodze z następującym szyldem:
MATKI AUBIN
Wina. — Restauracya. — Pokoje umeblowane.
— Tak, mój przyjacielu. — Ale przecież to nie ona jest chorą?
— Nie, tylko jedna z jej lokatorek.
— Która?
— Pewna młoda kobieta.
— A! wiem.... to ta Germana, co to ma taką małą ośmioletnią dziewczynkę... i pracowała w fabryce piór, w oddziale opakowania...
— Właśnie...
— Czy nic jej nie lepiej, doktorze?
— Niestety...
— W niebezpieczeństwie?..
— Zgubiona!
— Zgubiona!.. A! biedna kobieta!.. biedna kobieta!.. biedna matka!..
— Suchotnica w ostatnim stopniu; praca, kłopoty, nędza uczyniły chorobę nieuleczalną... Więc ty ją znasz, Magloire?
— Z widzenia tylko i ze słyszenia. Ale zatrzymuję pana doktora, a i ja jeszcze mam szmat drogi do Asnieres. Moje uszanowanie panu doktorowi.
— Dowidzenia, Magloire.
I mańkut, popychając wózek z katarynką, powędrował dalej, gdy doktór wchodził do zajazdu, przytykającego do restauracyi matki Aubin.II.
Restauracya i hotel znajdowały się nad brzegiem Sekwany.
Doktór wszedł do części domu, zajętej na pokoje umeblowane, i zatrzymał się na trzeciem piętrze przed drzwiami, opatrzonemi czarno wypisanym numerem 17.
Klucz był w zamku.
Doktór wszedł, zapukawszy.
Pokój był rozmiarów skromnych, ale dobrze oświetlony szerokiem oknem, wychodzącem na pola.
Meble, jakkolwiek skromne, odznaczały się pewnym gustem; znać też było wzorowy porządek.
Kiedy się drzwi otworzyły, popchnięte przez doktora, mała ośmioletnia dziewczynka wstała od stołu, przy którym siedziała i czytała i postąpiła kilka kroków pocichu na spotkanie przybyłego.
— Mamusia śpi, panie doktorze — odezwała się cichym i wzruszonym głosem — nie trzeba jej budzić...
I delikatna rączka dziecka wskazała łóżko, na którem leżała biedna Germana, wychudła, z twarzą bladości kości słoniowej, oczyma, okrążonemi obwódką niebieską, oddychając ciężko, ze skroniami spoconemi.
Jakkolwiek malutka mówiła cicho, głos jej usłyszała matka.
Zwolna podniosła powieki i z trudnością zwróciła głowę.
— Nie, moja droga, ja nie śpię — odrzekła głosem złamanym.
Spostrzegła doktora i wyciągnęła ku niemu drżące dłonie prawie przezroczyste.
— A! to pan, panie Bordet — wyrzekła, za każdem słowem chwytając oddech — bardzo jestem szczęśliwa, że pana widzę.
Doktór zbliżył się do chorej i ujął ją za rękę.
— Czy się nie spodziewałaś mnie, moje dziecko? — zapytał dobrotliwie.
— Tak często przychodzi pan doktór, a ja od tak dawna nie opuszczam łóżka... Znuży się pan kiedy...
— Nie myślisz pani tego, co mówisz, kochana pani, nieprawdaż? Gdybyś tak myślała byłoby bardzo źle — odparł zacny człowiek tonem wymówki — przestanę wtedy dopiero przychodzić, gdy pani wyzdrowiejesz.
Germana westchnęła głęboko.
Doktór ujął ją za puls.
Zaledwie czuć się dawał pod doświadczonemi palcami.
Doktorowi zmarszczyły się brwi.
Ten wyraz twarzy nie uszedł przed biedną kobietą niedostrzeżenie.
— Moje dziecko — zapytał — czy przyjęłaś lekarstwo, które ci zapisałem wczoraj?
Tym razem odpowiedziała mała dziewczynka.
— Tak, panie doktorze... Poszłam do apteki z receptą; daję mamusi co godzinę po łyżeczce.
Maleństwo miało łzy w głosie.
Marta, córka Germany, skończyła pół ósma roku, ale wyglądała na dwanaście, dzięki rysom twarzy, ożywieniem, inteligencją, wyrazem słodkim, sympatycznym.
Doktór, głęboko wzruszony, spojrzał na dziewczynkę z troskliwością prawdziwie ojcowską, poczem zagadnął:
— Czy zostało jeszcze trochę lekarstwa?
— Nie, panie doktorze, dałam mamie ostatnią łyżkę o siódmej zrana.
— Tak — wyszeptała Germana. — Droga moja Marta nie spała wcale... Całą noc czuwała nademną, jak prawdziwa siostra miłosierdzia... ta biedaczka...
