Brud - ebook
Brud - ebook
Wyścig już się rozpoczął
Gdy ogłoszony zostaje przetarg na tor na warszawskim Służewcu, szykuje się transakcja dziesięciolecia. I choć zapowiada się ostra konkurencja, dla wielu faworyt jest jeden: Waldemar Skoneczny, najbogatszy człowiek w Polsce, który nieustannie rozbudowuje swoje imperium.
Wiktor Zybert, dziennikarz śledczy, dostaje od swojego szefa kilkadziesiąt tysięcy euro i teczkę ze zbioru zastrzeżonego IPN. Zadanie? Prześwietlić Skonecznego. Ciekawość Zyberta rośnie, gdy poznaje Zofię Staruchowską – byłą asystentkę biznesmena.
Medialnych ataków na Skonecznego jest coraz więcej. Kampania oszczerstw sprawia wrażenie odgórnie sterowanej, a ktokolwiek stoi za kolejnymi oskarżeniami, nie cofnie się przed niczym. Na przekór opinii publicznej Zybert postanawia odkryć, kto mógłby skorzystać na zniszczeniu biznesmena.
Bartosz Kurek debiutuje w rewelacyjnym stylu: niejednoznaczni i charyzmatyczni bohaterowie, zagmatwana intryga i bezkompromisowa walka o władzę i pieniądze. Wszystko to w warszawskim świecie mediów i biznesu, w którym wszystkie granice już dawno zostały przekroczone.
Bartosz Kurek – dziennikarz radiowy i telewizyjny, politolog. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Karierę rozpoczynał w radiu RMF Classic. Przez 12 lat związany z telewizją Polsat, gdzie prowadził m.in. główne wydanie Wydarzeń. Jako korespondent stacji relacjonował wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych oraz Forum Ekonomiczne w Davos. Obecnie manager w Philip Morris Polska.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-253-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SOFIA
POŁOWA LAT 80.
Szybkie kroki odbijały się echem od ścian kamienic. Ulica 3 Marca w Sofii była kompletnie pusta. Igor uciekał, z trudem łapiąc oddech. Próbował w mroku dostrzec oblodzone fragmenty chodnika. Sylwestrowy mróz ściskał stolicę Bułgarii, a służby miejskie nie wszędzie dotarły z piaskiem i solą. Mężczyzna, który go gonił, nie odpuszczał. W prawej dłoni trzymał pistolet i tylko czekał na moment, by oddać jeden czysty strzał.
Igor skręcił w ulicę Sprawiedliwości i zobaczył oświetloną bramę kamienicy. W głowie zabłysnął mu promyk nadziei. Minął kilka zasp, pod którymi kryły się zaparkowane przy chodniku samochody, i przebiegł na drugą stronę ulicy. Ścigający go mężczyzna wyłonił się zza rogu. Rzut oka wystarczył mu, żeby zrozumieć zamiary Igora. Uniósł pistolet z tłumikiem i błyskawicznie złożył się do strzału. Pociągnął za spust dokładnie w chwili, gdy chłopak naciskał na klamkę.
Igor poczuł szarpnięcie w plecach, ale adrenalina zrobiła swoje. Żadnego bólu. Wskoczył w bramę. Dopadł drzwi mieszkania na parterze i gwałtownie je otworzył. Po chwili usłyszał jakiś ruch. Ktoś wyszedł z pokoju.
– Nie zapalaj światła, ubieraj się szybko i uciekaj przez okno – rozkazał szeptem.
– Ale jak to…? – odpowiedział mu przerażony kobiecy głos.
– W restauracji wybuchła bomba. Ktoś mnie goni! Nie trać czasu! – szepnął z wysiłkiem Igor i poczuł, że uginają się pod nim nogi. Ból przeszywający plecy dopiero teraz dał o sobie znać.
– Co ci się stało? Jesteś ranny?
– Wynoś się – wysyczał. – Ubieraj się i zwiewaj.
– A ty?
– Błagam cię, uciekaj! – powiedział i dotknął ramienia kobiety. Anna Maria w biegu narzuciła na siebie futro, złapała czapkę i rękawiczki. Zatrzymała się na sekundę w drzwiach do kuchni.
– Igor…
– Uciekaj!
Otworzyła okno, weszła na blat i przełożyła nogi przez parapet.
Igorowi dokuczał coraz większy ból, ale nie przestawał przesuwać dłońmi po boazerii w przedpokoju. W końcu jedna z desek ustąpiła pod naciskiem ręki. Wyciągnął rewolwer ze skrytki. Osunął się na podłogę i oparł o ścianę. Był gotów.
* * *
Mężczyzna przystanął, wyjrzał zza rogu budynku i podniósł futrzany kołnierz. Mróz stawał się coraz tęższy. Upewnił się, że nie jest obserwowany, szybko przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w ciemnej bramie. Nigdzie nie dostrzegł śladów krwi, choć był pewien, że trafił. Zawsze trafiał. Powoli zaczął wchodzić po schodach. W jednym z mieszkań na parterze usłyszał jakiś dźwięk. Cofnął się bezszelestnie z pistoletem w dłoni gotowym do strzału.
Ostrożnie nacisnął klamkę. Na podłodze w przedpokoju ktoś leżał, ale w ciemnym pomieszczeniu nie był w stanie dostrzec twarzy. Podszedł bliżej i rozpoznał chłopaka. Ten żył jeszcze, choć oddychał coraz szybciej i głośniej. W bezwładnej dłoni trzymał rewolwer. Mężczyzna bez zastanowienia wymierzył i strzelił mu w głowę. Nagły skurcz wstrząsnął ciałem Igora. Morderca stał przez chwilę w bezruchu nad zwłokami. W mieszkaniu było cicho, ale coś przykuło jego uwagę. Na twarzy poczuł chłodny powiew.
Pomyślał, że gdzieś musi być otwarte okno. Przeszedł nad ciałem i uchylał ostrożnie drzwi do kolejnych pomieszczeń. Pokoje wydawały się puste. Wszedł do kuchni. Jedno skrzydło okna było otwarte, przeciąg wydymał zasłonę. Zabójca podszedł i otworzył okno na oścież. Stał w nim przez moment i obserwował okolicę.
Przyklejona plecami do muru dziewczyna usłyszała dźwięk otwieranego okna. Wstrzymała oddech, żeby para wydobywająca się z ust nie zdradziła jej obecności. Pomimo siarczystego mrozu czuła spływające po plecach strużki potu. Po chwili usłyszała oddalające się kroki.
Paraliżował ją strach, ale wiedziała, że musi uciekać. Grupa młodych ludzi zmierzała w jej kierunku.
– Wysypała mi się impreza, mogę się przyłączyć? – spytała.
– Jasne! – wrzasnął entuzjastycznie chłopak w niebieskiej czapce. – Jak masz na imię?
– Simona – skłamała.
– Niech żyje Simona! – zawołał i podał jej butelkę szampana. Pociągnęła duży łyk.
Gdy zabójca był przy drzwiach, usłyszał radosny hałas dobiegający z ulicy. Schował pistolet w wewnętrznej kieszeni kurtki i ostrożnie wyjrzał z bramy. Całą szerokością chodnika szła grupa młodych roześmianych ludzi z butelkami w dłoniach. Po drugiej stronie ulicy w świetle latarni stał mężczyzna w długim wełnianym płaszczu. Dłonią w czarnej skórzanej rękawiczce dał mordercy znak, żeby podszedł.
– I jak?
– Młody załatwiony, poza tym pusto.
– Pewnie córeczka gdzieś się bawi. Trudno, innym razem. Moi ludzie pracują już nad wybuchem.
– W porządku.
Anna Maria kątem oka zauważyła, że mężczyzna, który właśnie wyszedł z budynku, podszedł do kogoś po drugiej stronie ulicy. Korzystając z zamieszania, jakie wprowadzała grupa nowych znajomych, próbowała dostrzec jego twarz. On jednak stał tyłem.
W świetle latarni dostrzegła natomiast twarz mężczyzny w płaszczu.
Zamarła.
Doskonale ją znała.ROZDZIAŁ 1
WARSZAWA
CZERWIEC, TRZYDZIEŚCI TRZY LATA PÓŹNIEJ
– Bomba w górę i ruszyły! – Huk wystrzału i szczęk otwieranych bramek poprzedziły narastający tętent kopyt. – Tysiąc trzysta metrów w tej gonitwie, na prowadzeniu Easy Way, tuż za nim Balerina, na trzeciej pozycji Jurgos! – W głosie spikera słychać było podniecenie. Stopniowo udzielało się ono widzom, którzy coraz liczniej gromadzili się przy barierkach oddzielających tor od strefy dla kibiców. Jak zawsze podczas ważnych gonitw na Służewcu parter i restauracja w strefie VIP pękały w szwach. Międzynarodowe towarzystwo tłoczyło się przy wyjściu na odkrytą widownię.
Miliarder Waldemar Skoneczny nie mógł wybrać lepszego miejsca na spotkanie w sprawie zakupu Toru Służewiec. Z niewielkiego tarasu biznesmen oraz jego goście, Bułgar Borys Bojkow i Szwajcar Hans Vogl, spokojnie obserwowali tor i rosnący wokół niego tłum fanów wyścigów, który w końcu wypełnił całą przestrzeń między barierkami a wybiegiem. Atmosfera była przyjazna, choć w tle wyczuć można było pewne napięcie, charakterystyczne dla sytuacji, w których w grę wchodzą wielkie pieniądze. Naprawdę wielkie.