Jęk wydarł się z gardła chorej i przerwał jej słowa.
Płakała.
Marta pobiegła ku niej i, otaczając ramionami, zawołała, płacząc także:
— Któż lepiej mógłby ciebie pielęgnować, moja droga mamusiu?
Doktór czuł się wzruszonym na taki widok.
Germana okrywała córkę pocałunkami.
Dusiła się.
— Pozwól mamusi odpocząć, moja droga — rzekł doktór, lekko usuwając małą dziewczynkę z objęcia matki.
Marta, łkając, usiadła w kąciku.
Wtedy Germana podniosła się nieco, ażeby się zbliżyć do pochylającego się nad nią doktora.
— Doktorze — odezwała się głosem cichym, ledwie dosłyszalnym — muszę z tobą pomówić.
— Słucham cię, moje drogie dziecko — odpowiedział pan Bordet, biorąc krzesło i siadając tuż przy łóżku.
Chora mówiła dalej:
— Muszę z tobą pomówić, ale nie przy córce... Niech pan ją oddali pod jakim bądź pozorem... na kilka chwil... proszę.
Doktór skinął głową przyzwalająco i wstał z krzesła ażeby zbliżyć się do stołu.
— Moja Marciu, daj mi papieru do napisania recepty — rzekł do dziecka, które, ocierając oczy, pośpiesznie podało przybory do pisania.
Pan Bordet zapisał lekarstwo, potem, podając dziewczynce papier, rzekł:
— Pójdziesz moja pieszczotko do apteki w Saint-Ouen i poprosisz o to lekarstwo. Zaczekasz, aż będzie gotowe i przyniesiesz je... Ja zaczekam do twego powrotu, ażeby matka nie była samą.
Marta wzięła receptę z widocznem zakłopotaniem i zwróciła na matkę spojrzenie z bolesną wymową.
Zrozumiał to poczciwy doktór.
— Nie potrzebujesz płacić — szepnął. — Idź, dadzą ci lekarstwo bezpłatnie.
Poczem dodał głośno:
— Otul się dobrze.,.tu bardzo gorąco, a na dworze bardzo zimno... Czyś co jadła dzisiaj?
Twarzyczka Marty zaczerwieniła się.
— Nie jeszcze, panie doktorze.
— A! to idź do poczciwej pani Aubin i poproś ją odemnie, ażeby ci dała wazkę najlepszego rosołu... Potem pójdziesz do apteki...
Mała dziewczynka wyszeptała kilka słów podziękowania i wyszła.
Germana oczekiwała jej wyjścia gorączkowo.
— Teraz — odezwała się, podnosząc nieco na poduszkach — panie doktorze, bądź łaskaw zamknąć drzwi na klucz, ażeby nikt nam nie przeszkadzał w tej rozmowie, jaką mi raczysz użyczyć...
Doktór pośpieszył to uczynić, poczem usiadł na krześle przy łóżku chorej.
Wtedy Germana zaczęła mówić głosem przerywanym często kaszlem.
— Doktorze, proszę cię, wyjaw mi całą prawdę, bez ogródek... jestem gotowa usłyszeć wszystko. Czuję, że chwile moje są policzone... Śmierć nie przastrasza mnie... szczęśliwą byłabym, umierając, gdybym była samą... Ale mam córkę... O niej też myślę... Jej los mnie niepokoi.. Może jutro... może dziś jeszcze przestanę żyć... a biedne dziecko pozostanie samo, opuszczone na świecie, bez krewnych, bez przyjaciół, bez opieki... To mnie przestrasza... Na prawie wcale się nie znam... Bądź mnie pan łaskaw objaśnić, co po mej śmierci stanie się z mą córką?
Pan Bordet poznał, że niepodobna dłużej ukrywać prawdy przed biedną matką, usiłował jednak ją pocieszyć.
— Moje biedne dziecko — rzekł — stan twój nie jest znów tak rozpaczliwy...
Germana przerwała mu:
— Nie staraj się pan w błąd mnie wprowadzić — rzekła — i obudzić we mnie zwodniczą nadzieję. Ja panu nie uwierzę... Śmierć zbliża się, czuję to... Odpowiedz mi pan... Kiedy spocznę w trumnie, jaki los czeka sierotę? Czy prawa naszego kraju dadzą jej opiekę?
— Ale zanim się odwoływać do tych praw — zauważył doktór — czy nie można zażądać opieki od ojca?
Umierająca jęknęła:
— Moje dziecko nie ma ojca — wyjąkała, zasłaniając twarz wychudłemi rękoma.
— Więc to jest dziecko naturalne?
— Tak, córka nędznika, który mnie oszukał, zdradził, opuściwszy podle.III.