Barczysty, wysoki Skoneczny górował nad otoczeniem, a świeża opalenizna sprawiała, że jego krótkie blond włosy wydawały się prawie białe. Bułgar niemal dorównywał wzrostem Skonecznemu, był jednak o wiele szczuplejszy. Spod mankietu jego świetnie skrojonej marynarki wysuwała się błyszcząca bransoleta zegarka firmy Jaeger-LeCoultre. Mimo włosów mocno przyprószonych siwizną nie wyglądał na swoje sześćdziesiąt lat. W trakcie rozmowy raz po raz, nieco nerwowo, gładził starannie wypielęgnowaną brodę, która mogłaby być reklamą najlepszego barbera w mieście. Hans Vogl trzymał się trochę z boku, przysłuchując się rozmowie Polaka i Bułgara. Łysy jak kolano, szerszy w barach i niższy od Bojkowa Szwajcar stał z rękami założonymi na piersi. Na małym palcu jego lewej ręki pobłyskiwał złoty sygnet.
– Każdy zarobi. Wystarczy, że będę miał spokój, a sprawa zostanie zakończona w rok, maks półtora, rozumiesz _prijatjel_? – powiedział Skoneczny, kładąc rękę na ramieniu Bułgara. Ten spojrzał na jego wielką dłoń i znowu zapatrzył się w przestrzeń toru.
– To nie jest propozycja… – stwierdził po chwili milczenia. – To… – Chciał coś dopowiedzieć, gdy powietrze przeciął głos spikera:
– Zostało ostatnie trzysta metrów! Balerina atakuje Easy Way, zapowiada się wyrównana końcówka, Jurgos trzyma pozycję i skraca dystans do Baleriny, która nie chce oddać drugiego miejsca! Easy Way ma przed sobą jeszcze sto metrów do celownika, ale Balerina nie odpuszcza! – Tłum zebrany przy barierkach gęstniał. – Są na ostatniej prostej! – Słowa wystrzeliwały z głośników z coraz większą prędkością. Końskie łby wysunięte mocno do przodu z furią atakowały powietrze, a lśniący pot jeszcze bardziej uwydatnił ich mięśnie intensywnie pracujące pod skórą.
Borys zrobił krok do przodu i oparł dłonie na balustradzie tarasu widokowego. Teraz wszyscy trzej stali obok siebie wpatrzeni w ostatnią prostą toru.
– Co za końcówka! Balerina może jeszcze wygrać, jest dosłownie metr za Easy Way. – Głos spikera przechodził w ochrypły krzyk. – A jednak Balerina, co za rozdanie, co za wyścig!
Skoneczny odprowadził wzrokiem konie, które stopniowo wytracały prędkość, wchodząc kłusem w kolejny zakręt. Nagle odwrócił się pewnie do Bułgara:
– Borys, to najlepsza oferta, jaką dostaniesz! – Rozłożył szeroko ręce.
Brodacz bez przekonania kiwnął głową, nadal patrząc w głąb toru. Oderwał dłonie od balustrady i w milczeniu oddalił się w stronę sali bankietowej. Po chwili wrócił ze szklanką. Wziął łyk, lód zagrzechotał o szkło. Zmrużył oczy.
– Jak chcesz, Waldek. Proponowałem dobry układ, ale ty jesteś za chytry i to cię zgubi, a spokój… – Bułgar zawiesił głos i uśmiechnął się smutno, następnie odwrócił głowę w stronę toru. – Spokoju to my już nigdy nie będziemy mieli, chyba że po drugiej stronie – wycedził przez zaciśnięte zęby i wychylił resztę drinka. Odstawił szklankę na najbliższy stolik, po czym odwrócił się i wyszedł bez pożegnania.
Waldemar Skoneczny uśmiechnął się pod nosem i oparł plecami o słupek tarasu. Hans Vogl podszedł do niego z dwoma szklankami whisky.
– Czy to oznacza, że nie? – zapytał niskim, chrapliwym głosem Szwajcar i lekko uniósł brwi.
– To oznacza, Hans, że Borys nie chce iść naszą drogą – odparł spokojnie Skoneczny, umoczył usta w szkockiej i uśmiechnął się pod nosem. – Na szczęście – dodał cicho.
– Co teraz?
– Wszystko zgodnie z planem, robimy tak, jak powiedziałem.
Niemal jednocześnie odwrócili głowy w stronę otwartych drzwi. Z sali bankietowej wyłonił się przystojny mężczyzna po sześćdziesiątce. Był szczupły, niewysoki i opalony, a jego głowę zdobiła aureola siwych włosów.
– Jak się panowie czują w naszych skromnych progach? – zapytał z uśmiechem.
– To dyrektor wyścigów Leon Krzakoski, dzięki jego wsparciu możemy wiele osiągnąć – wyjaśnił Hansowi Skoneczny.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
– Leon, czy wynik jest pewny?
– Oczywiście, że tak. Dla mnie to logiczne. – Krzakoski wzruszył ramionami.
– Dla mnie też – powiedział Skoneczny. Stuknęli się szklankami. – Dobrze… Przyślę jeszcze posłańca na konsultacje.
– Pójdę już, ale dopytam tylko – Krzakoski odwrócił się do Skonecznego – kto to będzie?