Po chwili milczenia, doktór zagadnął.
— Ale pani masz rodzinę?
— Kiedy zostałam uwiedzioną — odpowiedziała Germana — miałam już tylko matkę... Matkę, którą opuściłam dla mego uwodziciela... Od tego czasu jej nie widziałam... Kto wie, czy biedne matczysko przeżyło mój błąd? O! smutna ta moja historya.. tak, panie doktorze.
Wybuchła płaczem.
— Uspokój się, biedne moje dziecko — wyrzekł doktór, biorąc ją za dłonie — poszukajmy sposobu, ażeby spodziewać się mniej ponurej przyszłości. Nie wiesz, czy matka żyje, ale nic jeszcze nie dowodzi, aby umarła. Bezwątpienia można będzie odnaleźć jej ślad... Dawniej mogła cię przeklinać, kiedy zawiniłaś, ale dziś, widząc niewinne dziecko, małego aniołka, takiego, jak Marta, jakże mogłaby nie przebaczyć?
— Nie — odparła Germana głosem głuchym — ona mi nie przebaczy, bo ja nie zasługuję na przebaczenie.
— Serce matki zawiera w sobie skarby pobłażliwości...
— Ja nie zasługuję na przebaczenie — powtórzyła umierająca.
— Ale — zapytał doktór — wszak żyje ojciec dziecka... Czy do niego nie udawałaś się wcale?
— Nie wiem, gdzie się znajduje.
— Ale przynajmniej wiesz, jak się nazywa...
— Na imię mu Gabryel.
— To tylko imię... Ale nazwisko?
— Choć to nieprawdopodobne, nie wiem.
— Nigdy ci go nie powiedział?
— Nigdy.
— Przecież pytałaś zapewne? — Nie.
— Dlaczego?
— Nie śmiałam!.. Zresztą co mnie to obchodziło?.. Dla mnie był Gabryelem... to mi wystarczało... nie wątpiłam w jego uczciwość... byłam zaślepioną... byłam szalona...
Germana była jakby wyczerpaną.
Zamknęła oczy i głowa jej blada opadła na poduszki.
Doktór dał jej do powąchania soli.
Nie było to omdlenie, ale wyczerpanie, sprawione znużeniem.
Natychmiast zapanowała nad sobą.
— No, moje dziecko — rzekł doktór głosem łagodnym i przekonywającym — masz zaufanie do mnie... Chcesz odemnie rady... Posłuchaj mnie więc... Pojmuję wszystkie twe obawy, ale mogą być one nieuzasadnione... Możesz się mylić zarówno co do uczuć matki, jak i co do uczuć ojca twego dziecka... Gdybym się podjął odszukania, tobym odnalazł ich, jestem pewien, bo cierpliwością i wolą dochodzi się do wszystkiego... Gdybym ci przysiągł, że pozyskam od nich pomoc i przywiązanie dla twego dziecka, byłabyś szczęśliwą, nieprawdaż, myśląc, że Marta może spodziewać się szczęścia...
— O tak... — wyszeptała Germana.
— Więc... objaśnij mnie... Daj wskazówki...
— I owszem...
— Jakże się nazywasz?
— Germana Sollier.
— Germana Sollier — powtórzył doktór — nie zapomnę tego nigdy. A gdzież mieszkałaś, po opuszczeniu matki ze swym kochankiem?
— W Paryżu...
— W Paryżu?
— Tak, doktorze... Opowiem ci wszystko i oby to wyznanie mogło dopomódz przyszłości mego dziecka...
Germana odetchnęła przeciągle, zaczerpnąwszy powietrza do zbolałej piersi, i rozpoczęła opowiadać głuchym głosem:
— Byliśmy biedni... bardzo biedni. Ojciec mój był subjektem w magazynie porcelany i zarabiał mało. Matka, dla zwiększenia naszych skromnych środków, chodziła na posługi... W roku 1878 ojciec mój przepracowany umarł w szpitalu. Był to uczciwy człowiek, pracownik niestrudzony... kochał nas i tylko żył dla nas. Rozpaczaliśmy strasznie. Biedna moja matka, tak okrutnie dotknięta, z trwogą patrzyła w przyszłość, mając jeszcze nadomiar mnie, dwunastoletnią dziewczynkę, którą trzeba było żywić i ubierać, a która nie mogła jej jeszcze w niczem pomagać. Podwoiła jednak energię i wycieńczała się pracą przez lat pięć.
Ja uczyłam się w magazynie mód i nie zarabiałam nic jeszcze... Potem nastąpił pomyślniejszy zwrot w naszej biedzie. Dzięki rekomendacyi bogatego kupca, matka moja otrzymała miejsce odźwiernej przy ulicy Miromesnil pod Nr. 17. Dla nas było to przejście z nędzy do dostatku. Mieliśmy mieszkanie, opał, światło, pensyę stałą i kolendę od lokatorów, wynoszącą dość pokaźną cyfrę...
Chora, której głos osłabł, przerwała sobie dla nabrania tchu.
Doktór słuchał jej uważnie.
Mówiła dalej:
— Kiedy w 1883 roku matka moja objęła to miejsce, ja zaczęłam 18-ty rok i skończyłam naukę w magazynie. Właścicielka magazynu, bardzo dobra dla mnie, dała mi robotę do domu... Prędko urządziłam pracownię w naszej izdebce, zkąd baczyłam na przychodzących do domu, podczas kiedy matka zajęta była licznemi czynnościami około porządków domowych. Byłyśmy wtedy szczęśliwe... Niestety, szczęście to trwało zaledwie dwa lata.. Przepadło i to z mojej winy... Miałam lat dziewiętnaście skończonych i na ulicy Miromesnil mówiono, że jestem ładna...
Czemu, mój Boże, nie byłam brzydką!.. Brzydota byłaby dla mnie najdroższym skarbem... tarczą moją... Gdybym była brzydką, lub przynajmniej niczem nie wyróżniającą się, niktby nie pomyślał o uwiedzeniu mnie, o oszukaniu, o mej zgubie...
Chora przerwała sobie znowu, wstrząśnięta dreszczem na te okrutne wspomnienia.
Wszakże postanowiła wszystko wypowiedzieć i podchwyciła głosem złamanym ze wzruszenia:
— W domu, w którym mieszkaliśmy, często odwiedzał jednego z naszych lokatorów jakiś oficer z marynarki... Pewnego dnia, podczas nieobecności mojej matki, wszedł do naszego mieszkanka, ażeby zapytać o jakąś wiadomość, a chociaż usłyszał objaśnienie, jeszcze nie odszedł i przez kilka chwil rozmawiał ze mną... Mówił mi o rzeczach obojętnych, ale spojrzenia, które wlepiał we mnie, wyrażały wszystko, prócz obojętności...
Odtąd oficer odwiedzał swego przyjaciela coraz częściej i nigdy nie omieszkał wstąpić do naszego mieszkanka, kiedy mnie widział tam samą...
Ciąg dalszy odgaduje pan... to historya powszednia wszystkich biednych dziewcząt upadłych... Mówił mi, że mnie kocha... Ja byłam tyle słabą, tak szaloną, że wierzyłam, nie troszcząc się o przyszłość... Głos jego mnie upajał, słowa miłosne mnie odurzały...
Kiedy był przy mnie, kiedy mówił do mnie, nic nie istniało dla mnie, prócz niego... nie miałam ani woli, ani sumienia, kochałam go... Powiedział mi swoje imię, „Gabryel”. Nie pytałam go o nazwisko... Co mnie ono mogło obchodzić?.. Jego tylko widziałam, żyłam tylko moją miłością. Wiedziałam, sam mi to powiedział, że miał posadę w ministeryum marynarki.
Pewnego dnia oznajmił mi, że opuścić musi ministeryum i powrócić do Tulonu, dokąd go powołują obowiązki wojskowe. Ta wiadomość dla mnie była tak strasznym ciosem, że myślałam, iż umrę... Oświadczył mi, że nie może oznaczyć, jak długo potrwa jego nieobecność, i zapytał, czy chcę mu towarzyszyć.
Od miesiąca oddałam mu się... Należałam do niego nie tylko sercem... Byłam jego kochanką, a raczej byłam jego sługą, jego niewolnicą... Propozycya, jaką mi uczynił, wydawała mi się niezbitym dowodem potęgi jego miłości; towarzyszyć mu to znaczyło zająć miejsce w jego życiu w sposób stanowczy.
Nie zawahałam się nawet i uradowana opuściłam mieszkanie matczyne, nie myśląc nawet o tem, że odjazd mój może zabić moją biedną matkę...
O! wszystko, co odtąd wycierpiałam, na to zasłużyłam!.. Nie mam prawa na to się skarżyć!.. Pojechaliśmy... W Tulonie Gabryel wynajął mi małe mieszkanko, gdzie przepędzał godziny wolne od pracy... To trwało tak przez rok cały. Zbliżaliśmy się do końca roku 1885, liczyłam dwadzieścia i pół lat i miałam zostać matką. Powiedziałam mu o tem... Wtedy odegrał względem mnie nikczemną komedyę.
Z pozoru unosił się radością na myśl, że nowy węzeł przywiąże nas do siebie... Przysiągł mi, że zostanę jego żoną i przyzna swoje dziecko. Ja wierzyłam w te jego kłamstwa, jak wierzyłam w jego miłość, i przez czas pewien żyłam wśród marzeń.