– Ktoś zaufany.
– Ufam zatem – odparł z powagą Krzakoski. Kiwnął głową Skonecznemu i Voglowi, po czym opuścił taras.
– Najwyższy czas, żebyś powiedział coś więcej. Potrzebuję mięsa! Sprawa wydaje się bardzo interesująca. – Hans mówił po polsku z wyraźnym twardym akcentem.
– Potrzebujemy wielkiego otwarcia, fajerwerków, igrzysk potrzebujemy! – powiedział Waldemar i strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa marynarki. – Rozumiesz, o czym mówię?
– Chyba tak. Pozor… – urwał w pół słowa, szukając odpowiedniego określenia.
– Pozór? O to ci chodzi?
– Nie, nie, macie takie słowo… – Vogl zmarszczył brwi, w końcu pstryknął palcami. – Pozorant, ten od psów, tak? Wszyscy na niego patrzą. Prowokuje, zmusza zwierzę do ataku.
– O to, to, to. – Skoneczny pokiwał głową. – Znasz takiego, Hans?
– Psa? – Roześmiali się obaj.
– Pamiętaj, Waldek, wysoko licytujesz.
– Wysoko weszliśmy – odpowiedział Skoneczny i gestem zaprosił Vogla do sali bankietowej.
Zwycięski koń kroczył powoli w stronę wąskiego wyjścia, gotowy na oficjalną dekorację. Młody przystojny mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze gratulował dumnemu uśmiechniętemu dżokejowi i już liczył w myślach pieniądze, które wygrał dzięki zwycięskiej gonitwie. Tłum przy barierkach lekko się przerzedził. Za godzinę rozpoczynał się ostatni tego dnia wyścig. Ktoś znowu mógł liczyć na uśmiech fortuny.ROZDZIAŁ 2
LUTY
– Szanowni państwo, samolot Polskich Linii Lotniczych LOT z Sofii do Warszawy wylądował zgodnie z rozkładem, jest dokładnie ósma dwadzieścia pięć. Temperatura na zewnątrz wynosi trzy stopnie Celsjusza, prószy lekki śnieg. Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług i do zobaczenia – poinformowała łagodnym głosem stewardesa.
Większość miejsc była zajęta. Kiedy boeing stanął, w przejściu między fotelami natychmiast ustawiła się kolejka chętnych do wyjścia. W holu na okrągłej taśmie krążyły już pierwsze walizki do odbioru. Młody brunet, siedzący na miejscu 9F, nigdzie się jednak nie spieszył. Był szczupły i wysoki, zwrócił uwagę stewardesy już w momencie, gdy wszedł na pokład maszyny w Bułgarii. Kiedy tylko tłum opuścił samolot, szybko wstał, zabrał z luku ciemnobrązową aktówkę i niewielką walizkę, a następnie opuścił samolot, nie zwracając na kobietę uwagi. Rzucił jedynie zdawkowe „do widzenia”.
Wszedł do głównego holu portu i skierował się do saloniku prasowego. Kupił kilka gazet i włożył je do aktówki. Na zewnątrz uderzył go zimny podmuch wiatru. Podniósł kołnierz eleganckiego wełnianego płaszcza i wsunął na dłonie czarne skórzane rękawiczki. Złapał pierwszą z brzegu taksówkę, czarnego mercedesa.
– Na Wiejską poproszę – powiedział, wrzucając walizkę do otwartego bagażnika.
– Z której strony?
– Może być obok Sheratona.
Zaczął wertować gazety. Jego uwagę zwrócił tekst na pierwszej stronie dziennika.
_Ostatnia prosta Toru_
_Dla Służewca, warszawskich radnych i Skarbu Państwa będzie to jedna z najciekawszych i najbardziej dochodowych transakcji. Przetarg na grunty i tor wyścigów konnych budzi zainteresowanie wielu inwestorów z całego świata. Nie odstraszają ich nawet warunki brzegowe, czyli gwarancja zachowania toru, wyścigów oraz przymus utrzymania unikalnego charakteru miejsca. W grze jest wiele nazwisk z pierwszej dziesiątki najbogatszych Europejczyków. Wiadomo, że spoza Polski do przetargu chcą przystąpić spółki, w które zaangażowane są fundusze bułgarskie, rumuńskie, niemieckie i szwajcarskie. Polacy w tej rozgrywce zajmują wysoką pozycję, głównie z powodu zainteresowania, którym Waldemar Skoneczny od lat darzy tor służewiecki. Finał tej operacji poznamy zapewne w maju, bo wtedy powinno nastąpić ostateczne rozstrzygnięcie przetargu. Wtedy dowiemy się, w czyje ręce trafi teren z olbrzymim potencjałem, zlokalizowany niemalże w centrum europejskiej stolicy._
_Dotąd kilkukrotnie podejmowano próby prywatyzacji toru, ale przetargi nie dochodziły do skutku lub je unieważniano. Od połowy lat 90. sytuacja powtarzała się trzykrotnie. Wśród urzędników Skarbu Państwa przez lata krążyło powiedzenie o „klątwie toru”. Bez względu na to, która formacja polityczna dochodziła do władzy, każda „potykała” się o ten teren. Do przetargu stawali biznesmeni z szerokimi powiązaniami, a mimo to nikomu nie udało się uniknąć fatalnego finału przetargu. Za każdym razem wszyscy przegrywali na ostatniej prostej._
Odłożył gazetę i sięgnął po kolejną. Polityka średnio go interesowała, przesunął wzrokiem po nagłówkach i zaczął przeglądać strony o gospodarce. Gdy skończył czytać, wyjrzał przez okno. Przyprószona śniegiem Warszawa wyglądała pięknie, ale wszystkie budynki, aż do wysokości pierwszego piętra, pokrywała kleista, ciemna breja. Bure błoto pośniegowe oblepiało wiaty przystanków, a każdy samochód zdawał się wracać z rajdu offroadowego. Było szaro i ponuro. Miasto spowijała niska zawiesina przypominająca chmury. Smog. W Sofii też mieli z tym kłopot. Wyjął telefon z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyłączył tryb samolotowy. Gdy udało mu się podłączyć do sieci, uruchomił WhatsAppa i wysłał krótką wiadomość:
„Jestem. Zaczynam”.
Odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Była to tylko jedna kropka.
Schował telefon do kieszeni, ponownie wyjrzał przez okno. Zaczął padać śnieg, który powoli pokrywał chodniki miasta. Mijali pomnik Lotnika, gdy mężczyzna zauważył kolumnę pojazdów zbliżającą się w asyście policji.
– Kto to? – zapytał, nie odrywając wzroku od przesuwających się w równym tempie czarnych limuzyn.
– A może i premier. – Facet za kierownicą machnął ręką, trącając zwisający z lusterka krótki różaniec. – Wie pan, oni teraz tam mają jakieś szczyty szczytów w tej Brukseli, to ciągle krążą między Alejami a wojskowym.
– Zarobieni.
– Ano zarobieni. – Taksówkarz kiwnął głową i spojrzał w lusterko wsteczne. – Cholera ich wie! Ja to tam w sumie nie wiem, za co oni te pieniądze biorą. Niby rządzą, a jak przychodzi co do czego, to od razu się Unia Europejska wtrąca, że nie wolno albo że prawo unijne nie pozwala i takie tam. To po jaką cholerę nam ten rząd, skoro i tak wszystko w Brukseli ustalają? – zawiesił na chwilę głos i mocniej przyhamował. – Wie pan, ja to bym ich wszystkich zwolnił.
Różaniec ponownie zakołysał się pod lusterkiem. Pasażer milczał, wpatrując się w szarość krajobrazu przecinaną od czasu do czasu białymi plamami śniegu. Kierowca włączył radio, akurat trwał serwis informacyjny:
_Na zakończenie najnowszy ranking najbogatszych Polaków przygotowany wspólnie z redakcją portalu Czysty Zysk. W czołówce niespodzianka – najwyższą pozycję w naszym zestawieniu zajmuje po raz pierwszy Waldemar Skoneczny, twórca Intercorpu, giganta polskiego rynku nieruchomości oraz branży recyklingowej, a także udziałowiec wielu giełdowych spółek. Więcej w kolejnym serwisie, a teraz prognoza pogody._
Kierowca szybko zmienił stację i wrócił do tematu:
– No właśnie, bogaci się bogacą, a my od trzydziestu lat tyramy uczciwie na swoim i ciągle gówno mamy. – Taksówkarz wjechał na drugi pas. – Wie pan, na prywatyzacjach się nachapali, nakradli i są paniska. A niektórych to ja pamiętam, jak w dziurawych butach łazili i prosili o podwózkę za pół ceny. A teraz nawet nie spojrzą… Ech… dziadostwo, panie! Człowiek z wiochy wyjdzie, wiocha z człowieka nigdy. Patrz pan, jaki korek! Normalnie to ja tu zawsze przelatuję w minutę osiem do centrum, a tu, kurde, wszystko blokują. – Taksówka skręciła na rondzie Jazdy Polskiej w stronę placu Konstytucji. – Dojeżdżamy. – Mercedes skręcił w Żurawią i toczył się wolno w sznurze innych samochodów. Po kilku minutach objechali plac Trzech Krzyży i zatrzymali się tuż obok Sheratona.
– Reszty nie trzeba – powiedział pasażer, wręczając taksówkarzowi stuzłotowy banknot.
– A dziękuję, dziękuję! – Uśmiechnął się kierowca i wysiadł z auta, by otworzyć bagażnik. Młody mężczyzna bez słowa odebrał walizkę i wolnym krokiem ruszył w stronę jednej z pobliskich kamienic.ROZDZIAŁ 3
KWIECIEŃ
Mokra od deszczu ziemia tłumiła odgłos miarowych, szybkich kroków. Wysoki, krótko ostrzyżony szatyn biegł ścieżką wzdłuż portu Czerniakowskiego. Poruszał się coraz wolniej, pierwszy etap treningu miał za sobą. Smukłą sylwetkę zawdzięczał regularnym treningom.