Przebudzenie było bliskie. W kilka miesięcy później przyszedł Gabryel z twarzą bardzo zmienioną. Przestraszona zaczęłam go wypytywać... Wymijał moje pytania, w końcu jednak wydobyłam z niego to zdanie: „Otrzymałem rozkaz, ażeby jutro wyjechać do naszej eskadry na dalekim wschodzie.”
Było to uderzenie pioruna... Ani mogłam myśleć, ażeby z nim jechać, opanowało mnie prawdziwe przygnębienie, smutne przeczucie mówiło mi, że jestem zgubiona i to przeczucie nie omyliło mnie wcale.
Gabryel odjechał, zaprzysięgając mi wieczną miłość, pozostawiając mi sumę pieniędzy, dostateczną dla zapewnienia mi utrzymania w ciągu dwóch czy trzech miesięcy.
Kłamał.
Ten odjazd niespodziewany obudził we mnie przestrach, trwogę, zadał mi taki cios, że wśród okropnych cierpień wydałam na świat przed czasem moją córeczkę.
Stan mój był tak poważny, że doktór kazał mnie przenieść na wpół umarłą, do szpitala nieprzytomną, a dziecko powierzył mamce i długo nie mogłam przyjść do zdrowia.
Trzy miesiące przepędziłam w szpitalu, oczekując ciągle i spodziewając się wiadomości od Gabryela.
Nic... nic...
Kiedy wyszłam ze szpitala, ogołocona ze wszystkiego, oddano mi córkę, nie troszcząc się wcale, czy mam środki, ażeby ją wyżywić... Udałam się do mieszkania, które zajmowałam przed moją chorobą, mniemając, że znajdę tam schronienie, a może i wiadomości od Gabryela.
Schronienie nie istniało już dla mnie. Mieszkanie zostało wynajęte, a żadna wiadomość nie nadeszła podczas mojej nieobecności.
Upomniałam się o odzież, pozostawioną przezemnie, i pewną kwotę pieniędzy — wszystko, co mi pozostawił Gabryel, a co schowałam do komody w pokoju sypialnym. Ubranie zwrócono mi. Co do pieniędzy, czy skradziono mi je w chwili przeniesienia mnie do szpitala, czy też gospodarze byli złej woli, dość że mi je zaparto.
Zostałam się na bruku bez grosza, handlarka jakaś kupiła odemnie garderobę za bezcen i przez kilka dni żyłam... Ale skromne moje środki wyczerpały się szybko i znalazłam się znów ogołoconą ze wszystkiego.
Mając nadzieję już tylko w Bogu, weszłam do kościoła, ażeby się pomodlić, iżby Bóg zlitował się nad biedną matką i córką.
Jakkolwiek byłam tak niegodną, Bóg nie odrzucił niej prośby. Jakiś stary ksiądz, odgadując cierpienia moje, wsparł mnie i zaprowadził do pewnej rodziny pobożnej, gdzie mnie trzymano przez tydzień.
Nabrałam trochę sił i odwagi i powiedziałam przełożonej, że pragnę pracować dla wychowania mego dziecka.
We dwa dni później, posiadając trzydzieści franków, dzięki miłosierdziu starego księdza i tej świętej kobiety, mogłam wynająć skromny pokój i poszukać pracy.
Znalazłam ją u modniarki, której mnie polecono... Praca ta zaledwie się opłacała... Trzeba jednak było ją przyjmować, pod groźbą śmierci głodowej. Była to prawie nędza... jednakże w ciągu tych trzech lat długich pozostawałam w Tulonie, wyczerpując siły i uporczywie mając nadzieję, w oczekiwaniu powrotu ojca mej córki.
Było to głupio, ale, panie doktorze, jak to ciężko wierzyć w opuszczenie nikczemne, podłe, gdy się walczy przeciw rzeczywistości... O! co ja wycierpiałam!.. ale raz jeszcze powtarzam, zasługiwałam na to...
Germana umilkła, a łzy z otwartych jej oczu staczały się jedna za drugą, po wychudłych policzkach.IV.
— Czy nie pomyślałaś o napisaniu listu do swej matki, moje dziecko? — zapytał doktór.
Umierająca wyszeptała:
— Tak...?
— I nie odpowiedziała ci wcale.
— List zwrócony mi został z notatką „nieznana”.
— Dokąd go zaadresowałaś?
— Pod nr. 57 ulica Miromesnil.
— Czy długo po twojem wyjściu ze szpitala?
— Przeszło w rok później... Powiedziałam panu, że nie śmiałam.
— I odtąd nie miałaś żadnej wiadomości?