Organizm przyzwyczajony do dużego wysiłku działał automatycznie. Wiktor przeszedł z truchtu do marszu i dopiero teraz zdjął okulary przeciwsłoneczne. Wyraźnie zarysowane ciemne brwi mocno kontrastowały z jasnoniebieskimi tęczówkami. Popatrzył na ekran smartwatcha, tętno i tempo były w normie. Włączył funkcję stopera, wyzerował zapis.
– Zaczynamy – powiedział do siebie pod nosem i przetarł wierzchem dłoni spocone czoło. Nacisnął start. Pędem pokonał kolejne metry, po dwóch minutach zwolnił i truchtem biegł jeszcze przez minutę.
„Jeszcze pięć razy” – popatrzył na kończący się czas odpoczynku. Po chwili znów przyspieszył. Do końca trasy zostały trzy kilometry, stopniowo zwalniał. Gdy dobiegł do rampy przy śluzie, zatrzymał się i zaczął rozciągać. Potem zrobił jeszcze trzy serie po dwadzieścia pompek i uznał, że wystarczy. W tym samym momencie poczuł wibrowanie telefonu w kieszeni. Jego iPhone odbierał kolejne powiadomienia z serwisów prasowych. „Waldemar Skoneczny na pierwszym miejscu listy najbogatszych Polaków” w najnowszym zestawieniu miesięcznika „Forbes”.
Dochodziła siódma rano, Wiktor wyłączył telefon i schował go do kieszeni. Niespiesznym krokiem doszedł do mostku na śluzie portu Czerniakowskiego. Na wodzie lekko kołysały się barki koszarki. Wyprodukowane w połowie ubiegłego wieku – teraz dogorywały przycumowane do drzew rosnących na skarpie okalającej port. Mieszkali w nich marzyciele, którzy ciągle liczyli na to, że w końcu powstanie tu mały warszawski Amsterdam. Gęste zarośla skutecznie zasłaniały już pierwsze stopnie wąskich schodów nielegalnie wylanych przez barkowiczów. Wejście na barki znali jedynie mieszkańcy i wędkarze. W porcie panował spokój i bezruch, jeśli nie liczyć kilkunastu kaczek i starszego pana, który – jak co rano – kajakiem kilkukrotnie przemierzał długość portu. Teraz pokonywał ten sam dystans już po raz piąty. Wiktor przyglądał mu się przez chwilę, po czym minął krzaki i zszedł w stronę trapu prowadzącego do brązowej koszarki z tarasem na dachu. Na prowizorycznym ogrodzeniu wisiała tabliczka z napisem: „Wiktor Zybert, wystarczy zawołać”.
Osiadająca na portowej mieliźnie krypa mogła zerwać cumy. Kilka miesięcy wcześniej, gdy poziom wody obniżył się, jedna z nich naprężyła się i pękła. Ważący ponad pół tony trap solidnie trzymał jeden koniec, ale uwolniony tył barki wykonał łuk w portowej wodzie, stanowiąc poważne zagrożenie dla każdego, kto mógł pojawić się w pobliżu.
Wiktor wyprostował się i przeszedł wzdłuż barki.
– Już cię wypuszczam – mruknął i otworzył ciężkie stalowe drzwi. Na pokład dostojnym krokiem wyszła olbrzymia suka rasy owczarek środkowoazjatycki. Wskoczyła właścicielowi na ramiona i szorstkim językiem przejechała mu po policzku. – Dość. – Wiktor delikatnie odsunął psa. Sięgnął do skrytki pod schodami i wyjął torbę z karmą. – Podano do stołu, Layla. – Sprawdził, czy furtka jest dobrze zamknięta, po czym zniknął pod pokładem, zostawiając uchylone drzwi.
Wnętrze urządzono ascetycznie. Dwa duże pomieszczenia rozdzielone były ścianką i chowanymi w niej drzwiami. Znajdujące się w środku drewno Wiktor pomalował na jasny kolor, co sprawiło, że każdy, kto wchodził pod pokład, odnosił wrażenie, że trafił do skandynawskiej chaty na odludziu. Mieszkał tu nielegalnie, prąd podłączył z barki obok, a wodę czerpał z wykopanej na brzegu studni. Nie interesował go stan prawny, nie obawiał się zimy, powodzi oraz plączących się wokół meneli i kiboli. Spędził tu wystarczająco dużo czasu, by nic nie było w stanie go zaskoczyć ani zniechęcić.
Wychodził właśnie spod prysznica, gdy zadzwonił telefon. Na ekranie wyświetlił się numer szefa. Nie odebrał. Są jakieś granice, kurwa, jeszcze ósmej nie ma, a ten już dostał biegunki! – pomyślał i włączył ekspres do kawy. Zrobił sobie kanapkę z resztką wędliny i plasterkiem wysuszonej goudy, a potem podniósł z kanapy gazetę i wyszedł na taras. Layla leżała nieruchomo, przysypiając. Zauważył, że kajak znowu przepływa obok jego barki, więc zawołał:
– Panie Romku, gdzie pan tak pędzi?!
– Jakbym się spieszył, toby ten pana kadłubek na falach podskakiwał! – odkrzyknął wesoło staruszek i raźnie powiosłował w głąb kanału.
Wiktor upił łyk kawy i usiadł na ławce. Bez entuzjazmu przeglądał kolejne strony, gryząc kanapkę. Szybko się znudził, rzucił gazetę na pokład. Od samego patrzenia na nagłówki miał odruch wymiotny. Po dwóch tygodniach ciągłej pracy w końcu dostał dzień wolny. Wolny od przygotowywania materiałów i bieganiny za tematami. Im dłużej pracował w zawodzie, tym częściej odnosił wrażenie, że ta robota nie ma większego znaczenia i coraz mniej kogokolwiek obchodzi.
Nagle barka zakołysała się delikatnie.
– Ktoś ma rozmach… – mruknął i wychylił się z tarasu. Wprawienie przeszło pięćdziesięciotonowej krypy nawet w niewielki ruch było nie lada wyczynem.
– Siema! – Łysy policjant z lekko zaokrąglonym brzuchem wygramolił się na pokład ze służbowej motorówki. – Przywiozłem ci trochę plotek – dodał.
Piotr Zawiadowski, dekadę starszy od Zyberta, był oficerem policji kryminalnej, ale od czasu do czasu wpadał do portu Praskiego, gdzie mieścił się posterunek „wodniaków”, i pożyczał służbową motorówkę, by popływać po Wiśle. Twierdził, że w ten sposób oczyszcza głowę. Nikomu to nie przeszkadzało, zwłaszcza że Zawiadowski przed laty zaczynał jako „wodniak”, albo jak mawiali złośliwi – „szuwarek”. Z Zybertem poznali się, gdy Wiktor kończył studia. Piotr rozpoczynał wtedy pracę w wydziale zabójstw, a młody dziennikarz pracował w kronice kryminalnej.
Początek tej znajomości nie należał do najprzyjemniejszych. Pewnego dnia do gazety zadzwonił mieszkaniec jednego z bloków na warszawskich Bielanach, skarżąc się najpierw na wyjątkowy smród w budynku, a potem na bezczynność policji. Zybert pojawił się na miejscu w momencie, gdy dojechał tam radiowóz, a jednym z funkcjonariuszy był Zawiadowski.
Jego wizyta zapadła w pamięć mieszkańcom bielańskiego bloku na długo. Drzwi do lokalu, z którego dobiegał smród, były zabarykadowane. Zawiadowski najpierw wezwał strażaków, by z kosza gaśniczego zajrzeć do środka, następnie wrócił do czekającej grupki sąsiadów. Piotr zwrócił się z uśmiechem do gapiów:
– Zaraz wyważymy drzwi, a wy, drodzy państwo, łapcie kapcie. Gdy drzwi się otworzą, zaczynacie napierdalać!
– Ale o co panu chodzi? I co to za słownictwo?! – zapytała z nutą oburzenia w głosie sąsiadka z wałkami na głowie, szczelnie opatulona szlafrokiem.
– O to, że pani sąsiada właśnie zjadają robale – powiedział oparty o ścianę Zawiadowski. – A jak chłopaki wywalą te drzwi, to całe dziadostwo rozlezie się po waszym bloku. To jak, sięgnie pani po tego kapcia? – zapytał, obrzucając kpiącym spojrzeniem całą grupę.
W tym momencie, bez słowa protestu, wszyscy zebrani zdjęli swoje pantofle. Na czworakach czekali na sygnał strażaków. Po wyważeniu drzwi plaskanie uderzających o podłogę klapek, skórzanych z góralskim wzorkiem i wielu innych, długo odbijało się echem na korytarzach wysokiego bloku. Słychać je było nawet w sąsiedniej klatce.
Ten obraz skutecznie zapisał się również w pamięci Zyberta. Za każdym razem, gdy spotykał się z Zawiadowskim, miał przed oczami grupę mocno już siwych emerytów we flanelowych koszulach i szlafrokach, tłukących na kolanach robactwo. Krótko po tym incydencie Wiktor trafił do redakcji kanału informacyjnego News 24, a znajomość z Zawiadowskim przerodziła się w przyjaźń, którą dziennikarz chętnie wykorzystywał w pracy.
– Cześć, Piter! Właź, tylko się nie spierdol, bo pokład jest jeszcze miejscami mokry od rosy. Na szczęście Layla jest dziś w dobrym nastroju, więc masz spore szanse na uratowanie spodni – rzucił na powitanie Zybert.