— Pragnęłam gorąco dowiedzieć się co się stało z moją biedną matką... Poszłam do poczciwego księdza, który mnie niegdyś dał wsparcie, potem do przełożonej zakładu, gdzie otrzymałam przytułek, i zwierzyłam się im z moich zmartwień, z pragnienia odszukania matki...
Przyznali mi słuszność i szlachetnie obdarzyli mnie pieniędzmi na podróż do Paryża. Pojechałam ze ściśniętem sercem, ale szczęśliwa na myśl, że zobaczę drogą matkę, której wyświadczyłam tyle złego, i że pozyskam jej przebaczenie. Zaledwie wysiadłam z wagonu, pobiegłam na ulicę Miromesnil...
— I cóż?
— Niestety! czekał mnie tu bolesny zawód. Matka zachorowała ciężko, skutkiem mej ucieczki, przeniesiono ją do szpitala, gdzie cztery miesiące pasowała się między życiem i śmiercią. Podczas jej nieobecności dano miejsce odźwiernej komu innemu, i znalazła się bez dachu i środków do życia.
— I dowiedziałaś się, co się z nią stało?
— Powiedziano mi tylko, że zrozpaczona opuściła Paryż.
— Schroniła się zapewne u krewnych, na prowincyi?..
— Biedna moja matka nie miała już krewnych i nie mogłam odnaleźć jej śladów...
— Ale ojciec twego dziecka... ten oficer marynarki.. Czy wiesz, jaką miał rangę?
— Był porucznikiem okrętu... Na jakim okręcie służył nie wiem... Dowiedzieć się w ministeryum nie mogłam... Widzisz więc, panie doktorze, że zadanie to, jakiego się podejmujesz z litości dla mej biednej córki, jest bardzo trudne. Zapewne i panu nie uda się odnaleźć tych, których ja daremnie szukałam.
— Kto wie? — wyszeptał doktór.
Germana podchwyciła:.
— Wreszcie, jeżeli pańskie poszukiwania pozostaną bez skutku, jeżeli umrę, zanim odnajdziesz moją matkę, lub ojca niegodnego mej Marty, co się stanie z moją córką?.. Nie odpowiedziałeś jeszcze, doktorze, na to moje pytanie.
— Nie kłopocz się wcale o Martę, moje biedne dziecko — odparł pan Bordot. — Za mojem staraniem Dobroczynność Publiczna zajmie się nią, wychowa, nauczy pracować i mieć ją będzie pod swą opieką aż do pełnoletności..
Kiedy doktór to mówił, żywy płomień zajaśniał na twarzy umierającej, czytać się dała wielka radość.
— Więc to prawda?.. — wyjąkała. — Utrzymujesz pan, że moja droga dziecina nie pozostanie opuszczoną?
— Tak.
— Przysięgasz mi to pan?
— Przysięgam!
— O! dzięki! dzięki! Sprawiłeś mi pan wielką pociechę... Teraz umrę spokojniejszą... nie umrę zrozpaczoną.
I Germana opuściła w tył głowę, przymknęła oczy, a łzy płynęły jej po twarzy.
Biedna Germana!
Zapewne wina jej była wielka, ale jakże straszliwa kara!
Pobłażliwość dla winnej! i niech się nie zapomina, o wzniosłych słowach Chrystusa, broniącego jawnogrzesznicy:
„Kto jest, bez winy, niech na nią rzuci kamieniem.”
Zlekka zapukano do drzwi.
Doktór otworzył.
Biedna, Marta wróciła, przynosząc z apteki lekarstwo.
Germana spojrzała na dziecko, wzrokiem pełnym czułości.
Marta podała doktorowi flaszkę z lekarstwem.
— Moja droga — rzekł do niej — będziesz dawała mamusi to lekarstwo po łyżeczce... Nie zapomnisz?..
— O! nie, nie zapomnę! — zawołało dziecko — ja chcę, żeby mamusia była zdrową.
Stary praktyk ucałował dziecko w uniesieniu, potem uścisnął dłoń chorej i, nachyliwszy się ku niej, szepnął:
— Bądź spokojna i miej nadzieję w Bogu.
— W Bogu! — powtórzyła Germana — o! tak, pokładam w nim nadzieję, bo jestem chrześcianką, a jeżeli Go obraziłam, widzi dobrze, jak żałuję szczerze.
Głosem zaledwie dosłyszalnym dodała:
— Chciałabym bardzo księdza...
— Przyślę ci wikarego ż Saint-Ouen.
I z sercem wzruszonem doktór opuścił pokój Germany.
O tej porze właśnie, kiedy oddalał się z zajazdu matki Aubin, pozostawiając chorą mniej smutną, lecz wyczerpaną długiem i bolesnem wyznaniem, z Marsylii na stację paryską wjechał pociąg pośpieszny.
Była godzina jedenasta zrana.
Pośród podróżnych, zziębniętych, wysiadających z wagonów, znajdował się jakiś kapitan okrętu, oficer legii honorowej, o twarzy opalonej, włosach ciemnych, już siwiejących, o chodzie wyniosłym, rysach wielkiej urody, lecz zmęczonych, nacechowanych głębokim smutkiem i posępną zadumą.
Trudno było określić wiek oficera marynarki, mógł mieć 40 lat, a mógł mieć i 45.
Cały pakunek jego stanowiła walizka, którą miał w ręku.
Zawołał na dorożkarza i kazał się zawieźć do hotelu Louvre.
Tu złożył pakunek i zajął mały pokoik.
— Potem znów wsiadł do dorożki i kazał jechać na ulicę Miromesnil nr. 57.
W dwadzieścia minut był na miejscu.
Podróżny wysiadł.
Widocznie wahał się wejść do bramy.
Pomimo zimna, wystąpiły mu na czoło krople potu.
Kilka chwil stał nieruchomy na chodniku.
Potem nagle wyrzekł:
— Muszę!
I wszedł do bramy.
Przed drzwiami do izdebki odźwiernej zatrzymał się znowu.
Po raz drugi snąć uczynił wysiłek i drżącą ręką otworzył drzwi.
Jakiś mężczyzna, rozsiadłszy się wygodnie na fotelu, czytał gazetę. Na widok wchodzącego wstał, i rzekł doń:
— O kogo panu chodzi?
— Czy pani Sollier... — wyjąkał marynarz.
— Pani Sollier? Nie znam...
— To niepodobna...
Odźwierny jakby badał swą pamięć.
— A... a... — rzekł po chwili. — Wdowa Sollier, czy to nie ta dzielna kobieta, która tu była odźwierną przed siedmiu czy ośmiu laty?
— Tak.
— O! dawno już jej tu niema... Ja już jestem zrzędu trzecim odźwiernym od tego czasu.
Widoczna bladość ogarnęła opaloną twarz marynarza.
— Czy mógłby mi pan dać jej adres obecny? — zapytał głosem niepewnym.
— Z przyjemnością, gdybym wiedział... Ale nie wiem wcale, co się stało z wdową Sollier. Słyszałem o niej trochę z powodu jej córki, która podobno drapnęła z jakimś facetem... O! to rzecz powszednia... zdarza się to codzień... Tylko w tym domu porządnym to był skandal... Ja jestem odźwiernym dopiero od dwóch lat.
Oficer wydawał się zgnębionym.
— A — wyjąkał — czyś pan nic również nie słyszał i o córce?
— Nic!.. Ale, skoro tak zaczęła, musiała już daleko zajść!..
Przybysz postał chwilę zamyślony, pod wpływem gwałtownego wzruszenia, którego nie był w stanie powściągnąć. Dwie łzy grube potoczyły się po jego policzkach barwy bronzowej.
kuję panu... — rzekł wreszcie, wsuwając odźwiernemu do ręki dziesięciofrankówkę.
Potem wyszedł:
— Nic i nic — wyszeptał z gestem, zdradzającym głębokie zniechęcenie. — Muszę jednak je odnaleźć... Muszę się dowiedzieć, co się z niemi stało...
Spojrzał na zegarek.
— Przedmieście św. Honorego, nr. 228 — rzekł do stangreta, wsiadając do dorożki.
Dom wskazany miał wygląd zbytkowny.
Szeroki przedsionek, wyłożony marmurem, poprzedzał schody, pokryte szkarłatnym dywanem. Na poręczach lśniły mosiężne gałki.
Na prawo u wejścia przybita była tablica, opiewająca literami złoconemi:
Biuro jeneralne i centralne wiadomości.
Wiadomości poufne prywatne i handlowe.
Poszukiwania w interesie rodzin.
Wiadomości o małżeństwach i rozwodach.
Interesa prawne.
Personel pierwszorzędny.
Uczciwość nieposzlakowana.
Zdolności specyalne.
Dyskrecya zapewniona.
Biuro i gabinet na I-em piętrze.
Kierownikiem tego biura był dawny inspektor policji Nestor Wiewiórka, który po latach dziesięciu rzucił służbę, szukając intratniejszego dla siebie zarobkowania, za pośrednictwem prowadzenia różnych poszukiwań na własną rękę dla osób prywatnych.
Do tego biura zgłosił się i przyjezdny oficer.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał go w przedpokoju woźny.
— Pragnę pomówić z panem Nestorem Wiewiórką.
— Zobaczę, czy pan Wiewiórka jest już w gabinecie. Kogóż mam oznajmić?
— Oto mój bilet.