– Dobrych ludzi psy nie gryzą.
Po chwili obaj siedzieli pod pokładem przy podwójnym espresso. Piotr zapadł się w miękką kanapę i patrzył przez okno na wodę.
– W końcu miasto was stąd wykurzy – powiedział. – Jak się wezmą za te wasze budy, to bez pytania przerobią je na żyletki. Mieszkacie tu prawie za friko, bo jeszcze nikt nie wyniuchał, jaki interes można na tym zrobić, ale to kwestia czasu.
– No i chuj – odpowiedział Wiktor. – Już i tak wyszedłem na swoje. Sentymentalny nie jestem. A co u was?
– W porządku, dzieciaki zdrowe, a Baśka jeszcze mnie nie wyrzuciła z domu, więc w normie, tak myślę. Zresztą ty chyba też nie biedujesz.
– Nie, biedy nie ma, fejmu też niewiele. Ale przynajmniej dawny gnój się za mną nie ciągnie.
– Dobra, stary, mam dla ciebie ciekawą sprawę. Może ci się przyda albo ty przydasz się komuś. Moja znajoma leży w szpitalu. Poznałem ją kilka lat temu, gdy wprowadziliśmy się na Filtry. Dzieciaki ją lubiły, nazywały ciocią Zosią i bywały u niej często. Nieraz ratowała nam życie. Zaprzyjaźniliśmy się do tego stopnia, że zostawała z Julką i Przemkiem, gdy szliśmy na imprezę albo do kina. Dwa lata temu przeprowadziła się na Pragę-Północ do jakiejś zniedołężniałej ciotki. Utrzymywaliśmy kontakt, ale raczej sporadyczny, wiesz, telefony na święta i takie tam. Była ostatnio u nas na urodzinach Julki i opowiedziała mi swoją historię. Zapomniałem ci powiedzieć, że ona jest w połowie Bułgarką.
– No świetnie i po co mi ten rodzinny obrazek?
– Czekaj. W latach osiemdziesiątych bułgarskie służby zabiły jej ojca, podkładając bombę w restauracji. Jej matka też zginęła, a ona musiała wiać do Polski.
– Przykre, ale świat już słyszał o takich historiach. – Zybert wzruszył ramionami.
– Wiem, ale rozumiesz, ona koniecznie chce pogadać z kimś, kto może nagłośnić tę sprawę.
– Nie powiedziała nic więcej?
– I tak, i nie, bo widzisz, wiem, że ona prowadziła jakieś prywatne śledztwo na temat tego zamachu i ponoć ma sporo kwitów, notatek, zdjęć. I twierdzi, że jest w stanie wskazać odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Podobno są teraz grubymi rybami. Tyle udało mi się od niej wyciągnąć. – Zawiadowski machnął ręką. – Jest ciężko chora, ma raka. Wiem, że zostało jej niewiele czasu. Pomyślałem, że może mógłbyś jej pomóc. Sama ci więcej o sobie opowie.
– Słuchaj, ale o co właściwie chodzi? – wybuchnął Zybert. – Co ja mam z tym zrobić? Chcesz, żebym do niej pojechał? Po co? Jestem zwykłym mediaworkerem, szukam tematów, zadaję pytania, nagrywam, wyrzucam z siebie urobek i zapominam o nim tuż po wyjściu z redakcji.
Piotr otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale w tym momencie zadzwonił telefon Zyberta.
– Czego on znowu chce, menda jedna – warknął i odebrał. – Mam dziś wolne, to coś ratującego życie, tak?
Po krótkiej wymianie zdań Zybert odłożył komórkę na stół i odwrócił się do Zawiadowskiego:
– Piotrek, chyba będziemy musieli dokończyć innym razem. Nie wiem, co się dzieje, ale mojemu szefowi ewidentnie skoczyło ciśnienie. Jadę do redakcji.
– Zróbmy inaczej – powiedział policjant. – Wysyłam ci esemesem namiary na nią. Zadzwoń i tyle. Jeśli zainteresuje cię jej historia, to pogrzeb wokół tego. Jeśli nie, olej.
Uścisnęli sobie dłonie. Po chwili Wiktor usłyszał dźwięk odpalanego silnika. Szybko zgarnął telefon i kluczyki od samochodu. Wyszedł na pokład i rozejrzał się po porcie. Gdy przekręcił klucz w kłódce, na pokład wyszła Layla. Położyła się na brązowej wycieraczce i zastygła. Wiedział, że przez najbliższą godzinę na pewno się nie ruszy. Tak naprawdę nie musiał nawet zamykać bramki na klucz, obecność Layli dawała stuprocentową gwarancję, że nikt niepożądany nie wejdzie na pokład. Schodami wbiegł szybko na szczyt skarpy, gdzie stał jego dwudziestoletni mercedes CL 600. Wygodnie rozsiadł się w fotelu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Po chwili dźwięki skrzypiec Adama Bałdycha wypełniły wnętrze auta.