I oficer wyjął z pugilaresu kwadratowy kawałek brystolu, na którym było wypisane:
GABRYEL SAVANNE
Kapitan okrętu.
Kilka minut upłynęło, poczem woźny powrócił.
— Proszę pana — rzekł.
I wprowadził przybysza do gabinetu dyrektora agencyi.
Nestor Wiewiórka uprzejmie powitał kapitana, zapytując go o interes, któremu ma zawdzięczać jego wizytę.
Gabryel Savanne jakby się namyślał, poczem rzekł:
— Czy mogę być pewnym, że ta rozmowa pozostanie między nami?
Nestor uśmiechnął się.
— To pierwszy warunek prowadzenia przez nas wszystkich interesów.
— Pragnę dowiedzieć się, co się stało z pewną kobietą?
— Zamężną?
— Nie.
— Jak się nazywa?
— Germana Sollier.
— Jej wiek?
— Jeżeli jeszcze żyje, ma 27 lat.
— Gdzie się urodziła?
— W Paryżu.
— Jej rodzice?
— Znałem tylko jej matkę.
— W którym roku?
— W 1883.
— Jak się nazywała jej matka?
— Tak samo — Sollier.
— A imię?
— Nie wiem.
— Czy w roku 1883 mieszkała w Paryżu?
— Tak.
— Gdzie?
— Przy ulicy Miromesnil, nr. 57b, była odźwierną.
— Czy wtedy była wdową?
— Tak, mieszkała z córką.
— A córka czem się trudniła?
— Była szwaczką.
— Czy pracowała w magazynie?
— Nie... u siebie, a raczej u matki.
— A gdzie, podług pańskich wiadomości, mieszkała ostatnio Germana Sollier?
— W Tulonie.
— Na której ulicy?
— Na Portowej nr. 12... Tam — dodał Gabrye Savannne głucho — widziałem ją po raz ostatni.
— Kiedy?
— W lipcu 1885 roku.
— Pół ósma roku temu! — wykrzyknął — tak dawno!
— Tak panie..
— I od tego czasu nie miał pan żadnej wiadomości o tej młodej dziewczynie?
— Żadnej...
— Czy od Tulonu rozpocząć mam moje poszukiwania?
— Nie. W Paryżu.
— Nie rozumiem... chciej mi pan to wytłomaczyć...
— Przed tygodniem powróciwszy z Kochinchiny, po 7½ latach nieobecności, przybyłem do Tulonu i chciałem się dowiedzieć, co się stało z nieszczęśliwą kobietą, którą skutkiem wymagań zawodu marynarskiego musiałem opuścić, a do której pisać przeszkodziły mi ważne wypadki niezależne od mej woli, długa i bolesna choroba, jakkolwiek jej to przyrzekłem i jakkolwiek zobowiązywała mnie do tego sama uczciwość... Dopiero w dwa lata po moim wyjeździe mogłem napisać, ale było już zapóźno... Listy moje pozostały bez odpowiedzi, a potem dowiedziałem się o przyczynie.
— Dla mnie też niezbędnem jest poznanie przyczyny... — wtrącił dyrektor agencyi.
— I owszem... Kiedy opuszczałem Francyę... Germana zostać miała matką... Wyjazd mój niespodziewany, zadał jej cios straszny... i wśród strasznych cierpień wydała na świat córkę. Matka wraz z dzieckiem przewiezione zostały do szpitala. Germana przez trzy miesiące walczyła ze śmiercią...
Po wyzdrowieniu, ale niezmiernie osłabiona, wyszła ze szpitala, zabrała dziecko, podczas jej choroby umieszczone w dobroczynnym „żłobku”. Pieniądze, które pozostawiłem jej na pierwsze potrzeby, zostały zgubione czy skradzione. Znajdowała się więc bez środków i bez schronienia, opuszczona z biedną małą córeczką.
Oficer marynarki przerwał.
Wzruszenie tamowało mu głos.
Powściągnął to wzruszenie i podchwycił po chwili:
— Dowiedziałem się, że wtedy, dzięki litości miłosiernej księdza, który ją zobaczył w kościele, gdzie się modliła, otrzymała przytułek w zakładzie dobroczynnym. Dano jej pracę, przy wyjściu z zakładu, najęto jej pokoik, mogła żyć, ale wegetowała, cierpiała, przeklinając zapewne tego, który, jak sądziła, bo nie mogła inaczej myśleć, porzucił ją nikczemnie.
Wyrzuty sumienia za błąd popełniony ciężyły jej zapewne bardzo. Chcąc zobaczyć się z matką i otrzymać od niej przebaczenie, postanowiła wrócić do Paryża... Wtedy znów zacny kapłan dostarczył jej środków na odbycie podróży.
Gabryel Savanne znowu przerwał.